Mark organizuje weekend na angielskiej wsi dla siebie, swojej dziewczyny Kat oraz jej siostry Sophie i jej nowego chłopaka Bena. Nocować mają na wynajętej barce, którą podróżują. Po drodze narażają się miejscowej parze, a wieczorem udają się do podrzędnego pubu prowadzonego przez starszą kobietę. Nie wiedzą jeszcze, że okolica, w którą się zapuścili jest zamieszkana przez zmutowane stworzenia żywiące się ludzkim mięsem. Po części ludzi, po części ryby, szkaradne istoty, które już niebawem przypuszczą zmasowany atak na niczego nieświadomych turystów.
Niskobudżetowy brytyjski survival horror „The Barge People” (inny tytuł: „Mutant River”) to dziełko Charliego Steedsa, twórcy między innymi „Escape from Cannibal Farm”, filmu inspirowanego „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”. Tym razem scenariusz napisał początkujący w pełnym metrażu Christopher Lombard, który podobnie jak podczas kręcenia Steeds, znajdował się pod silnym wpływem „Wzgórza mają oczy”, oryginału Wesa Cravena i remake'u Alexandre'a Aja, oraz „Długiego weekendu” Colina Egglestona. Reżyser „The Barge People” wyjawił, że w pierwotnej wersji scenariusza mutanty były skrojone na modłę „Drogi bez powrotu” Roba Schmidta. On postanowił jednak odejść od tej koncepcji na rzecz czegoś mniej spotykanego. Czyli nadać antybohaterom rybi wygląd. Film kręcono na wiejskich terenach Kornwalii przy zdradliwej pogodzie, która niepozostała bez wpływu na ostateczny kształt filmu. Ujęcia kanału powstawały w Bradford Upon Avon w hrabstwie Wiltshire.
Charlie Steeds o swoim „The Barge People” mówi, że to horror klasy B w stylu retro, który ma przypominać czasy, gdy najlepsze filmy grozy „znajdowano w zniszczonych pudełkach VHS na zakurzonych górnych półkach wypożyczalni wideo”. I rzeczywiście, niniejsza pozycja przywołuje ducha tanich horrorów z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Czołówka i napisy końcowe wyglądają jak żywcem wyjęte z produkcji z tamtych dekad, ale to szczegół. Ważniejsze to, co pomiędzy. Utrzymana w dość obskurnym klimacie opowieść, która poniekąd przenosi nas do złotej ery niskobudżetowych horrorowych rąbanek. Przybrudzone zdjęcia, patetyczne przemówienia manierycznych, często boleśnie egzaltowanych postaci, gumowe maski i prościutka opowieści osadzona na angielskiej prowincji. Kolejna tragiczna w skutkach wycieczka grupy osób, która chciała tylko przyjemnie spędzić weekend. Backwoods horror, survival o zmutowanych osobnikach żywiących się ludzkim mięsem. Steeds i jego ekipa nie próbowali ukryć niedostatków finansowych. Starali się raczej zrobić z tego walor. A przynajmniej chcieli, by tak to wypadło w oczach fanów XX-wiecznych tanich rąbanek, ceniących sobie te niechlujne klimaty. Duszne, brudne, wyprane z żywych kolorów, niezapomniane widowiska, z których wiele złotymi literami zapisało się w historii gatunku. Czy starania filmowców pracujących nad „The Barge People” dały mi zadowalające efekty? I tak, i nie. Bo choć rzeczony obraz istotnie przywoływał cenne wspomnienia siekaniny z dawnych lat, to ów pozorowany powrót do przeszłości, zakłócała denerwująca maniera spotykana w nowszych obrazach nakręconych niewielkim kosztem. Nie wszystkich, ale ten rodzaj technicznej tandety, podobne kadrowanie i montaż, prędzej znajdziemy we współczesnym kinie grozy klasy B niż w XX-wiecznych obrazach. Kolorystyka zdjęć, przyblakłe, dość obskurne kadry wraz ze zróżnicowaną, celowo niezharmonizowaną ścieżką dźwiękową (wesołe, sielankowe kompozycje i nerwowe, groźne nuty zwiastujące rychłe nieszczęścia, ale i akompaniujące bezpośrednim starciom ludzi z ludźmi-rybami) owszem tworzą jak najbardziej pożądany przeze mnie retro klimacik. Do tego praktyczne i trochę kiczowate efekty specjalne oraz prościutki scenariusz. Tak, można się poczuć, jakby oglądało się tani horror z dawnych lat. Gdyby jeszcze raz po raz nie wybijano mnie z tego rytmu zdecydowanie bardziej dzisiejszymi technicznymi niedociągnięciami. Te kąty nachylenia kamer, to chaotyczne podawanie właściwie każdej walki na śmierć i życie, która rozegra się w przeciągu tych niespełna osiemdziesięciu minut, bo zaledwie tyle zajmuje ta standardowa historyjka. Chyba że za przejaw kreatywności uznać mutantów mieszkających i żerujących w pobliżu kanału, którym podróżują stereotypowi bohaterowie „The Barge People”. Którzy oczywiście już wkrótce będą musieli zmierzyć się z rybimi ludźmi. Kazirodczą rodzinką. UWAGA SPOILER Wszystko wskazuje jednak na to, że za mutacje ich genów (swoją drogą wśród nich jest też człowiek-szczur) odpowiadają odpady biochemiczne, nieodpowiedzialnie wyrzucane w lasach przez jakiegoś przedsiębiorcę, co można potraktować jako komentarz na temat destrukcyjnego wpływu człowieka na środowisko. „The Barge People” jest więc także eko horrorem, ale na pewno nie tak pełnokrwistym, jak jeden z inspiratorów owego dziełka, czyli „Długi weekend”, ponadczasowy horror Colina Egglestona KONIEC SPOILERA. W „The Barge People” odnajdujemy również krytykę konsumpcjonizmu i konformizmu. Pochwałę wiejskiego, prostego życia, bez tego nieustającego pędu za mamoną, tak powszechnego w wielkich miastach państw kapitalistycznych. I otaczania się rzeczami, których tak naprawdę nie potrzebujemy, ale wiadomo kolorowe reklamy robią swoje, tak samo zresztą jak i presja środowiska i bezrozumne współzawodnictwo (muszę mieć więcej od sąsiada). Twórcy nie zagłębiają się wprawdzie w te aspekty scenariusza, ale Mark artykułuje to na tyle dobitnie, by można było potraktować owe słowa jako przesłanie od twórców. Jedno z dwóch, przy czym to drugie niewątpliwie pozostaje w związku z obserwacjami Marka na temat życia w kapitalistycznych metropoliach, poczynionymi na barce jeszcze przed spodziewaną rzezią.
Zaprzyjaźniona z reżyserem „The Barge People” Charliem Steedsem, aktorka Kate Davies-Speak (która wcześniej zagrała w jego „Escape from Cannibal Farm”) wciela się tutaj w postać Kat, domniemanej final girl, która w przeciwieństwie do swojego chłopaka Marka, nie marzy o życiu na wsi. Jest mieszczuchem z krwi i kości, ale entuzjastycznie podchodzi do pomysłu mężczyzny na spędzenie weekendu na prowincji. Jej młodsza siostra, Sophie, podziela jej entuzjazm, ale już jej chłopak Ben nie ukrywa, że wolałby być gdzie indziej. Podczas gdy przyjaźnie usposobiony Mark jest zdecydowanym przeciwnikiem tak zwanego „wyścigu szczurów”, Ben z ochotą bierze w nim udział. Ot, yuppie, któremu w głowie przede wszystkim robienie kariery, i który nie ogląda się na innych. Zależy mu co prawda na Sophie, ale najwyraźniej nie jest typem człowieka, który potrzeby partnerki stawia ponad własnymi. Dba przede wszystkim o siebie, ale zdarza mu się iść też na małe ustępstwa. Ta wycieczka na przykład. Ben chciał spędzić ten weekend inaczej (tylko z Sophie i gdzie indziej), ale uległ jej namowom, bo bardzo zależało mu na jej towarzystwie. A ona była zdecydowana spędzić ten czas z dawno niewidzianą siostrą. Poukładaną, odpowiedzialną Kat (jak w archetypowym modelu final girl), która robi wszystko, co w jej mocy, by dusić w zarodku wszelkie konflikty na barce. Zachowanie Bena nawet dla niej, specjalistki od wprowadzania dobrej atmosfery w grupie, okazuje się sporym wyzwaniem. Nawet jej zdarza się tracić cierpliwość w kontaktach z tym narcystycznym, konfliktowym, aroganckim nowo poznanym człowiekiem. I to w zasadzie byłoby tyle, jeśli chodzi o grupę ludzi, która wybiera się na wycieczkę. Dobrze, trochę informacji pominęłam, ale nie spodziewajcie się znacznego poszerzenia ich portretów. W tym punkcie twórcy „The Barge People” także, widać, chcieli być wierni tradycji. Albo inaczej: skorzystać ze sprawdzonych już w XX-wiecznym kinie - głównie slasherowym, ale nie tylko - modeli osobowości postaci, które mają stać się zwierzyną łowną. Tym razem dla zmutowanych osobników, które raczej nie przypominają kanibali ze „Wzgórza mają oczy”, pierwowzoru Wesa Cravena i remake'u Alexandre'a Aja, które to stanowiły jedne z głównych źródeł inspiracji scenarzysty „The Barge People”, Christophera Lombarda, ale i reżysera Charliego Steedsa. Szkielet fabularny jest jednak dość podobny: żywiąca się ludzkim mięsem zmutowana rodzinka żerująca na zacisznym terenie. Nie pustynnym, tylko leśnym, co z kolei pasuje do innej produkcji, z której Lombard bez wątpienia też czerpał. A mianowicie „Drogi bez powrotu” Roba Schmidta, która na tyle mocno przypomina „Wzgórza mają oczy”, że przez jakiś czas tej pewności mi brakowało. Ale scena z kierowcą pozbawiła mnie wątpliwości. Obiektywnie rzecz biorąc nieszczególnie charakterystyczny to akcent, ale w połączeniu z leśną głuszą, wystarczyło bym nabrała przekonania, że twórcy mieli na uwadze nie tylko „Wzgórza mają oczy” (i jak twierdzi reżyser „Długi weekend”, ale ja tam dobitnych skrętów w tę stronę nie odnotowałam), ale również „Drogę bez powrotu”. UWAGA SPOILER Tym, co łączy „The Barge People” ze „Wzgórza mają oczy” są też jaskinie i - tutaj jest też połączenie z franczyzą „Drogi bez powrotu” - współpraca mutantów tym razem z dwójką niezmutowanych ludzi, czy to tylko uważających się za ich krewnych, czy w istocie nimi będących. To chyba miał być zaskakujący zwrot akcji... bez komentarza KONIEC SPOILERA. Z kolei otwarcie, zdjęcia stylizowane na archiwalne, nasunęły mi na myśl remake „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” (2003). Ach, i jeszcze jedna z zasad Randy'ego z „Krzyku” Wesa Cravena („zaraz wracam”). Zasad doskonale znanych chyba każdemu oddanemu miłośnikowi krwawych/umiarkowanie krwawych horrorów. Po w miarę klimatycznym „wieczorku zapoznawczym”, także z paroma tubylcami przychodzi pora na rzeź, na wstępie zdaje się, też inspirowaną filmem „Wzgórza mają oczy”. Z lekka. W każdym razie od tego momentu moje i tak nie za wielkie zainteresowanie tylko słabło. Pościgi, natchnione, wymuszone i zupełnie nie na miejscu przemówienia zaszczutych postaci i trochę gore. W sumie to mam na myśli gównie chlapanie czerwoną substancją niezbyt dobrze imitującą krew i troszkę odciętych kończyn, którym nie można się dokładnie przyjrzeć, bo zamyka się to w nader szybkich migawkach. A widok podziurawionych zwłok? Pełno czerwonych plam i tyle. Ran nie zauważyłam. Większość śmiertelnych uderzeń „nie załapało się w kadr”, ale nie to było dla mnie największym problem. Gorsza była zawrotna prędkość, jaką nadano dalszej partii „The Barge People”. Wcześniej jeszcze docierało do mnie jakieś tam niewielkie, ale zawsze, napięcie. Uwidaczniała się też jakaś dbałość twórców o stosowną oprawę wizualną - przybrudzoną, przymgloną atmosferę nawiązującą do starych dobrych horrorowych rąbanek - a kiedy „zrobiło się gorąco”, po nastaniu ciemności, ostała się już tylko beznamiętna bieganina po lesie i dość oszczędna, a przy tym nieprzekonująca siekanina. Na marginesie: z ran zadanych ludziom-rybom wydobywa się zielonkawa substancja, zazwyczaj tryska jak z gejzeru.
Szkoda, że wyszło jak wyszło, bo początkowe sceny survival horroru „The Barge People” Charliego Steedsa obiecywały znośny filmik utrzymany w klimacie retro. Nie zaraz doskonały, ale przynajmniej dający się bez bólu obejrzeć, dość obskurny obraz o zmutowanej rodzince polującej głównie na przyjezdnych, na pewnej angielskiej prowincji. Prosta to opowieść pomyślana jako hołd dla między innymi oryginału i remake'u „Wzgórza mają oczy”. Prosta i trochę naiwna, miejscami boleśnie patetyczna historia o ludziach walcząc o życie w leśnej głuszy i przy tym nie zawsze działających w zgodzie z logiką (panika w końcu nie sprzyja myśleniu), co pewnie także miało być ukłonem w stronę tradycji. To w końcu znany, ale już niestety mniej lubiany (nie przeze mnie) element konwencji horrorowych rąbanek, ze wskazaniem na slashery. Tak czy inaczej nie poleciłabym tej brytyjskiej niskobudżetówki nawet wielkim fanom takich brudnawych klimatów w stylu retro. Za bardzo się na tym umęczyłam, żeby chcieć to komukolwiek rekomendować. A przecież potencjał był...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz