Rok
1825, Ziemia van Diemena. Skazana za kradzieże młoda Irlandka,
Clare Carroll, od lat służy brytyjskim kolonizatorom ziem
australijskich pod dowództwem porucznika Hawkinsa. Kobieta jest
kochającą żoną i troskliwą matką kilkumiesięcznego dziecka,
ale także seksualną niewolnicą bezwzględnego Hawkinsa. Po
nieoczekiwanej konfrontacji z mężem Clare, porucznik postanawia dać
nauczkę Carrollom. Wraz z dwójką swoich żołnierzy wkracza nocą
do chaty irlandzkiej pary i gwałci Clare na oczach jej męża, po
czym zabija rozwścieczonego gospodarza. Ale to nie jedyna osoba,
która tej nocy zostaje odebrana zmaltretowanej kobiecie: Clare
bezpowrotnie traci także swoje jedyne dziecko. Rankiem, po
odzyskaniu przytomności, kobieta bez zastanowienia rusza śladami
swoich oprawców, za przewodnika po buszu mając miejscowego
czarnoskórego mężczyznę Billy'ego, który jest nieświadomy tego,
że jego zleceniodawczyni kieruje się chęcią zemsty na trzech
członkach armii brytyjskiej.
Po
sukcesie swojego pierwszego debiutanckiego filmu, „Babadooka”,
Australijka Jennifer Kent została nieomal zasypana propozycjami ze
Stanów Zjednoczonych, ale i tym razem postawiła na własny
scenariusz. Siadła i spisała historię zainspirowaną krwawą kartą
w dziejach jej kraju – akcję swojego bezkompromisowego thrillera
„The Nightingale” umieściła w okresie kolonizacji Australii
przez Europejczyków, a główną bohaterką uczyniła białą,
skazaną za kradzieże kobietę zesłaną do Australii, by służyć
Anglikom przejmującym australijskie ziemie. Zdjęcia powstawały w
Tasmanii, pod kierownictwem Radosława Ładczuka, z którym Kent
współpracowała już przy „Babadooku”. Reżyserka i zarazem
scenarzystka „The Nightingale”, chcąc podkreślić swoje
osobiste wrażenie zamkniętego ekosystemu, wewnętrznego świata
odzwierciedlającego przekonania rdzennych mieszkańców Australii
(Aborygenów), zdecydowała się na nietypowy dla współczesnej
kinematografii format obrazu – Academy ratio: 1.375:1. Pierwszy
pokaz „The Nightingale” odbył się we wrześniu 2018 roku na
Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, który przyniósł
Jennifer Kent Nagrodę Specjalną Jury, a odtwórcy roli Billy'ego,
Baykaliemu Ganambarr Nagrodę im. Marcello Mastroianniego oraz
nominację do Złotego Lwa dla Kent. Ponadto film otrzymał aż
trzynaście nominacji do AACTA Award, wychodząc zwycięsko z pięciu
konkurencji.
Festiwal
Filmowy w Sydney 2019. Kilkudziesięciu widzów opuszcza salę
podczas pokazu „The Nightingale” Jennifer Kent. Powód:
nagromadzenie przemocy, z seksualną włącznie. Reżyserka i zarazem
autorka scenariusza tłumaczyła potem, że to było konieczne, jeśli
chciało się uczciwie oddać realia okresu kolonizacji Australii
przez Europejczyków, w większości osadników z Wielkiej Brytanii.
Pracując nad swoim drugim filmem Jennifer Kent konsultowała się z
Aborygenami tasmańskimi, którzy też są zdania, że cała ta
przemoc była jak najbardziej uzasadniona. Kent nie chciała lukrować
historii, tylko dać publiczności próbkę tego, co faktycznie
działo się w tym przepięknym kraju podczas jego kolonizacji przez
przybyszów z Europy. I nie można powiedzieć, że twórczyni
głośnego „Babadooka” naraziła się tym dużej części
widowni, bo „The Nightingale” został wprost zasypany pochwalnymi
recenzjami, także krytyków. Drugi pełnometrażowy obraz Jennifer
Kent wstrząsa, przeraża, smuci, szokuje, złości... Krótko:
dokonuje psychicznej wiwisekcji, ale efektem końcowym tego
doświadczenia bynajmniej nie jest pusta, wydrążona skorupa. Kent
opowiada przede wszystkim sercem, ale i trudno odmówić jej
pomyślunku. „The Nightingale” to przemyślana w najdrobniejszych
szczegółach opowieść o niewyobrażalnym cierpieniu zgotowanym
ludziom przez ludzi. W czasach, w których toczy się akcja filmu, w
pierwszej połowie XIX-wieku, nie wszyscy byli jednak uważani za
pełnoprawnych przedstawicieli gatunku ludzkiego. Kent bez ogródek o
tym mówi, dosadnie pokazuje los, jaki „rasa panów” zgotowała
„podludziom” na australijskich ziemiach. Używam takich określeń
po to, by nakreślić perspektywę angielskich kolonizatorów
Australii. To znaczy tych przedstawionych w „The Nightingale”,
zwłaszcza porucznika Hawkinsa (przekonująca kreacja Sama Claflina):
„boga nad bogami”, despotycznego żołnierza amii brytyjskiej,
który nie ma litości ani dla rdzennych mieszkańców Australii, ani
dla europejskich skazańców, włącznie z tymi, którzy spłacili
już swój dług wobec społeczeństwa. Clare Carroll (wspaniała
kreacja Aisling Franciosi) jest jedną z takich osób. Skazana za
kradzieże, których dopuszczała się by przeżyć po śmierci
bliskich, zesłana do Australii, aby służyć brytyjskiej armii
przemocą zawłaszczającą australijskie ziemie zamieszkałe przez
Aborygenów, dwudziestojednoletnia Irlandka, która gdyby nie upór
porucznika Hawkinsa, już parę miesięcy wcześniej odzyskałaby
wolność. Człowiek, który przez lata traktował ją jak swoją
własność ani myśli przychylić się do jej próśb o zwolnienie
ze służby. Bo czemuż miałby? Decyzja w sprawie Clare należy
tylko do niego, a skoro dobrze mu się z nią żyje... Jennifer Kent
niczym Alfred Hitchcock zaczyna od „trzęsienia ziemi”. Przez
pierwszą partię „The Nightingale” najtrudniej przebrnąć,
ponieważ... Gdyby Kent podeszła do tych potwornych scen z mniejszą
wrażliwością, powiedzmy niczym pierwszy lepszy twórca horrorowej
rąbanki, to pewnie cała publiczność Festiwalu Filmowego w Sydney
pozostałaby w komplecie. Ale ona już w swoim „Babadooku”
pokazała, że nie tylko ma dużo empatii do swoich bohaterów, ale i
bez widocznego wysiłku potrafi zarazić nią widownię. W „The
Nightingale” coś takiego jak przemoc dla samej przemocy po prostu
nie ma racji bytu - nieludzkie cierpienia, z jakimi ta utalentowana
artystka nas tutaj konfrontuje, że tak to ujmę, służą
zdecydowanie wyższemu celowi. Kent podchodzi do tego od emocjonalnej
strony – zamiast rozlicznych zbliżeń na wszelkiej maści
obrzydliwości dostajemy głównie, jak się okazuje, jeszcze
straszniejsze ujęcia tak oprawców, jak ich ofiar. Gwałty przy
akompaniamencie dziecięcego płaczu... Jestem pewna, że nigdy tego
nie zapomnę, chociaż szczerze powiedziawszy wolałabym czym prędzej
wyrzucić to z głowy. Powiedzieć, że roniłam łzy na widok mąk
zgotowanych Carrollom przez porucznika z Kompleksem Boga to mało.
Rozkleiłam się kompletnie, a najgorsze jest to, że wciąż słyszę
płacz córeczki Clare...
„The
Nightingale” to thriller zemsty podany w realiach XIX-wiecznej
Australii, w czasach kolonizacji tego kraju przez Europejczyków.
Widać tu wpływy kina rape and revenge, ale błędem byłoby
sądzić, że Jennifer Kent ściśle trzyma się konwencji tego
rodzaju obrazów. Twórczyni „Babadooka” idzie dużo dalej i
głębiej. Clare Carroll nie jest pozornie niezniszczalną,
nieustraszoną, zimną mścicielką, gotową zrobić absolutnie
wszystko, by jej gwałciciele i zabójcy jej bliskich ponieśli
bolesną śmierć. Chociaż można wysnuć takie założenie patrząc
na nią tuż po tej piekielnej nocy, podczas której odebrano jej
wszystko poza klaczą i życiem. Ale jakie to życie? Egzystencja
wielokrotnie zgwałconej kobiety, która już nigdy nie zobaczy męża
i córeczki. Jedynych ludzi, dla których żyła, jedynych, których
darzyła bezgraniczną miłością. Jedynych, którzy dawali jej siłę
w tym niezwykle ciężkim okresie swojego żywota. Ciężkim, ale
dzięki nim niepozbawionym ulotnych chwil szczęścia, przebłysków
nadziei, bez których najpewniej już dawno by się poddała. Teraz
tytułowa bohaterka „The Nightingale” siłę czerpie z myśli o
wendecie. Napędza ją już tylko pragnienie zemsty, a potem... Clare
nie dba o to, co będzie potem. Wchodzi do buszu ze swoją klaczą i
Aborygenem Billym (dobra kreacja początkującego aktora Baykaliego
Ganambarry) po to, by odnaleźć i zabić ludzi, którzy bez
zmrużenia oka zabili jej męża i jedyne dziecko. Czy postępuje
słusznie? Czy jej wrogowie zasłużyli sobie na śmierć? I wreszcie
czy odebranie im życia bardziej pomoże czy zaszkodzi zmaltretowanej
kobiecie? Clare początkowo może i wierzy w to, że znajdzie
ukojenie w widoku martwych ciał swoich ciemiężycieli, a może po
prostu obiera ścieżkę zemsty, bo innej nie widzi. Bez żadnych
oczekiwań wkracza do buszu u boku człowieka, któremu delikatnie
mówiąc nie ufa. Główna bohaterka filmu, tak jak zdaje się
większość białych kolonizatorów Australii, na czarnoskórych
mieszkańców tego kraju patrzy bardziej jak na wściekłe zwierzęta
niźli ludzi. Dla niej to dzikusy, którzy wykorzystają każdą
okazję do nie tylko zabicia, ale również skonsumowania białych
najeźdźców. Jako że Clare nie zna tych lasów jest zmuszona wziąć
za przewodnika młodego mężczyznę od urodzenia zamieszkującego te
tereny. Aborygena imieniem Billy, który także nie jest do niej
nastawiony przyjaźnie. Czy Billy'ego tak jak Clare też można
nazwać rasistą? Człowiek ten nie skrywa swojej wrogości do
białoskórych. Nazywa ich diabłami równie często, jak często
Clare patrząc na niego prawdopodobnie myśli o kanibalu. Jego
postawa jest częściowo uzasadniona, bo w końcu biali ludzie
(aczkolwiek nie wszyscy przybysze) zgotowali jemu i wszystkim
pozostałym rdzennym mieszkańcom tych ziem istne piekło. Mordy,
gwałty, niewola... Dla Billy'ego przewidziano to ostatnie, ale choć
odebrano mu wolność, nie odebrano mu poczucia przynależności do
jego plemienia. Dumy ze swojego pochodzenia. Billy pozostał sobą i
nie zamierza się zmieniać, jak chcieliby tego jego wrogowie. W
przeciwieństwie do Clare nigdy nie zdecydował się jednak na
konfrontację ze swoimi oprawcami. Powstrzymywało go łagodne
usposobienie? Wewnętrzne przekonanie, że przemoc nie rozwiązuje
problemów, tylko tworzy kolejne? Czy może przeświadczenie, że
bardziej sobie zaszkodzi, niż pomoże? Konfrontacja z kolonizatorami
najprawdopodobniej przyniosłaby mu śmierć. Clare też może zginąć
na ścieżce zemsty, na którą bez namysłu wkroczyła, ale ona o to
nie dba. Bo czemuż miałaby się obawiać śmierci po tym wszystkim
co przeżyła? Ale... Im dalej w tasmański las, tym głębiej w tę
nie tak znowu niedobraną parę. I w jednostki, które tak wytrwale
ścigają. Nie tylko w kompletnie wyzutego ze zwykłego, ludzkiego
współczucia porucznika Hawkinsa, ale także jego skromnego oddziału
złożonego z żołnierzy i służących. Tutaj na szczególną uwagę
zasługuje portret dzieciobójcy, który moim zdaniem świadczy o
wieloaspektowym podejściu Kent do tej historii. O tyle o ile, bo
jeden szczerze żałujący człowiek nie może ocieplać wizerunku
wszystkich postaci z tej strony barykady. Antybohaterów „The
Nightingale”, w szeregi których może już niedługo wejdzie
nieletni chłopiec, tak jak Clare skazany na służbę w kolonii
zarządzanej przez porucznika Hawkinsa. Człowieka, który zdecydował
się na tę niebezpieczną przeprawę przez rozległy las po to, by
zawalczyć o w jego mniemaniu w pełni zasłużony awans w dosyć
mocno oddalonej od miejsca, w którym stacjonuje, osadzie. Klimat
„The Nightingale” jest tak samo przytłaczający, jak jego
fabuła. Zawężony obraz (swoją drogą to chyba początek nowej
mody: patrz „Lighthouse” Roberta Eggersa, aczkolwiek należy
zaznaczyć, że nie wybrano identycznego współczynnika proporcji)
doskonale współgra z zaskakująco klaustrofobiczną scenerią
australijskiego buszu i dosłownie przybliża nas do bohaterów
(bardziej efektywne zbliżenia na postacie zaludniające ten
wielki-wąski plan). Jesteśmy w ogromnym buszu, a czujemy się
jakbyśmy tkwili w malutkiej klatce. A przynajmniej ja patrząc na te
wspaniałe, z lekka metaliczne zdjęcia Radosława Ładczuka miałam
takie, bardzo silne, klaustrofobiczne poczucie. Oniryczna atmosfera
też od czasu do czasu w to, moim zdaniem arcydzieło, wkracza. I to
w stylu, którego można spodziewać się po artystce, która
stworzyła „Babadooka” - gęsty mrok, przynajmniej pozorne
szaleństwo, ogrom psychicznego cierpienia i nutka nadnaturalności.
Mogłabym
jeszcze przez długie godziny rozpływać się tutaj w zachwytach nad
drugim pełnometrażowym dziełem australijskiej twórczyni Jennifer
Kent, a i tak nie zdołałabym w pełni oddać wszystkich emocji,
wszystkich niezapomnianych wrażeń, jakie przeżyłam oglądając to
cudeńko. Nie, nie oglądając. Przeżywając je całą sobą –
wierzcie mi ja tam byłam. W tym duszącym australijskim buszu
pierwszej połowy XIX wieku, w tym przerażającym okresie
kolonizacji tego regionu przez w przeważającej mierze Brytyjczyków.
Straszny to film, bo i taki miał być. Ale nie tylko. „The
Nightingale” to używając słów jego reżyserki i scenarzystki,
także opowieść o „potrzebie miłości, współczucia i
życzliwości w mrocznych czasach”. Nihilistyczny,
klaustrofobiczny, ponury thriller zemsty, ale również film o
niezwykłej przyjaźni, nie tak znowu bezpodstawnej nadziei i
wsparciu, jakie jeden potwornie skrzywdzony człowiek może znaleźć
u innego cierpiącego człowieka. I odwdzięczyć mu się tym samym,
bo czasem wystarczy jedna osoba, by odnaleźć światełko w ciemnym
tunelu wzniesionym ni mniej, ni więcej jak przez ludzi. Kto ma
odwagę niechże zajrzy w tę odrażającą czeluść. Ale
pamiętajcie: to tylko dla widzów o mocnych nerwach. Nie przesadzam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz