sobota, 26 września 2020

„Antebellum” (2020)

 

Żołnierze Konfederacji przetrzymują grupę czarnoskórych ludzi na plantacji bawełny. Katorżnicza praca, spełnianie wszystkich, nawet najbardziej zwyrodniałych zachcianek białych ludzi, to ich codzienność, za każdy przejaw nieposłuszeństwa grozi im bowiem śmierć. Zmuszona do życia pod jednym dachem z jednym z białoskórych oprawców, Eden, w pojęciu niektórych niewolników jest jedyną osobą, która może znaleźć sposób na ucieczkę z tego miejsca. Po ostatnim fiasku, kobieta jednak pozostaje głucha na nalegania innych. Możliwe, że pogodziła się z losem niewolnicy białych ludzi. Wciąż jednak pamięta swoje życie w odległej przyszłości. Życie u boku kochającego męża i uroczej córeczki. Wtedy jeszcze była Veronicą i wytrwale walczyła o prawa kobiet i Afroamerykanów, ale na XIX-wiecznej plantacji bawełny zderzyła się z koszmarem, którego możliwe, że nawet ona nie będzie w stanie zwalczyć.

Twórca wyłącznie krótkometrażowych filmików, Gerard Bush miał sen. Koszmar, który postanowił przekuć na opowiadanie. W końcu powstał z tego scenariusz filmu „Antebellum”, który stworzył razem z Christopherem Renzem. Obaj też zasiedli na krzesłach reżyserskich i dla każdego z nich był to pierwszy pełnometrażowy projekt. Amerykański thriller zrealizowany za mniej więcej piętnaście milionów dolarów, którego główna dystrybucja z powodu pandemii COVID-19 odbywa się głównie na platformach VOD. „Antebellum” jest kolejnym głosem w niekończącej się debecie na temat sytuacji czarnoskórych ludzi w Stanach Zjednoczonych i przy okazji małym hołdem dla „Lśnienia” Stanleya Kubricka oraz „Milczenia owiec” Jonathana Demme'a (główny plakat). Swoją drogą reżyserzy i scenarzyści tej produkcji wyznali, że mają obsesję na punkcie starych filmów, między innymi takich produkcji, jak „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, „Żony ze Stepford” Bryana Forbesa i „Inwazja łowców ciał” Philipa Kaufmana.

Gerard Bush w jednym z wywiadów na temat swojego pierwszego pełnometrażowego filmu, stworzonego we współpracy z Christopherem Renzem, powiedział, że w czasach, w których prezydentem Stanów Zjednoczonych (mowa o Donaldzie Trumpie) jest człowiek o autorytarnych skłonnościach, ważne jest, aby artyści nie opowiadali łagodnych historii. Żeby zamiast szeptać, krzyczeć w tej odwiecznej walce o wolność i sprawiedliwość. Po takiej zapowiedzi można się więc spodziewać historii, która wstrząśnie widzami. Poruszy ich serca, przerazi, a może nawet doprowadzi do wściekłości. Wywoła w nich słuszny gniew na białych ludzi okrutnie wykorzystujących czarnoskórych współobywateli. Twórcy „Antebellum” stwierdzili, że to jedna z produkcji polaryzujących społeczeństwo, bo według nich to najlepszy sposób na skonfrontowanie opornych z prawdą. A jaka jest prawda? Ano że Stany Zjednoczone nadal nie uporały się z najczarniejszymi kartami swojej historii. Nie, tym razem nie będzie o rdzennych Amerykanach, tylko o czarnoskórych niewolnikach. O „białej rasie panów”, która znęca się psychicznie i fizycznie nad czarnoskórymi bliźnimi. Innymi słowy będzie o rasizmie. Hmm, kiedyś i dziś. W każdym razie temat historii Gerarda Busha i Christophera Renza każe się przygotować na emocjonujące, szarpiące nerwy kino, może nawet w stylu „The Nightingale” Jennifer Kent. Przyznaję, że w skrytości ducha na to liczyłam. Na podobną mieszkankę emocji. Na tak bezkompromisowe podejście. Na takie sponiewieranie mojej osoby. Gwałt na umyśle. Nihilistyczny, w pewnym sensie odpychający obraz, w którym zawiera się naga, nieupiększona prawda o ludziach. Niektórych ludziach, co na szczęście twórcy „Antebellum” zechcieli zauważyć. „Na szczęście”, bo mam serdecznie dość generalizowania w sztuce, która z założenia ma konfrontować widzów z jakąś niewygodną prawdą. Bush i Renz na wstydliwych faktach z historii Stanów Zjednoczonych i dzisiejszych zmaganiach Afroamerykanów z rasizmem, wznoszą swoją fikcyjną opowieść, w centralnym punkcie której stoi czarnoskóra Eden, kiedyś Veronica, która żyje w niewoli na plantacji bawełny. Wraz z grupą innych czarnoskórych ludzi (kobiet i mężczyzn) przeżywa niekończący się koszmar zgotowany przez samozwańczych patriotów. Żołnierzy Konfederacji, którzy wychodzą z założenia, że czarni ludzi istnieją wyłącznie po to, by służyć białym ludziom. Pierwsza scena, brutalne potraktowanie zakochanej, zniewolonej damsko-męskiej pary, istotnie wyrwała mnie ze strefy komfortu. Pastelowe barwy, z pozoru sielski krajobraz zacisznej, wiejskiej krainy kontrastują z bestialstwem, któremu świadkujemy. A ten kontrast tylko wzmaga nieprzyjemne doznania. Podobnie jak charakterystyczna, wpadająca w ucho muzyka (motyw przewodni). Najpierw spokojna, ale powoli i płynnie wpadająca w coraz to groźniejszą, nerwową tonację. I w takim oto smutnym nastroju weszłam w tę nieskomplikowaną opowieść, która mam nadzieję nie próbuje udowadniać, że żywot czarnoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych od wojny secesyjnej nie uległ znaczącej poprawie. Bo można odnieść takie wrażenie oglądając „Antebellum” Gerarda Busha i Christophera Renza. Niestety, można tak to odczytać, ale przy odrobinie dobrej woli można też odebrać to jako pokaz tego, jak wiele w tej materii się zmieniło, oczywiście z przypomnieniem dlaczego ta walka nadal trwa. „Antebellum” stara się przekonać tych widzów, którzy myślą inaczej, że czarnoskórzy obywatele Stanów Zjednoczonych nadal mają wiele do zrobienia, że nie mogą jeszcze spocząć na laurach, że nadal muszą toczyć bój o to, co jak wynika z omawianego filmu, białym Amerykanom zostaje dane „za darmo”. No może z wyjątkiem kobiet, bo we współczesnym świecie Veronica, później bądź wcześniej Eden, walczy również o prawa bodaj całej płci żeńskiej. Przypuszczalnie, bo chociaż ze słów można wywnioskować, że dla Veroniki tak samo ważne, jak prawa czarnoskórych kobiet są prawa kobiet białoskórych, to już przynajmniej jeden moment każe sądzić, że twórcy już prędzej starali się udowodnić, że białe kobiety w Stanach Zjednoczonych nie mają znowu tak źle. A przynajmniej w porównaniu do Afroamerykanek. One mogą chociaż liczyć na pełną obsługę w hotelach, nie muszą znosić niechętnych, wrogich wręcz spojrzeń niektórych białych ludzi (akcja z recepcjonistką hotelową) i upokorzeń w rodzaju dostawania najgorszych stolików w restauracjach. Tak jest w przyszłości, a jak było kiedyś? Powiedzmy w XIX-wieku? Główna bohaterka filmu, dość przekonująco wykreowana przez Janelle Monáe (jednak moją uwagę najbardziej przykuwała kreacja znanej choćby z „Ruin” Cartera Smitha i przede wszystkim drugiej oraz trzeciej dwuczęściowej części kasowych „Igrzysk śmierci”, Jeny Malone – to jedna z tych złych), tutaj nie ma absolutnie żadnych praw. Tylko obowiązki. Ciężka praca bez wynagrodzenia na plantacji bawełny, pilnowanie porządku w skromnej chacie, w której jest zmuszona mieszkać wraz z jednym ze swoich oprawców. I służyć im wszystkim. Zaspokajać wszystkie zachcianki żołnierzy Konfederacji. Jednego oddziału pod dowództwem prawdziwego tyrana. Człowieka, który nie zna litości, który dotkliwie karze, czasami nawet śmiercią, za każdy przejaw nieposłuszeństwa. Zresztą jego koledzy wcale nie są lepsi. I koleżanka, a właściwie to życiowa partnerka, Elizabeth.

Ta historia powinna poruszać do głębi. Budzić gniew, smutek, przerażenie, a nawet niesmak. Odrazę na widok potworności zgotowanych ludziom przez ludzi. Okropieństw, do jakich zdolny jest przeżarty bezrozumną nienawiścią człowiek. Człowiek z kompleksem Boga. Rasista. I w swoim mniemaniu wielki patriota. Już pomijam fakt, że jak to najczęściej we współczesnym kinie bywa, pokazano jedynie jedną stronę medalu. Że w świecie przedstawionym przez Gerarda Busha i Chrostophera Renza rasizm funkcjonuje tylko wśród białych ludzi. Pociechę można jednak czerpać w tym, że nie wszyscy członkowie tej rasy zostali w „Antebellum” odmalowani w czarnych barwach. Nie wszyscy biali są źli (uff), nie wszyscy oni głośno, czy tylko w duchu, sprzeciwiają się zaprowadzaniu nowego porządku, czyli traktowaniu Afroamerykanów na równi z białoskórymi obywatelami Stanów Zjednoczonych. Konstrukcja tej historii mnie osobiście bardziej przeszkadzała, niż sprzyjała współodczuwaniu krzywd zadawanych czarnoskórym ludziom. Środkowa część wytrąciła mnie z rytmu narzuconego wcześniej. Pomijając brutalny wstęp, nieszczególnie emocjonującego kawałka z życia między innymi Eden i Julii, w którą w nie najgorszym stylu wcieliła się znana choćby z remake'u „Linii życia”, Kiersey Clemons. Jakieś mniejsze natężenie niewygodnych emocji mimo wszystko jednak mi tutaj towarzyszyło. Gdyby tylko pogłębiono ważniejsze postaci, gdyby postawiono na większą intensywność przekazu, gdyby do największych aktów przemocy podchodzono chociażby tak, jak w prologu, już niekoniecznie szafując makabrycznymi efektami specjalnymi. Czekałam i czekałam, aż twórcy przejdą do jakiejś następnej udręki którejś z osób przetrzymywanych wbrew ich woli na odizolowanej plantacji bawełny na prawdziwie dzikim Zachodzie, ale doczekałam się jedynie prześlizgiwania przez istotę rzeczy. Szybkiej przebieżki, zbyt krótkich migawek mąk przeżywanych przez czarnoskórych ludzi. A potem zrobiło się jeszcze lżej na duszy, bo nastąpił gwałtowny przeskok do lepszej epoki. A przynajmniej tak się wydaje, bo nasza Veronica w tym życiu jest kobietą sukcesu. Powszechnie znaną wojowniczką o prawa Afroamerykanów, raczej majętną feministką, żyjącą w szczęśliwym związku z mężczyzną, z którym doczekała się przeuroczej, rezolutnej córki. W tym oto świecie poza wszystkim innym ujawni się najdobitniejsze nawiązanie do „Lśnienia” Stanleya Kubricka. I moim zdaniem jest to jedyny skłon w stronę stylistyki horroru w „Antebellum”, o czym wspominam dlatego, że film ten oficjalnie został sklasyfikowany również właśnie jako horror. W każdym razie wraz z nastaniem „teraźniejszości” wkracza uciążliwy plastik. „Bajerancka”, błyszcząca, milusia oprawa wizualna, tak odstająca od przygaszonej, nawet w pełnym słońcu, trochę ponurej, kolorystyki wypracowanej wcześniej. To ma sens, jeśli czytać to jako zderzenie dwóch różnych światów dla czarnoskórych obywali Stanów Zjednoczonych. Ale UWAGA SPOILER choćby ostatni „akt” może świadczyć przeciwko takiej interpretacji. Zwrot akcji przypominający (zresztą nie tylko mnie) „Osadę” M. Nighta Shyamalana, który tutaj... Powiedzmy, że trochę mi zamieszał. Czyżby chciano przez to powiedzieć, że dziś jest tak samo jak kiedyś? Nieee, jednak wolę myśleć, że twórcy próbowali nam przekazać, że dopóki istnieją rasiści, dopóty istnieje zagrożenie powrotu niewolnictwa. Tutaj czarnoskórych ludzi, w co trzeba zaznaczyć niesystemowym (jeszcze) wydaniu. Czyli w „Antebellum” tak naprawdę mamy pewną grupę rasistowskich psychopatów, zbrodniarzy, którzy żyją w XXI wieku, ale zamarzył im się powrót do okresu wojny secesyjnej KONIEC SPOILERA. Mamy też patetyczne domknięcie (a wcześniej przynajmniej jedno, powiedzmy, nieprzemyślane posunięcie bohaterów) tej moim zdaniem niezbyt głębokiej, żeby nie rzec zbyt płytkiej opowieści o rzeczach niezwykle ważnych. Na dobrą sprawę prostej historii, którą moim zdaniem niepotrzebnie, niezręcznie starano się nieco skomplikować. Albo raczej obudować motywem, który można przyjąć jako skręt w stronę science fiction i wszystkimi założeniami, rewelacjami, myślami, pewnie nawet kontrowersjami z tego „myślowego powrotu do przyszłości” wyrastającymi.

Przeżycie na miarę „The Nightingale” Jennifer Kent to to nie było. Bo po zapoznaniu się z niektórymi opiniami na temat „Antebellum”, amerykańskiego filmowego thrillera w reżyserii Gerarda Busha i Christophera Renza, opartego na ich własnym scenariuszu, nastawiłam się na coś w zbliżonym klimacie. Myślałam, że będzie nihilistycznie, brutalnie, depresyjnie. Brudno, straszno i jakoś tak ciężko na duszy. Oczywiście nie jest to wesoły film. I tak, nie można mu odmówić niegłupich treści, nawet jeśli jest stronniczy. A moim zdaniem jest, choć nie tak drastycznie, jak się obawiałam. Ten krzyk w obronie uciśnionych Afroamerykanów. Potrzebny krzyk, ale dlaczego tak „urywany”? Zamiast przeraźliwego wrzasku, zrodzonego z wściekłości, poczucia niesprawiedliwości i straszliwego żalu, na własnej skórze odbierałam jedynie jakieś namiastki uczuć targających między innymi główną bohaterką pierwszego pełnometrażowego obrazu Gerarda Busha i Christophera Renza. Sprawdzić można, ale nie mogę Wam obiecać niesamowicie silnych wrażeń. Na pewno nie fanom mocniejszych klimatów.

5 komentarzy: