Lata 70-te XX wieku, wieś w stanie Maryland. Dwudziestoletnia studentka pedagogiki, Barbara Miller, w czasie wakacyjnej podróży państwa Adams po Europie, odpłatnie zajmuje się ich domem i dwójką dzieci, trzynastoletnim Bobbym i dziesięcioletnią Cindy. Ma dobre relacje ze swoimi podopiecznymi, więc jest tym bardziej zdziwiona, gdy staje się ich więźniem. Ich i dzieciaków z sąsiedztwa: siedemnastoletniej Dianne McVeigh i jej trzynastoletniego brata Paula oraz szesnastoletniego Johna Randalla. Banda nazywająca siebie Wolną Piątką przetrzymuje ją związaną w domu Adamsów, dając jej zrozumienia, że traktują to jak zabawę. Co prawda zdają sobie sprawę, że mogą zostać za to ukarani przez swoich rodziców, ale wszystko wskazuje na to, że nie uważają, aby Barbarze działa się jakaś wielka krzywda. Z perspektywy zniewolonej kobiety, naturalnie, wygląda to inaczej, a sytuacja cały czas się pogarsza.
„Zabawmy się u Adamsów” (oryg. „Let's Go Play at the Adams'”) to jedyny wydany utwór Amerykanina Mendala W. Johnsona, który zmarł w 1976 roku, dwa lata po wypuszczeniu pierwszego wydania jego kontrowersyjnej książki. Książki, która podzieliła krytyków, a z czasem dołączyła do grona „usilnie poszukiwanych”. Nakłady wszak dawno się wyczerpały, choć w samej tylko Wielkiej Brytanii wznawiano ją kilkunastokrotnie. Tyle że w XX wieku. W 2020 roku niezależne amerykańskie wydawnictwo Valancourt Books uśmiechnęło się do części poszukiwaczy „Zabawmy się u Adamsów” (trzeba dodać, że dwa lata wcześniej „wskrzeszono” tę pozycję w Niemczech), wypuszczając nowe wydanie jedynej publikacji Mendala W. Johnsona, tym cenniejsze, że wzbogacone o posłowie Grady'ego Hendrixa, zawierające dotąd nieznane szerzej fakty z życia tego człowieka oraz ważne informacje na temat „Zabawmy się u Adamsów”. Z którym może zapoznać się też polski czytelnik, bo właśnie nad tą edycją pochyliło się wydawnictwo Vesper - pierwsze polskie wydanie z 2021 roku w twardej oprawie zilustrowane przez Michała Loranca, który zaprojektował również, według mnie, zjawiskową okładkę.
W internecie krąży informacja, że powieść „Zabawmy się u Adamsów” została zainspirowana autentyczną sprawą Sylvii Likens, która po długich torturach zgotowanych jej przez grupę dzieciaków i matkę części z nich, Gertrude Baniszewski, zmarła w 1965 roku. Grady Hendrix nie wspomina jednak o tym w swoim dodatku do niniejszej publikacji. A biorąc pod uwagę fakt, że przekazuje sporo pomniejszych ciekawostek – nie pomijając dzieła, które mogło tutaj natchnąć Johnsona, „Władcę much” Williama Goldinga - to trudno mi uwierzyć, że nie uznał za stosowne wskazać też tego materiału źródłowego, którego zdają się być pewni niektórzy recenzenci. Istotnie nie można oprzeć się skojarzeniom ze sprawą nieszczęsnej Sylvii Likens – która jak wiadomo nakłoniła Jacka Ketchuma do napisania jego najgłośniejszego i zapewne najbardziej przerażającego utworu pod tytułem „Dziewczyna z sąsiedztwa” - ale jak na tę chwilę nie mam powodów sądzić, że owe podobieństwa nie są przypadkowe. Niektórzy są zdania, że Jack Ketchum pisząc swoją „Dziewczynę z sąsiedztwa” czerpał także z „Zabawmy się u Adamsów”, ale nawet jeśli to nie wspomina o tym w swoim posłowiu dodanym do niniejszej powieści. Mówi za to o „Władcy much” Williama Goldinga, który to utwór, jak już nadmieniłam, zdaniem Grady'ego Hendrixa zainspirował „Zabawmy się u Adamsów”. Prostą opowieść, która podobnie jak późniejsza „Dziewczyna z sąsiedztwa” Jacka Ketchuma, przeprowadza nas przez mękę młodej kobiety, tutaj zadawaną wyłącznie przez osoby nieletnie. Bandę, która nazwała się Wolną Piątką, co ma pewien związek z ich ohydnym „wakacyjnym projektem”. Bo dopiero teraz (mamy lata 70-te XX wieku) mają okazję zasmakować prawdziwiej wolności. Teraz, gdy rodzice dwójki z nich, trzynastoletniego Bobby'ego i dziesięcioletniej Cindy wybrali się w podróż po Europie, zostawiając swoje pociechy pod opiekuńczymi skrzydłami dwudziestoletniej studentki pedagogiki i pływaczki Barbary Miller. Kobiety, która nie mieszka w tych stronach – wieś w stanie Maryland – ale bez problemu zjednała sobie tutejszych mieszkańców. Została przyjęta „jak swoja”. Dom Adamsów, tak jak i wiele innych budynków mieszkalnych rozsianych w tym prowincjonalnych zakątku Stanów Zjednoczonych, nie ma bliskiego sąsiedztwa. Stoi w znacznym oddaleniu od innych nieruchomości. Nad rzeką, w której miejscowe dzieciaki zwykły szukać ochłody w upalne dni. Na posesji Adamsów goszczą jednak tylko – w każdym razie tego feralnego lata - najbliżsi znajomi Bobby'ego i Cindy. Pozostali członkowie Wolnej Piątki, rodzeństwo McVeigh, siedemnastoletnia Dianne i trzynastoletni Paul oraz szesnastoletni John Randall. Próżno szukać we wiosce osoby, która miałaby złe zdanie o którymś z nich. Oczywiście, niektórzy wiedzą o emocjonalnych problemach Paula, ale prędzej mu współczują, niż się go obawiają. Podejrzewają też, że jego starsza siostra, Dianne, jest osobą nieco ekscentryczną, mocno zakompleksioną – zresztą wielu uważa, że ma ku temu powody – i zamkniętą w sobie. Ale John to robotny, dobrze wychowany młodzieniec, który na pewno wyjdzie na ludzi; będzie z niego pilny student i dobry sportowiec. A Bobby i Cindy to prawdziwe aniołku. Przeurocze dzieciaczki, pocieszne gwiazdeczki, które zawsze miło poprzytulać. Gdyby tylko wiedzieli... Gdyby choć jedna dorosła osoba przypadkiem zobaczyła, co kryje się pod tymi nieszkodliwymi maskami noszącymi przez wszystkie te dzieciaki (całą Wolną Piątkę), to może Barbara Miller nie musiałaby tyle wycierpieć. Może przynajmniej skróciłoby to jej męki. Albo jeszcze je spotęgowało, bo jak mówi sam Johnson, „nikt, kto poznał ludzi, nie zdzierży bycia człowiekiem”. Znacie to uczucie?
„Życie nie byłoby możliwe, gdyby człowiek chodził po świecie ze świadomością, że każda napotkana przez niego osoba – mając taką szansę – zabiłaby go. Ale czy tak nie było? Nie jest? Cały czas? Każdego dnia?”
Grady Hendrix moim zdaniem nie minął się z prawdą, stwierdzając, że Mendal W. Johnson „obdarzył swoich czytelników najwspanialszych darem, jakim jest szczerość”. Czy się to komuś podoba, czy nie, autor „Zabawmy się u Adamsów” pokazuje, jakie ładne wzorce dajemy (jako gatunek) młodszym pokoleniom. Tak było w czasach, kiedy ta książka powstawała, tak jest dzisiaj, i tak niewątpliwie będzie jutro. Bo największym błędem, jaki popełnia Barbara Miller, to desperackie podtrzymywanie w sobie wiary w to, że ludzie są z natury dobrzy. Mendal Johnson w swoim jedynym, jak dotąd dziele – Grady Hendrix w dodatku do nowego wydania „Zabawmy się u Adamsów” zdradza, że Johnson miał więcej tekstów, ale nie udało mu się znaleźć dla nich wydawcy – któremu moim zdaniem najbliżej do thrillera psychologicznego, ale jest też klasyfikowany jako horror, zaprasza nas do chorego świata, który tak naprawdę sami sobie tak poukładaliśmy. „Czy każdy w sprzyjających okolicznościach mógłby stać się sadystą, gwałcicielem i mordercą, czy wystarczyłoby tylko dać mu władzę i zapewnić, że ujdzie mu to na sucho?” - w pewnym momencie główna bohaterka „Zabawmy się u Adamsów” zadaje sobie w myślach to retoryczne pytanie, bo trudno oprzeć się poczuciu, że Johnson miał pewność, że nawet jeśli wcześniej odbiorca jego powieści będzie uparcie odrzucał tę straszną tezę, to na tym etapie pozostanie mu jedynie przytaknąć. Tak, okrucieństwo jest wpisane w DNA ludzkości, ale zanim wypomnicie autorowi „Zabawmy się u Adamsów” niesprawiedliwe, rażąco kłamliwe generalizowanie, z drugiej strony Johnson dobitnie pokazuje, że jeszcze nie można tego powiedzieć o całym naszym gatunku. Wyjątkiem na pewno jest Barbara Miller (z posłowia Hendrixa: mająca uosabiać lewicowy odłam ówczesnego amerykańskiego społeczeństwa), której Johnson wprawdzie przypisuje ogromną, dziecinną wręcz naiwność, przekonuje, że bohaterka żyje jakby w wyimaginowanym świecie, w czymś w rodzaju mydlanej bańki, gdzie wszystko jest różowe, ale też wprost mówi, że to ona jest dobrocią; ambasadorką tych, którzy konsekwentnie odmawiają udziału w odwiecznym projekcie niszczenia. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że „Zabawa u Adamsów”, choć upłynęło prawie pół wieku od jej pierwszego wydania, w ogóle nie straciła na aktualności. Kiedy Johnson mówi, że to, co piękne, to co dobre na tym świecie, to co ma jakąś większą wartość, nie może przetrwać - musi zostać czym prędzej zgładzone - to trudno nie pomyśleć o kiedyś tak oszałamiająco pięknej przyrodzie, która dzisiaj... cóż, dzięki nam, ludziom, zostały już jedynie resztki tego piękna. Ale spokojnie: i to prędzej czy później wyrżniemy. Zastanawiałam się natomiast, ile uchowało się jeszcze jednostek podobnych do Barbary Miller. Ludzi tak brzydzących się wszelką przemocą, tak kompletnie niepotrafiących się odnaleźć w brutalnych realiach, tak kompletnie zagubionych w rzeczywistości prawie całkowicie odartej z empatii, rzeczywistości, w której przejawy zwykłego, niby ludzkiego współczucia, są co najwyżej znikome. Chciałabym wierzyć, że takich Barbar jest na świecie więcej niż takich Wolnych Ludzi, jak ta zdegenerowana piątka, nie mniej pieczołowicie wykreślona przez Mendala Johnsona. Dostajemy bowiem wgląd zarówno w umysł torturowanej dwudziestoletniej kobiety, jak i jej młodocianych oprawców – śledzimy prawie cały ten koszmar (najważniejsze odstępstwo od tej reguły nastąpi pod koniec książki, tuż przed epilogiem) z perspektywy – narracja trzecioosobowa - obu tych obozów. Obozu dorosłych i obozu dzieci, które najwidoczniej mają już serdecznie dość życia pod dyktando starszych. Szczerze nienawidzą osób pełnoletnich, ale widać, że od najmłodszych lat wpajany im szacunek do dorosłych, głęboko się w nich zakorzenił. Za przykład niech posłuży to, że w ich wypowiedziach i przemyśleniach jest „Mama i Tata”, nigdy „mama i tata”.
Dzieciaki tworzące tak zwaną Wielką Piątkę ukrywają przed dorosłymi, z wyjątkiem Barbary, to, że uważają ich za swoich wrogów. Uważają się za lepszych od nich, ale to przekonanie nie przeszkadza im niecierpliwie wyczekiwać chwili, w której przestaną być dziećmi. Nawet bez pomocy Barbary pewnie bez trudu wypatrzylibyśmy te i wiele innych sprzeczności, paradoksów w ich, bądź co bądź, jeszcze raczkującym, niewyrobionym światopoglądzie. Ale czy to oznacza, że jest jeszcze dla nich jakaś nadzieja? Czy rzeczy, których dopuszczą się tego pamiętnego lata, lata definitywnego pożegnania z niewinnością (zakładając, może na wyrost, że już wcześniej jej nie stracili), grubą krechą przekreślą ich przyszłość? Czy ich wolne życie skończy się na tym pierwszym, wykradzionym etapie? Są na najlepszej dobrej drodze ku temu. Co więcej, nie wykazują większej ochoty do czmychnięcia z tej straceńczej ścieżki. Przeciwnie: idą przed siebie, co prawda zdając sobie sprawę z konsekwencji, jakie niechybnie ich spotkają – swoją drogą tylko starsi z nich dopuszczają do siebie, i to też dopiero później, wizję więzienia, bo młodsze, co zrozumiałe, myślą o laniu jakie sprawią im rodzice, gdy odkryją co zrobili Barbarze – a z czasem nawet (przerażająco późno, ale mówiliśmy już o poważnym deficycie empatii) dociera do nich, że wyrządzają komuś krzywdę. Komuś, kto to tak naprawdę niczego złego im nie zrobił. W każdym razie nic gorszego od tego, co zwykli czynić im wszyscy dorośli. Właściwie to Wolna Piątka nawet lubi tę dziewczynę. Tę swoją niewolnicę. W tych młodych umysłach zauważalnie postępuje coś, co można by nazwać procesem uprzedmiotowiania Barbary – właściwie u czwórki z nich, bo w jednym przypadku można zaobserwować odwrotną tendencję – co jak można się tego spodziewać prowadzi do eskalacji przemocy. Odpowiedź na pytanie „dlaczego?”, której tak zawzięcie, tak uporczywie domaga się skołowany umysł Barbary, jest jednak bardziej złożona. Motywów może być dokładnie tyle, ile członków liczy sobie ta zdemoralizowana banda, która nieprzypadkowo łączy dojrzałość, władzę, z zadawaniem bólu swoim bliźnim. Takie wzorce dali im starsi i mądrzejsi, może nie z ich bezpośredniego otoczenia, ale w końcu nie żyją w próżni; mają przecież telewizory, słuchają o czym mówi się we wsi, a że trwa wojna w Wietnamie... Gorzej, że motyw może nie istnieć, że dzieciaki dręczę Barbarę po postu dlatego, że mogą. Dlaczego? A dlaczego nie? „Zabawmy się u Adamsów” to bardziej psychologiczna analiza niż soczysty kawałek prozy ekstremalnej. Johnson wrzuca nas w umysł przechodzącej przez niewyobrażalne męki młodej kobiety (która, jak Jessie Burlingame z późniejszej „Gry Geralda” Stephena Kinga, początkowo szuka wsparcia u swojej współlokatorki, którą oczywiście tylko sobie wyobraża) oraz w pogubione, przerażające umysły jej nieletnich oprawców.
Bolesna ta zabawa u Adamsów. Skłaniająca do nader niewygodnych, ale jakże pilnych refleksji. Warto to porządnie przemyśleć, choćby umysł próbował się temu opierać. Choćby wszystko w Was krzyczało, żeby odrzucić ten mroczny, depresyjny obraz świata, który kreuje Mendal W. Johnson na kartach swojego jedynego wydanego utworu. Poczujcie choćby ułamek tego, co czuje Barbara Miller więziona i torturowana przez Wolnych Ludzi. Przejmijcie choćby tylko odrobinę tego bólu bezsensownie zadawanego przez bliźnich. Ludzi młodych, jeszcze dzieci. Poczujcie. Chyba właśnie tego najbardziej życzyłby sobie autor tej mocnej powieści. Tego bezcennego daru dla świata. W każdym razie dla odważnych. Dla tych, którzy nie tylko nie boją się trudnych tematów, ale też są gotowi zaryzykować niemożność wymazania tej mrożącej krew w żyłach historii z pamięci. Ze mną zapewne zostanie ona już na zawsze, tak jak została „Dziewczyna z sąsiedztwa” Jacka Ketchuma. Owszem, często do niej wracam – i tak też przypuszczanie będzie z „Zabawmy się u Adamsów”, o ile jeszcze trochę pożyję – ale nie można tego nazwać odświeżaniem pamięci, odzyskiwaniem danych zatartych przez czas, bo to jedna z tych nielicznych książek, którym amnezja niestraszna. I tak, jestem prawie pewna, że teraz do tego szacownego grona dołączyła powieść „Zabawmy się u Adamsów”.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Powiem tak, dawno nie czytałem tak nieciekawie napisanej książki na tak ciekawy temat. Po prostu autor ma strasznie siermiężny warsztat pisarski i przez dobre 2/3 książki, czytanie szło mi jak po grudzie, bo facet po prostu słabo budował emocje. Czytając na ten temat, trudno mi było tego nie odnosić do "Dziewczyny z sąsiedztwa" Ketchuma, gdzie często zapominałem wręcz o "wzięciu kolejnego oddechu". Tutaj porównanie było miażdżące dla Johnsona, bo książka naprawdę zaczęła być wciągająca dopiero po dotarciu do jej "ostatniej prostej", tak więc trochę nadrobiła finiszem. Nie zmienia to jednak faktu, że był to mocno niewykorzystany potencjał, wynikający z wodolejstwa autora i jego nieumiejętnego budowania napięcia. Niestety, po Ketchumie, moje oczekiwania były o wiele większe jeżeli chodzi o tą tematykę.
OdpowiedzUsuń