Nauczyciel przyrody, Ryland Grace, wychodzi ze śpiączki na pokładzie statku kosmicznego Hail Mary będącego w trakcie podróży międzygwiezdnej. Jego towarzysze nie żyją, a on nie pamięta jak się nazywa, jak się tutaj znalazł i jaki jest cel jego misji. Szybko jednak odkrywa, że znajduje się w innym Układzie Słonecznym, a wspomnienia stopniowo do niego wracają. Grace przypomina sobie, że został zwerbowany do ogólnoświatowego Projektu Hail Mary przez kierującą nim Evę Stratt, której nadano specjalne, praktycznie nieograniczone, uprawienia po odkryciu, że Słońce powoli umiera. Pasażer statku Hail Mary uświadamia sobie, że jest jedyną nadzieją ludzkości i że on sam najpewniej nie wyjdzie z tego cało. Wszystko wskazuje na to, że jest zdany wyłącznie na siebie, ale u celu tej kosmicznej podróży naukowiec... dokona kolejnego wiekopomnego odkrycia.
Pierwotnie wydana w 2021 roku powieść science fiction pt. „Project Hail Mary” (pol. „Projekt Hail Mary”) to kolejne dzieło amerykańskiego pisarza, zdobywcy między innymi The Astounding Award for Best New Writer (dawniej John W. Campbell Award for Best New Writer), Andy'ego Weira, któremu światową sławę przyniosła powieść „The Martian” (pol. „Marsjanin”), w wersji papierowej po raz pierwszy opublikowana w 2014 roku (wcześniej Weir wrzucał ją w odcinkach na swoją stronę internetową, a w 2012 roku na prośbę czytelników udostępnił „Marsjanina” na Amazon Kindle). W 2015 roku swoją premierę miał wysokobudżetowy film w reżyserii Ridleya Scotta oparty na tym utworze Weira. Scenariusz napisał Drew Goddard, między innymi reżyser i współscenarzysta „Domu w głębi lasu” (2011), któremu powierzono również napisanie scenariusza „Projektu Hail Mary” - szykowanej adaptacji/ekranizacji książki Andy'ego Weira z Ryanem Goslingiem w roli głównej.
Między „Marsjaninem” a powieścią „Artemis”, która swoją światową premierę miała w 2017 roku, Andy Weir – człowiek, który już w piętnastym roku życia rozpoczął pracę w charakterze programisty komputerowego – pracował nad powieścią, której roboczo nadał tytuł „Zhek”. Gdy książka miała już około siedemdziesięciu tysięcy słów, doszedł do wniosku, że nic z tego nie będzie. Fabuła jakoś się nie składała, a postacie w jego mniemaniu były nieciekawe. Zarzucił więc ten projekt, ale po namyśle uznał, że niektóre pomysły są na tyle interesujące, że niemądrze byłoby pozwolić im tak po prostu umrzeć. I nie pozwolił – wykorzystał je w „Projekcie Hail Mary”, dość długiej i wymagającej powieści science fiction, której głównym bohaterem, pełniącym również rolę narratora, jest nauczyciel przyrody Ryland Grace. To moje pierwsze spotkanie z prozą Andy'ego Weira, imponującego umysłu ścisłego. Rozległa wiedza (fizyka, matematyka, chemia, technika, technologia) tego amerykańskiego powieściopisarza, szczerze mówiąc, trochę mnie przytłoczyła. O „Marsjaninie” mówi się, że to bardziej science fact niż science fiction – nie wiem, nie czytałam, ale z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że oba te określenia pasują do utworu będącego przedmiotem niniejszego dyletanckiego omówienia. Weir jest całkiem niezłym wykładowcą, bo jak by nie patrzeć, udało mu się wytłumaczyć co nieco takiej ignorantce w zakresie nauk ścisłych i technicznych, jak ja. A to już duży sukces, bo w końcu „przemawiał do” wyjątkowo niepojętnej uczennicy. Do osoby, dla której nauki ścisłe to czarna magia. Powiem więcej: już na początku „Projektu Hail Mary” trochę spanikowałam. Instynkt kazał mi uciekać od tej grubaśnej „rozprawy w dziedzinie nauk tajemnych”, ale jak widać, nie usłuchałam i nie powiem, żebym tego żałowała. Nie będę czarować – nie była to dla mnie przeprawa łatwa i zawsze przyjemna. „Projekt Hail Mary” wymagał ode mnie nadludzkiego wręcz skupienia i... wielokrotnego studiowania niektórych akapitów. Czytania w kółko zaledwie paru zdań. Teraz widzicie jak ciężko wytłumaczyć mi rzeczy, które najpewniej dla niejednego odbiorcy Weira będą oczywiste, choć obstawiam, że wśród tych szczęśliwców znajdą się jednostki, którym ta publikacja pozwoli jeszcze poszerzyć swoją wiedzą o... świecie. Bo w gruncie rzeczy autor „Projektu Hail Mary” skupia się na prawach, jakimi rządzi się wszechświat. To znaczy na tych, które ludzki umysł zdążył już zgłębić, ale nie należy zapominać, że to także powieść science fiction, więc można się spokojnie nastawiać na jakieś nowe, zdumiewające odkrycia. Z drugiej strony, gdyby wyrzucić te rozliczne wykłady naukowe, to przypuszczalnie doszlibyśmy do wniosku, że to dosyć konwencjonalne podejście do gatunku science fiction. Można powiedzieć, klasyczna wizja: jeden człowiek, oczywiście Amerykanin, z misją ratowania świata. Międzygwiezdna podróż w jedną stronę i nader zaskakujący sojusz. Nieprzewidziane spotkanie, które dla fanów gatunku żadnym novum raczej nie będzie. Nie, jeśli mówimy o samym motywie, samym szkielecie fabularnym, bo trzeba autowi „Projektu Hail Mary” oddać, że dopełnił go owocami swojej własnej – całkiem bogatej zresztą – wyobraźni. Stworzył coś nowego na sprawdzonych fundamentach, na tradycyjnych rozwiązaniach w stajni fantastyczno-naukowej. Ta kosmiczna przygoda otwiera się nieprzyjemnym przebudzeniem głównego bohatera i zarazem umownego sprawozdawcy na pokładzie statku kosmicznego, na którym oprócz niego nie ma żadnych innych żywych istot ludzkich. Jego towarzysze nie żyją – z jakiegoś powodu nie przeżyli śpiączki farmakologicznej, w którą cała trzyosobowa załoga statku, została wprowadzona przed paroma laty – a jakby tego było mało, Rylanda dotknęła częściowa amnezja. Nieborak nie tylko nie wie, jak się nazywa ani czym wcześniej się zajmował, ale też nie ma bladego pojęcia dokąd zmierza i w jakim celu. Wspomnienia jednak stopniowo wracają i w ten oto sposób Andy Weir rozszczepia akcję powieści. Wprowadza drugi, retrospektywny, tor, który przez większość lektury będzie się nierównomiernie przeplatał z perypetiami Rylanda Grace'a na pokładzie statku kosmicznego Hail Mary.
„Wszyscy musimy być gotowi na poświęcenia. Jeśli przypadnie mi w udziale rola kozła ofiarnego jako gwarancja ocalenia świata, to niech tak będzie […] Kiedy alternatywą jest zagłada całego naszego gatunku, wszystko staje się bardzo proste. Żadnych dylematów moralnych i rozważania, co jest dla kogo najlepsze. Tylko determinacja i skupienie na wykonaniu zadania.”
Czołowy bohater „Projektu Hail Mary” to bardzo sympatyczny gość, który nie przez przypadek, został wciągnięty w ogólnoświatową tytułową misję. Ujmując rzecz w wielkim skrócie, z powodu ingerencji jakiejś siły z zewnątrz - z którą bardzo dokładnie się zaznajomimy – Słońce gaśnie. Naukowcy z całego świata nie mają wątpliwości, że ta życiodajna gwiazda umrze, jeśli ludzkość szybko nie znajdzie sposobu na zażegnanie kryzysu. Wiemy już, że wymyślono pewien sposób (taka konstrukcja powieści), ale na bliższe szczegóły będziemy musieli trochę poczekać. Część retrospektywna nieśpiesznie, z imponującą dokładnością – to samo zresztą można powiedzieć o wydarzeniach toczących się w umownej teraźniejszości – przeprowadzi nas przez poprzednie życie Rylanda Grace'a. Przez ostatni rozdział jego dziejów na Ziemi. Bo ta międzygwiezdna wyprawa ma zakończyć się jego śmiercią. To samobójcza misja i można odnieść wrażenie, że nasz bohater dziwi się, że zdecydował się jej podjąć. Delikatnie mówiąc nie ma kompleksu herosa, a ujmując rzecz bardziej brutalnie, z natury jest człowiekiem raczej tchórzliwym. W każdym razie zanim zaangażowano go w ten projekt, nie zwykł podejmować większego ryzyka. Co prawda opublikował kontrowersyjną rozprawę naukową – pracę forsującą śmiały pogląd, która oburzyła znaczną część naukowego światka – ale przy pierwszej nadarzającej się okazji uciekł z placu boju. Zdania nie zmienił, ale przestał przekonywać innych do swoich racji. Dał sobie spokój z publikacjami naukowymi i zajął się nauczaniem przyrody. I tak było mu dobrze, dopóki na jego drodze nie stanęła Eva Stratt. Moja ulubiona postać „Projektu Hail Mary”. Kobieta bardzo zasadnicza, nieprzyjmująca sprzeciwu, nastawiona na działanie, a nie gadanie i szczera do bólu. Kobieta, której dano nadzwyczajne uprawienia – tak ogromne, że można ją uznać za drugą po Bogu. Tak, Stratt ma praktycznie nieograniczoną władzę we wszystkich krajach świata. Nie da się ukryć, że to dość ryzykowny ruch, że danie jej takiej swobody działania to przejaw odwagi graniczącej wręcz z głupotą. Już samo to świadczy o desperacji polityków, którzy raczej nie kojarzą mi się z „wielkodusznym” obdzielaniem innych swoim ulubionym narkotykiem (czytaj: władzą). Z drugiej strony w sytuacji, w jakiej nieoczekiwanie znalazła się ludzkość, to drastyczne posunięcie wydaje się opcją... najlepszą z możliwych. Niebezpieczną, ale gdy w niedalekiej perspektywie jest zagłada między innymi gatunku ludzkiego, to najlepiej połączyć siły. Działać wspólnie i oczywiście jak najbardziej efektywnie. Andy Weir proponuje więc scedowanie części władzy, przekazanie decyzyjności zaledwie jednej osobie i odrzucenie precz biurokracji. Bo jak powszechnie wiadomo, biurokracja nie jest naturalnym sprzymierzeńcem działania. Jak to się rozwinie, to sami musicie sprawdzić. Dodam tylko tyle, że relacja Rylanda Grace'a i Evy Stratt była dla mnie nie lada atrakcją. Ta dosyć szorstka, ale i na swój sposób zabawna (poczucie humoru Weira jak najbardziej do mnie trafia) przyjaźń, bo chyba tak to można nazwać, uprzyjemniała mi lekturę „Projektu Hail Mary” jeszcze bardziej niż druga, istotniejsza dla tej historii, relacja, która też będzie się rozwijać poniekąd na naszych oczach. Właściwie to Andy Weir poświęcił tej drugiej przyjaźni, której wolę bliżej nie przedstawiać, zdecydowanie więcej miejsca. Nie powiem, że to źle, bo jednak swoje dzięki temu przeżyłam. Emocje były i to nie zawsze przyjemne (przygnębianie, niepokój), choć najczęściej pożądane. Od czasu do czasu na statek Hail Mary - wydarzeń z przeszłości to nie dotyczy - wkradała się nuda. Co nie zawsze brało się z zagubienia w naukowych wywodach Weira. W zawiłościach fizyki, techniki, matematyki, rzadziej chemii i technologii, w których raczej częściej niż rzadziej błądziłam jak to dziecko we mgle. Bynajmniej nie dlatego, że autor nie starał się wszystkiego dokładnie objaśnić – po prostu taka ciemna masa się trafiła. Bywało, że w samym środku jakiejś akcji, w trakcie tego czy tamtego dramatycznego „aktu”, w miejsce podszytej obawą ekscytacji, wchodziło rozdrażnienie, zniecierpliwienie, znużenie. Za dużo suchych informacji, niesprzyjających budowaniu dramaturgii, szczegółów z działalności bohatera w obliczu nagłego zagrożenia; czynów i procesów myślowych zachodzących w jego skołowanej, ale nadal tęgiej głowie, gdy robi się naprawdę gorąco. Jak boleśnie przekona się Ryland Graca, ta międzygwiezdna wyprawa jest wprost najeżona niebezpieczeństwami. Zwalczysz jeden kryzys, a zaraz pojawia się kolejny, i tutaj muszę podkreślić, że niemała część takich zwrotów akcji niosła wyłącznie mile widziane emocje. Na szczęście marazm w ową rozpaczliwą walkę o życie w przestrzeni kosmicznej, nie wkradał się nazbyt często. A obawa o życie Rylanda Grace'a towarzyszyła mi praktycznie przez cały czas. Bo w końcu od tego człowieka zależy los nas wszystkich:) A na poważnie: Weirowi udało się stworzyć postać – i to nie jedną – do której trudno się nie przywiązać. Taki to przyjemniaczek, ten nasz kosmiczny wędrowiec, który z całą pewnością zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby wykonać powierzone mu arcyważne zadanie. Pytanie tylko, czy to wystarczy.
„Projekt Hail Mary” Andy'ego Weira, autora między innymi hitowego „Marsjanina”, to powieść tyleż pasjonująca, co wymagająca. Wymagająca od czytelnika maksymalnego skupienia i już niekoniecznie dużego rozeznania w naukach ścisłych, ale jakaś wiedza w tym zakresie na pewno się przyda. Jeśli nie czujecie się pewnie na tym gruncie, to też jeszcze nic straconego – Andy Weir będzie cierpliwie tłumaczył i z własnego doświadczenia wiem, że nawet jeśli nie wszystko ładnie się przyswoi, to prawdopodobnie i tak przeżyjecie niemałą przygodę. Z tą może i przewidywalną, na pewno niegardzącą tradycyjnymi motywami, podpinającą się pod, zakładam, dobrze znaną fanom gatunku konwencję, całkiem obszerną powieścią science fiction, częściowo rozgrywającą się na Ziemi, a po części w przestrzeni kosmicznej. Ważne: szkielet fabularny wprawdzie znajomy, ale obudowany pomysłami własnymi. Pomysłami tej chodzącej skarbnicy wiedzy, jaką najwyraźniej jest Andy Weir. Człowiek, któremu wyobraźni i pisarskiej smykałki natura zresztą też nie poskąpiła. Można by bardziej uczuciowo tę historię poprowadzić, ale i tak jest czym się cieszyć.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz