czwartek, 10 września 2020

„Odwyk” (2019)

 

Decyzją sądu weteranka wojenna, Ronnie Price, trafia do ośrodka odwykowego, gdzie szybko wychodzi na jaw, że kobieta poza uzależnieniem od heroiny zmaga się z zespołem stresu pourazowego. Jej niekontrolowane napady agresji stanowią zagrożenie dla personelu i pozostałych pacjentek. Zarządzający ośrodkiem doktor Taylor uznaje więc, że najlepiej będzie ją odesłać. Ale ze względu na śnieżycę właśnie przechodzącą nad okolicą, odkłada to w czasie. Z jego decyzji nie jest zadowolona doktor Jessica Barnes, ponieważ uważa, że Ronnie należy się specjalistyczna pomoc. Kiedy jednak zaczynają ginąć ludzie, Jessica jest zmuszona przyznać rację swojemu przełożonemu. Bo żadne z nich nie ma wątpliwości, że to sprawka Ronnie.

W 2013 roku John Liang i Scott Rashap wpadli na pomysł horroru o zespole strasu pourazowego i uzależnieniu od narkotyków. Zależało im na klaustrofobicznej, odizolowanej scenerii, więc po namyślne zdecydowali się umieścić akcję filmu w ośrodku odwykowym. Scenariusz napisali razem, lekką inspirację czerpiąc z „Lśnienia” Stephena Kinga i/lub Stanleya Kubricka, „Coś” Johna Carpentera i serialu „Hannibal” (2013-2015), ale reżyserii John Liang podjął się w pojedynkę. „Recovery” (pol. „Odwyk”), bo taki tytuł nadano temu projektowi, to pierwszy pełnometrażowy obraz w filmowej karierze Johna Lianga. Amerykański slasher zrealizowany niewielkim kosztem, którego dystrybucja (w Stanach Zjednoczonych) rozpoczęła się w 2019 roku: DVD i VOD.

Ośrodek leczenia uzależnień od narkotyków, oddział żeński. Śnieżyca i tajemniczy morderca urządzający sobie polowanie na personel i pacjentki. A w centrum tej opowieści w mojej ocenie przekonująco odegrana przez Stephanie Pearson, Ronnie Price: w przeszłości biorąca udział w trzech misjach w Afganistanie, a obecnie zmagająca się z PTSD (zespołem stresu pourazowego), co zwykła tłumić heroiną. Przepełniona słusznym gniewem kobieta, która w przeciwieństwie do pozostałych pacjentek nie znalazła się z wyboru w ośrodku prowadzonym przez niejakiego doktora Taylora. Trafiła tutaj decyzją sądu. Wcześniej odsiadywała wyrok za jakieś niesprecyzowane przestępstwo, który został skrócony pod warunkiem zaliczenia terapii odwykowej. Jeśli będzie się źle sprawować, wróci do więzienia. I taka właśnie decyzja zapada już pierwszego dnia pobytu Ronnie w ośrodku. Wydaje ją doktor Taylor po pobiciu przez nią innej pacjentki. Wybuchy agresji u czołowej postaci filmu determinuje PTSD, zaburzenie psychiczne będące wynikiem koszmaru, jaki przeszła na misji w Afganistanie. Pewnego skonkretyzowanego wydarzenia. Traumatycznego przeżycia, z którym nie potrafi sobie poradzić. Koszmary senne i halucynacje wcześniej zwalczała heroiną, ale naturalnie w ośrodku zarządzanym przez doktora Taylora nie może szukać ratunku w narkotykach. To znaczy, to Ronnie traktuje heroinę jak lekarstwo na PTSD, ale widz zapewne przyzna rację doktor Jessice Barnes, cierpliwe tłumaczącej, że narkotyki nie rozwiązują problemu, tylko same stanowią problem. John Liang i Scott Rashap wyraźnie nie kierowali się potrzebą opowiedzenia banalnej historyki o tajemniczym mordercy przypuszczającym atak na grupę ludzi znajdującą się w chwilowo odciętym od reszty świata budynku. Chcieli wycisnąć z tego więcej. Można chyba powiedzieć: dodać głębi slasherowej opowiastce za pośrednictwem fikcyjnej postaci Ronnie Price. Fikcyjnej, ale toczącej żywot doskonale znany niejednemu weteranowi wojennemu. Mówiąc wprost: twórcy „Odwyku” poruszają poważny problem systemowy, polegający na pozostawianiu samym sobie wielu amerykańskich żołnierzy po ich powrocie z wojny. Przelewaj krew, swoją i cudzą, dla ojczyzny, a potem radź sobie sam. Bo jak rzekł George Fitzgerald Kennedy: nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie, zapytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju”. Jeśli więc poświęcasz się dla kraju, nie oczekuj potem, że kraj (czytaj: rząd) pomoże ci, jeśli doznasz w związku z tym jakiegoś uszczerbku na psychice. No dobrze, uogólniam, bo nie każdego weterana wojennego spotyka taki los, jak pierwszoplanową postać „Odwyku” Johna Lianga. Ale taki problem bez wątpienia istnieje, i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Rękę do Ronnie Price (wyłącznie z własnej inicjatywy) wyciąga psychiatra Jessica Barnes (boleśnie sztuczne wykonanie Hope Quattrocki). Zamiast, wzorem swojego przełożonego, doktora Taylora, wykorzystać pierwszą okazję do pozbycia się kłopotu, naprawdę stara się pomóc Ronnie. Pozyskać jej zaufanie, po to by wyeliminować źródło właściwie wszystkich jej problemów. Czyli wyleczyć ją z zespołu stresu pourazowego, które zaprowadziło ją w szpony uzależnienia od heroiny. Pacjentka jednak uparcie odmawia przyjęcia oferowanej pomocy. Może dlatego, że zdążyła się nauczyć, iż najlepiej liczyć na siebie. Jest sfrustrowana, przepełniona złością na system, który sromotnie ją zawiódł. A może po prostu wrodzona duma nie pozwala jej przyjąć pomocy z zewnątrz. Może wychodzi z założenia, że sama powinna rozwiązywać swoje problemy. Albo nie. Albo po prostu się poddać, i niech się dzieje, co chce. Tak czy inaczej Ronnie poznajemy jako osobę nieskorą do nawiązywania jakichkolwiek relacji z innymi ludźmi. Wręcz wrogo nastawioną do otoczenia, a przynajmniej z pozoru, bo już pierwszy papierosek z dwiema innymi pacjentkami sugeruje, że tak naprawdę jest w niej jakaś tłumiona przez nią potrzeba nawiązania porozumienia z drugim człowiekiem. Muszę przyznać, że John Liang i Scott Rashap przykuli moją uwagę tą dość złożoną postacią. Domniemaną final girl, zdecydowanie mocniej opartą na nowszym modelu tej postaci. Nie na archetypie tejże, czyli jej grzeczniejszej, bardziej wycofanej odsłonie. Ronnie od początku „nie daje sobie w kaszę dmuchać”. Mówi co myśli, a zwykle nie ma najlepszego zdania o innych. Z premedytacją rani słowami i już bardziej nieświadomie pięściami. A mimo to da się lubić. Współczułam jej, podzielałam jej (czytane głównie gdzieś między słowami) antysystemowe zacięcie, podziwiałam odważne stawianie czoła zagrożeniu. Podejmowanie walki nawet w sytuacjach, które wydawały się skazane na niepowiedzenie. A najlepsze w tym wszystkim było to, że choć niezmiennie emanowała z niej ogromna siła, imponujący hart ducha, to i nie dało się nie zauważyć jej słabości. I tego, o czym w pewnym momencie zresztą sama wspomina, czyli zagubienia w świecie, który stał się jej obcy – wojenna rzeczywistość stała się dla niej bardziej naturalnym środowiskiem. A więc Ronnie Price, i to w niej najbardziej cenię, nie jest postacią jednowymiarową. Nie jest ani niezniszczalną wojowniczką, ani tym bardziej szarą myszką, pozwalającą innym ludziom „wchodzić sobie na głowę”.

Kino slash nie jest znane z tak szerokich portretów psychologicznych, jaki widać w „Odwyku” Johna Lianga. Oczywiście na tle całego gatunku obraz Ronnie Price raczej się nie wyróżnia, ale w kategoriach slashera, którym omawiany film w moim pojęciu jest, jawi się dość zaskakująco. Jako taki eksperymencik polegający na wzbogaceniu tradycyjnej horrorowej rąbanki psychologiczną głębią. Nie za głęboką, ale wystarczającą, bym z zapałem towarzyszyła potencjalnej final girl w jej zmaganiach z zespołem stresu pourazowego. Bo efekt odstawienia heroiny w jej przypadku praktycznie nie zachodzi. W każdym razie nie rzuca się w oczy tak mocno, jak u innych pacjentek doktora Taylora i doktor Jessiki Barnes. Szczerze mówiąc, warstwa psychologiczna bardziej mnie ciekawiła od zbrodniczej działalności tajemniczego osobnika. Bardziej nawet byłam zainteresowana tym, czy Ronnie Price uda się pokonać wewnętrzną traumę niźli tożsamością zabójcy. Bo w ogóle nie brałam pod uwagę możliwości, że to ona może być sprawczynią mordów, do których dochodzi w ośrodku odwykowym podczas śnieżycy. Nie zdradzę jednak, czy owo założenie okazało się trafne. À propos śnieżycy, szkoda, że właściwie sprowadzono ją jedynie do słów. Kamera z rzadka zaglądała na zewnątrz, a jak już, to po to, by przedstawić boleśnie oszczędny widok żywiołu, który to odciął ośrodek zarządzany przez doktora Taylora od reszty świata. Domyślam się, że „Odwyk” kręcono w dużo lepszych warunkach pogodowych i brakło już funduszy na efekty specjalne. Te, które potęgowałyby w widzach poczucie izolacji, odcięcia od reszty świata w sytuacji, gdy jakiś psychopatyczny morderca właśnie urządza sobie rzeź. W obiektywnie dość przestronnym gmaszysku, ale dzięki staraniom filmowców dopadało mnie lekkie wrażenie ciasnoty. Mogło być dużo bardziej klaustrofobicznie, ponuro i mrocznie. Właściwe to powinno, ale w porównaniu choćby do niektórych współczesnych horrorów mainstreamowych w mojej ocenie klimat, w jakim utrzymano „Odwyk”, wypada całkiem znośnie. Nie zachwycał, ale też nie mogę powiedzieć, że nie generował absolutnie żadnych pożądanych emocji. Owszem, trochę mi ich dostarczył, tyle że w niezbyt silnym natężeniu. Pierwszy pełnometrażowy obraz Johna Lianga, jak już wspomniałam dostrzegalnie dużego budżetu nie miał, ale pozwolę sobie zauważyć, że nie emanuje taką techniczną tandetą, jaką potrafią współczesne horrory nakręcone niewielkim kosztem. Widać realizatorskie niedociągnięcia (niewprawny montaż, momentami irytujące kadrowanie, niecharakterystyczna ścieżka dźwiękowa, nieprzekonujący warsztat niektórych członków obsady), ale te niedoróbki nie były znowu tak wielkie, żeby jakoś szczególnie zakłócać mój odbiór „Odwyku”. Do pewnego stopnia udało mi się wciągnąć w tę opowieść. Zaangażować w coraz to cięższe przejścia w położonym na odludziu ośrodku odwykowym, w którym po przyjściu śnieżycy ktoś zaczyna przelewać krew. Na śnieżycę pieniędzy może i zabrakło, ale na szczęście wyskrobano co nieco na warstwę gore. Niezbyt to zdecydowane podejście – krew nie leje się obficie, wielu zbliżeń na odniesione rany, te mniej groźne i te śmiertelne, też w „Odwyku” nie odnajdujemy – ale to w końcu slasher, nie torture porn. Ważne, że efekty specjalne (praktyczne) zachowują dość wysoki stopień realizmu. A przynajmniej w moich oczach wypadły całkiem przekonująco, co nie znaczy, że przyjmowałam to ze wstrętem. Za mało szczegółów. Zbyt szybko przez tę makabrę oko kamery się prześlizgiwało. Ale nie ukrywam, że śledziłam tę historię z narastającym napięciem. Co prawda emocje ani razu nie sięgnęły zenitu, twórcy w tym względzie, przynajmniej na moim przykładzie, nie sięgnęli wyżyn, ale do trochę niższego pułapu adrenaliny dolali. Co więcej, dużej przewidywalności też nie mogę scenariuszowi Johna Lianga i Scotta Rashapa zarzucić. UWAGA SPOILER Tożsamość morderczyni udało mi się rozszyfrować, choć miałam nadzieję, że wybór będzie inny, że padnie na najcięższy przypadek w ośrodku, młodą kobietę często tracącą kontakt z rzeczywistością (skłonności autystyczne?), bo wydawał mi się po postu najmniej prawdopodobny. Miałam nadzieję, ale to nie znaczy, że ją obstawiałam. Wciągnięcia w zbrodnie drugiej osoby już się nie spodziewałam, ale nie to najbardziej mnie zaskoczyło. Większa rewelacja przyszła później, bo jak to tak zabić kogoś, kto w slasherze doprawdy rzadko ginie? Powiem więcej: nie wiem, czy to dobrze, czy źle, bo choć zazwyczaj wolę nieszczęśliwe zakończenia, to w tym przypadku... Naprawdę bardzo polubiłam tę postać, ale cóż, sequel - jakieś kolejne makabryczne przejścia tej kobiety - pewnie i tak zdawałby się naciągany, więc może jednak dobrze się stało, że w ten oto przykry (napawający mnie szczerym smutkiem) sposób zahamowano potencjalnie zgubne zakusy na przyszłość. Chętkę żeby ciągnąć to dalej. Z drugiej strony nie takie dziwy gały widziały. Również w slasherach, bo tutaj takie chwyty jak zmartwychwstanie też przecież są jak najbardziej dozwolone... KONIEC SPOILERA.

Chociaż nie mam krytycznego stosunku do pierwszego pełnometrażowego filmu Johna Lianga, slashera, jak na ten rodzaj horroru, wykazującego się niemałą dbałością o płaszczyznę psychologiczną, nie mam wątpliwości, że nie jest to propozycja dla szerokiego grona widzów. Powiedziałabym wręcz, że nawet nie dla wielu fanów gatunku, bo to w końcu slasher, a te w dzisiejszych czasach, wydaje mi się, nie cieszą się jakimś ogromnym poważaniem. A już zwłaszcza te zrealizowane tańszym kosztem, te niemogące poszczycić się szeroką kinową dystrybucją i gwoli sprawiedliwości te, w których doskonale widać mniej czy bardziej poważne, dość liczne niedociągnięcia. „Odwyk” Johna Lianga technicznie trochę na pewno niedomaga. Tekst zresztą też można było doszlifować, ale jak na współczesne kino klasy B, moim zdaniem nie jest źle. Co oczywiście w największej mierze zawdzięczałam głównej bohaterce: niepowierzchownie wykreślonej, dość złożonej domniemanej final girl bądź oszalałej morderczyni. Naszej Ronnie Price.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz