wtorek, 22 września 2020

Kate Hope Day „Co, jeśli...”

 

Niektórzy mieszkańcy miasta Clearing w stanie Oregon leżącego u podnóża wygasłego wulkanu o nazwie Broken Mountain, zaczynają doświadczać niewytłumaczalnych wizji z innymi wersjami siebie. Chirurg Ginny McDonnell widzi się w związku ze swoją koleżanką z pracy, natomiast jej mąż Mark widuje zaniedbanego, może trochę szalonego człowieka, który wygląda jak on, ale zachowuje się cokolwiek podejrzanie. Tymczasem ich nowa sąsiadka Cass Stuart pod nieobecność męża stara się pogodzić opiekę nad swoją kilkutygodniową córką z prowadzeniem domu. Dręczy ją samotność i wspomnienia jej dawnego życia, do którego chciałaby wrócić, ale równie mocno pragnie poświęcać cały czas swojemu pierwszemu dziecku. Jakiś czas temu do Clearing wróciła Samara Mehta, w związku z chorobą jej matki. Kobieta zmarła, a Samara wini za to Ginny McDonnell. Ku swojego ogromnemu zaskoczeniu i jeszcze większej radości zaczyna widywać swoją matkę w różnych zwyczajnych sytuacjach. Kobieta bez wątpienia jest pełna życia, ale pojawia się przed oczami Samary jedynie sporadycznie i niestety zawsze szybko rozpływa się w powietrzu.

Córka profesora języka angielskiego i bibliotekarki, Amerykanka Kate Hope Day, przez długi czas swoją zawodową przyszłość wiązała z nauczaniem akademickim. Ale w 2008 roku, gdy skończyła naukę na Uniwersytecie w Pittsburghu, gdzie uzyskała tytuł doktora filologii angielskiej, trwało spowolnienie gospodarcze. W tym samym roku przyszło też na świat jej pierwsze dziecko. Day doszła więc do wniosku, że kariera naukowa nie jest dla niej. Pracowała trochę dla HBO i dawało jej to satysfakcję, bo zawsze interesowała się filmem i fotografią, ale największą miłością od dziecka darzyła książki, co zawdzięcza głównie swoim rodzicom. W każdym razie to właśnie w 2008 roku w jej głowie narodził się pomysł na fabułę powieści. Decydujący wpływ na to miały narodziny i opieka nad pierwszym dzieckiem. Day przez jakiś czas towarzyszyło dziwne uczucie rozdzielenia. Czuła się trochę tak, jakby była dwiema osobami – tą, którą była przed narodzeniem dziecka i matką. Często ogarniało ją również pragnienie przebywania w dwóch miejscach jednocześnie. Od tego się zaczęło, a potem przyszły pytania typu „co by było, gdyby?”. Gdyby w życiu dokonała takiego, czy innego wyboru. Na pewnym etapie tworzenia książki do głosu doszła również jej fascynacja serialem „Zagubieni” (2004-2010), a miejscem akcji Day uczyniła miasto w stanie, do którego niedawno się wprowadziła wraz z rodziną: jej zdaniem magicznym miejscu, jakim jest Oregon. Tak w skrócie narodziła się jej pierwsza książka, „If, Then” (pol. „Co, jeśli...”), która swoją światową premierę miała w 2019 roku. Na 2021 rok zaplanowano wydanie jej kolejnego utworu, który nosi tytuł „In the Quick”.

Co, jeśli...” to powieść, która wymyka się ścisłej klasyfikacji gatunkowej. Dramat rodzinny przeplata się tutaj z thrillerem, powieścią obyczajową i science fiction, a wszystko to na zaledwie niespełna trzystu pięćdziesięciu stronicach wypełnionych dość dużym drukiem. Nastrojowa i zarazem przyjemnie minimalistyczna okładka pierwszego polskiego wydania (Zysk i S-ka, 2020) zaprojektowana przez Mariusza Banachowicza, kusi równie klimatycznym wnętrzem. Zaprasza do niewielkiego miasta Clearing w stanie Oregon. Otoczonego lasami spokojnego zakątka, nad którym góruje - niczym Dom Marstenów nad miasteczkiem Salem (no, prawie) - wygasły wulkan Broken Mountain. Okazuje się jednak, że „Co, jeśli...” debiutującej na rynku literackim Kate Hope Day, nie jest tak mroczną opowieścią, jak sugeruje jej oprawa i skrótowy opis fabuły. Autorka niezbyt mocno i raczej nieczęsto uderza w groźne tony. A przynajmniej nie w tym sensie, jakiego można oczekiwać od thrillera czy mroczniejszej fantastyki naukowej. Oczywiście, Day nie pozwala nam zapomnieć o górze kładącej się cieniem na miejscu akcji – nadaje jej złowrogi wymiar, trochę jakby ten naturalny kolos patrzył wrogim okiem na mieszkańców Clearing, którzy nie tylko przyzwyczaili się do jego stałej obecność, ale i z czasem polubili jego widok. Tymczasem góra zdaje się cierpliwie czekać na dogodny moment do ataku. Jeśli ten już nie nastąpił, bo oto w Clearing zaczęło dochodzić do dziwnych zdarzeń. Nakładania się na siebie różnych rzeczywistości, które można traktować jako przestrogę przed jakimś śmiertelnym niebezpieczeństwem. Albo zachętę do zmiany swojego życia na lepsze. Dość nietypowa to powieść, specyficzna, mająca w sobie jakąś frapującą osobliwość, niezwykłość można by rzec. Ale, jeśli o mnie chodzi, jednocześnie niosąca rozczarowanie. „Co, jeśli...” obiecywała mi więcej, niż dawała. Właściwie wszystkie wątki wydają się niedokończone, jakby pourywane, niekompletne. Wygląda to tak, jakby Day nie miała pomysłu na pociągnięcie, rozbudowanie tychże, ale też nie potrafiła pogłębić tego, co sobie wymyśliła. Tych fragmentów, które znalazły swoje miejsce w tej w gruncie rzeczy niebanalnej historii. Zmuszającej do myślenia, wprowadzającej w lekki dyskomfort emocjonalny, ale i niestety trochę nużącej opisami właśnie zmieniającego się życia garstki mieszkańców tej zacisznej krainy, jaką jest Clearing w Oregonie. Stanie, który na kartach „Co, jeśli...” urasta do poziomu krainy magicznej, wionącej mistycyzmem, która to moc przynajmniej pozornie wydobywa się i zarazem kumuluje w górze „bacznie obserwującej tutejszą ludność”. Wśród której są osoby doświadczające właśnie czegoś zupełnie nowego. Strasznego, ale i pobudzającego do działania. Główne postacie „Co, jeśli...” przedtem żyli jakby w letargu. Na autopilotach, w szponach męczącej, ale do pewnego stopnia także wygodnej, rutyny. Każdy z nich prowadził uporządkowany, bezpieczny żywot, w których teraz dostrzegają jakąś pustkę. Wyrwy w funkcjonalnej przestrzeni. Nietypowe zjawiska, którym świadkują są dla nich impulsem do zrobienia czegoś innego. Czegoś co, albo wyjdzie im na dobre, albo to ryzyko najzwyczajniej im się nie opłaci. W każdym razie tak to przedstawia się w przypadku małżeństwa McDonnellów, które swoją drogą ma jedenastoletniego syna Noego. Ginny porywa się na eksperyment w sferze uczuciowej, a tymczasem jej mąż staje się preppersem. Mężczyzna dochodzi do wniosku, że trzeba się zabezpieczyć przez ewentualną katastrofą. Nie bez znaczenia jest tutaj jego praca, ale tym co najmocniej popycha go do działania jest „nawiedzający go” mężczyzna, który wygląda jak bardziej doświadczona przez życia, może nawet zła, wersja jego samego. Doktor Jekyll i pan Hyde? Takie skojarzenie może się nasunąć, ale Kate Hope Day porusza tutaj całkowicie inną tematykę niż Robert Louis Stevenson w swoim ponadczasowym utworze. W Clearing przenikają się alternatywne rzeczywistości – odpowiedź na tytułowe „Co, jeśli...” albo, jak kto woli, „co by było, gdyby?”. Z drugiej strony to mogą być zwiastuny tego, co dopiero nadejdzie. Co czeka bohaterów książki w nieodległej przyszłości. Albo... Tak czy inaczej autorka później (początek części trzeciej – uprasza się wcześniej tam nie zaglądać) rozwieje wszystkie potencjalne wątpliwości. Mnie przy tej okazji dała jeden zaskakujący zwrot akcji, choć tak na logikę powinnam się tego spodziewać... Widać Day skutecznie odwróciła moją uwagę od tej, wydawać by się mogło, oczywistości. Niestety tylko od tego, bo dalej wszystko potoczyło się już spodziewanym torem.

Uważam, że koncepcja, na którą porwała się Kate Hope Day w swoim „Co, jeśli...” dawała dużo większe możliwości, że nie zagospodarowała ona rozległych przestrzeni, jakie w sumie sama wprowadziła. Rzecz jasna fantastyczny motyw przewodni żadną innowacją nie jest, ale mam na myśli całe sekwencje zdarzeń, które sobie na tym, bądź co bądź, chwytliwym fundamencie poukładała. Zwyczajne-niezwyczajne dzieje fikcyjnych bohaterów mieszkających w cieniu Broken Mountain. Postaci, które aż proszą się o zdecydowanie większą uwagę autorki. Ich portrety w moim przekonaniu są niepełne, Day bazuje na ogólnikach, w pewnym sensie wznosi tylko nagie szkielety, miast żywotnych, pełnokrwistych, trójwymiarowych jednostek. W ogóle wszystko w „Co, jeśli...” zostało spisane w mocno uproszczony, nader powierzchowny sposób. A nieustanne przeskoki pomiędzy bohaterami (często przy okazji też w miejscu i/lub z lekkim przesunięciem czasu do przodu) dodatkowo tę lekturę utrudniają. Wybijają z jako takiego rytmu, w który mimo wszystko część fragmentów mnie wprawiła. Fragmentów tworzących tę w gruncie rzeczy wielowątkową (wątków chyba trochę za dużo, jak na takie gabaryty...) i choć przez jakiś czas może wydawać się inaczej, spójną opowieść. Niedostatecznie rozwiniętą, ale mimo wszystko ostatecznie wszystkie części tej nie tak znowu skomplikowanej układanki, ładnie się sklejają. W jeden organizm. Nieobfitujący w szczegóły, za mały, jak na tak szeroki zamach, jaki sobie ta niedoświadczona pisarka wzięła. Tyle materiału, a tak prościutka historia się z tego wykluła. I nie mówię tylko o nadzwyczajnych zjawiskach, które zachodzą w otoczeniu bohaterów „Co, jeśli...” polepszając i/lub znacznie komplikując im życie, ale i ściśle się z nimi wiążących rozważaniach filozoficznych. A także jakże aktualnych komentarzach ekologicznych i społecznych. Jeśli chodzi o te ostatnie to mam na myśli środowisko tak zwanych preppersów – ludzi, którzy przygotowują się na sytuacje kryzysowe. Przeróżne katastrofy, czy to spowodowane przez człowieka, czy przez Matkę Naturę. Tego rodzaju survivalistów, na których wielu spogląda jak na wariatów. W każdym razie taką sytuację kreśli Day w swojej pierwszej powieści. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że robi wszystko, bym właśnie w takich kategoriach odbierała Marka. Człowieka, w którym coś właśnie pękło. Naukowca, który bodaj na zawsze rozstał się z racjonalnym myśleniem i idzie drogą „swojego sobowtóra”, od którego tak naprawdę stara się uwolnić. On trwa w przekonaniu, że nowy projekt, któremu bez reszty się poświęca pomoże mu uniknąć losu Tego Drugiego Marka, a tymczasem w czytelniku prawdopodobnie będzie narastać pewność, że mężczyzna ten już prędzej prostą drogą zmierza do punktu, w którym znajduje się „człowiek z lasu”. Szkoda, że Day nie zechciała rozwinąć tych wszystkich zagadnień (filozoficznych, socjologicznych, ekologicznych), które poruszyła. Szkoda, że szła jedynie po powierzchni, że nie zabrała się w misterniej splecioną podróż po zwyczajnym współczesnym świecie, w które coraz bardziej zdecydowanie wkracza nadzwyczajne. Niewytłumaczalne. A przynajmniej świadkowie tych zjawisk długo nie potrafią znaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi na to, co się z nimi dzieje. Niektórzy, jak dwudziestoparoletnia Samara Mehta, nawet nie próbują. Ona zamiast się zastanawiać, woli cieszyć się możliwością zobaczenia zmarłej matki. Najbardziej zaniepokojeni są tym McDonnellowie. Cass Stuart natomiast jest w trochę innej sytuacji. Ona na pierwszy rzut oka, przynajmniej przez jakiś czas, niczego niezwykłego nie doświadcza. Ale paradoksalnie zdaje się być najlepszą kandydatką na rozwiązanie „zagadki Clearing”. I jest jeszcze Robert Kells, sławny filozof. Moim zdaniem najbardziej tajemnicza postać – długo przewijająca się przez tę opowieść, a więc w domyśle zajmująca w niej istotne miejsce, ale jakimś niepojętym sposobem, przynajmniej z pozoru, nosząca znamiona przypadkowości.

Co, jeśli...”, debiutancka powieści Amerykanki Kate Hope Day, która ma za sobą pracę w HBO, to w mojej ocenie utwór z dużym potencjałem, który jednak nie został w pełni wykorzystany. Nazbyt to uproszczone podejście do tematu, które z definicji proste raczej nie jest. W każdym razie nie mam wątpliwości, że ten konkretny motyw wymagał nie tylko szerszego omówienia (zresztą podobnie jak wszystko inne), ale i częstszego przypominania o sobie. Bo zwyczajne w „Co, jeśli...” dominuje nad tym mocniej pobudzającym wyobraźnię, dla mnie zdecydowanie ciekawszym, niezwyczajnym. Bardziej to powieść obyczajowa i dramat rodzinny z dodatkiem niezwykłości, niż mroczna, mocno trzymająca w napięciu (trzyma, ale dość słabo) podróż w nieznane. Mimo wszystko w miarę interesujące to było doświadczenie. Tak inne od tego, co zwykle czytam. Niby nic szczególnego, a wciąż obracam to w głowie. Tę nieskomplikowaną, niezbyt oryginalną, a jednak specyficzną opowieść. Nad tym paradoksem warto się zastanowić. Gdy już rzecz się przeczyta, do czego zachęcić odważę się jedynie osoby, które nie mają nic przeciwko mieszaniu wielu gatunków. Pod warunkiem, że celują w utwory nieobfitujące w długie, szczegółowe opisy. Albo chociaż są w stanie choćby tylko w najniezbędniejszym stopniu, wniknąć w tak przedstawione literackie światy.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz