czwartek, 6 maja 2021

„Zło w głębi” (2020)

 

Mieszkający w Stanach Zjednoczonych Isaac Pickman i jego będąca w zaawansowanej ciąży żona Emma przybywają na norweską wyspę, aby obejrzeć odziedziczony przez mężczyznę dom, który długo stał pusty. Issac mieszkał w nim wraz ze swoimi rodzicami w pierwszych latach swojego życia, ale pewnej nocy jego matka uciekła do Stanów Zjednoczonych zabierając go ze sobą. Okazuje się jednak, że mężczyzna nie wiedział wszystkiego na temat tamtej nocy. Isaac, w przeciwieństwie do Emmy, szybko zadomawia się na wyspie. I, przeciwnie niż jego żona, nie widzi niczego dziwnego w zwyczajach tutejszej ludności. Jego zachowanie coraz bardziej niepokoi Emmę, którą na domiar złego nawiedzają w tym miejscu niezwykle realistyczne koszmary senne.

Zło w głębi” (oryg. „Sacrifice”) to drugie wspólne reżyserskie osiągnięcie Andy'ego Colliera i Tora Miana, po „Charismacie” z 2017 roku. Niskobudżetowy horror produkcji brytyjskiej nakręcony w norweskim mieście Volda, którego scenariusz (roboczy tytuł: „The Colour of Madness”) – autorstwa Tora Miana – został zainspirowany prozą Howarda Phillipsa Lovecrafta i opowiadaniem Paula Kane'a pod tytułem „Men of the Cloth”. Te informacje znalazły się w czołówce filmu, ale Mian nie ukrywa, że czerpał również z „Kultu” Robina Hardy'ego i... „Drive” Nicolasa Windinga Refna. Przyznaje też, że z perspektywy czasu osadzenie akcji w kraju skandynawskim nie okazało się najlepszym wyborem. Gdy zaczynano przedprodukcję „Zła w głębi” pojawił się „Midsommar: W biały dzień” Ariego Astera. A wcześniej, jak stwierdził Mian, byli przekonani, że wykazali się niemałym sprytem przy konstruowaniu swojej wizji, że udało im się tak zgrabnie zdystansować - tj. zminimalizować ryzyko ewentualnych, godzących w ich projekt, porównań - od „Kultu” Robina Hardy'ego. Kręcenie w dość zamożnej Norwegii też nie było dobrym pomysłem, bo to wygenerowało dodatkowe, niepotrzebne koszta.

Film spod znaku lovecraftian horror/horroru kosmicznego i folk horroru, który – haha – jest kojarzony głównie z „Kultem” Robina Hardy'ego i „Midsommar: W biały dzień” Ariego Astera. Przeważnie nieprzyjemnie kojarzony. To znaczy na tym tle „Zło w głębi” w oczach wielu dotychczasowych odbiorców nie wypada korzystnie. Blednie w obliczu takich mocarzy kina grozy. Nie wspominając już o twórczości H.P. Lovecrafta. Właściwie to zastanawiam się, czy dodanie do czołówki filmu informacji „oparte na prozie Lovecrafta” było wymogiem koniecznym. Formalnością, której trzeba było dopełnić, a nie jedynie zwykłym chwytem marketingowym. Oczywiście, dosyć wyraźnie zaznacza się tu wpływ mitologii Cthulhu, ale widać też podobieństwa do „Kultu” Robina Hardy'ego, a o tym już w czołówce nie wspomniano. Skoro nie jest to adaptacja/ekranizacja żadnego tekstu Lovecrafta, tylko co najwyżej (nie wszyscy zdają się być co do tego przekonani), film z nurtu lovecraftian horror, to poza próbą zwabienia przed ekrany fanów ponadczasowej twórczości Samotnika z Providence, nie widzę powodu, żeby wklejać jego nazwisko w czołówkę „Zła w głębi”. Filmu, który już samą swoją obecnością wsparła Barbara Crampton, bo znacznej części wiernych miłośników gatunku kojarzy się głównie z „Re-Animatorem” i „Zza światów” Stuarta Gordona, jednymi z bardziej znanych i bardziej docenianych obrazów opartych na bezcennych prozatorskich osiągnięciach Lovecrafta. Pierwszoplanowe role w „Złu w głębi” powierzono jednak mniej doświadczonym aktorom - co niestety widać i słychać - Ludovicowi Hughesowi i Sophie Stevens. Pomijając ich mało wiarygodną grę, zaczyna się całkiem obiecująco. Od przybycia małżeństwa Pickmanów, Issaca i jego ciężarnej żony Emmy, na skąpaną w szarościach (jesienna aura) norweską wyspę, gdzie stoi zaniedbany, od dawna niezamieszkały, dom, który mężczyzna dostał w spadku po ojcu. Można się zastanawiać, jak to się stało, że dopiero teraz dotarła do niego informacja o śmierci ojca. Może matka Issaca była sprytniejsza od norweskich służb, może przechytrzyła system: przybranie nowej tożsamości w innym kraju, w Stanach Zjednoczonych, wystarczyło by zmylić biurokratów z jej rodzinnych stron. Issac zawsze wiedział, że pochodzi z Norwegii i zawsze był przekonany, że jego ojciec nadal tam mieszka ze swoją nową rodziną. Najwyraźniej nie zabiegał o odnowienie kontaktu z ojcem, najwyraźniej nie interesowała go zbytnio historia jego rodu. Bo gdyby było inaczej, to pewnie bez trudu dokopałby się do sprawy sprzed dwudziestu paru lat. Chwytliwe, sprawdzone w kinie grozy miejsce akcji – niewielka wyspa – „pomalowane jak najbardziej odpowiednimi kredkami”. Klimat tajemniczości, nadnaturalności tego rodzaju, która kojarzy się głównie z uniwersum H.P. Lovecrafta (no dobrze, niech będzie, że odrobinę), narastające poczucie zamknięcia na niewielkim terenie w otoczeniu groźnych osobników (alienacja, klaustrofobia, niebezpieczeństwo) i niejasne wrażenie, że nad tym wszystkim „czuwa” coś... przedwiecznego. Że zagnieździło się tu coś nieludzkiego, że jakiś potwór tu nadszedł, może już zanim na wyspie zjawił się pierwszy człowiek. Ponuro, chłodno, mokro, mgliście, mrocznie, a jakoś nieefektywnie. Za zdjęcia odpowiadał Andy Collier, ale chociaż sama w sobie w moich oczach sfera wizualna prezentowała się całkiem smacznie (nie wyłączając efektów specjalnych, których zresztą nie ma wiele), to poza podziwianiem widoczków w sumie nic mi z tego nie przyszło. Nie potrafili filmowcy wykrzesać jakichś żywszych emocji, należycie to ukierunkować. Klimat sobie, a fabuła... jakaś taka senna, niemrawa. Marazm się w to wkrada i co gorsza zapuszcza korzenie. Widzisz, ale nie czujesz. Obserwujesz tak jakby z boku, osobiście się w to nie angażując. Nawet za bardzo nie chcąc się w to zagłębiać. Bo też nie za bardzo jest w co.

Tak sobie siedzę i myślę, czy Andy Collier i Tor Mian wyznaczyli jakiś konkretny kierunek dla tej opowieści. Czy mieli jakieś skrystalizowane myśli, jakąś mniej ogólną koncepcję? Czy ta nasza wędrówka ma jakiś cel, czy tak sobie dryfujemy? Raz w świecie marzeń sennych, raz na jawie, zawsze instynktownie wyczuwając, które obszary zakończą się przebudzeniem. Chcę przez to powiedzieć, że już pierwszy koszmarny sen nauczył mnie, jak czytać tę historię. Przewidywać zamiary twórców. Zapewne każdy bez trudu rozpracuje zasady tej, bądź co bądź, niewyszukanej, nieskomplikowanej gierki z widzem. Łatwo się domyślić, jaki będzie tego efekt – obojętność na widok tragicznych, miejscami nawet makabrycznych UWAGA SPOILER - akcja z pępowiną (dalej, ciągnij tę linę) - KONIEC SPOILERA przeżyć jednej z czołowych postaci „Zła w głębi”. Zero współczucia, zero przejęcia, bo to przecież tylko sen. Tylko? A jeśli to robota Śniącego? Potwornej istoty, o której mówi się w tych stronach (lokalny mit), a wręcz – przynajmniej na to wygląda – traktuje się ją jak bóstwo. Rytuały, jakie odprawiają mieszkańcy tej wyspy, mogą, prawie na pewno są, organizowane dla tego morskiego stworzenia. Przedwiecznego stwora, który najpewniej ma macki. Oślizgłe macki włażące do rur i... Pobudka! Już abstrahując od tego, czy rzeczona bestia istnieje w świecie przedstawionym przez twórców „Zła w głębi”, czy nie (różnie można to interpretować, za co dodaję plusik temu biednemu filmikowi – nieborak miał niemały potencjał, który powiedzmy, że tylko w ułamku został wykorzystany), pewne jest, że z mieszkańcami niewielkiej wyspy, gdzie już na samym początku filmu przybywa młode małżeństwo spodziewające się swojego pierwszego dziecka, coś się porobiło. Pachnie sektą. I nie muszę chyba dodawać, że w rodzaju tych, które mogliśmy już spotkać między innymi w „Kulcie” Robina Hardy'ego i „Midsommar: W biały dzień”. To znaczy odbiorcy omawianego obrazu przypuszczalnie natychmiast uczulą się na tę bandę „przebierańców”, oddającą cześć jakimś podejrzanym bóstwom (albo tylko jednemu). Z miejsca nabiorą przekonania, że Emma i Issac powinni bardzo uważać na tych ludzi. A jeszcze lepiej czym prędzej wyruszyć w drogę powrotną. Do Stanów Zjednoczonych, do domu. Problem w tym, że dla Issaca błyskawicznie domem staje się to alarmistyczne miejsce. W końcu stąd pochodzi, na tej norweskiej wyspie są jego korzenie. Tak, ale prawda wydaje się bardziej... hmm..., niech będzie, że złożona. W Issacu zachodzi jakaś fundamentalna, niezwykła zmiana – zmiana, która może przywieść na myśl na przykład „Horror Amityville" Stuarta Rosenberga i „Lśnienie” Stephena Kinga. Można założyć, że na tego, normalnie spokojnego, nieszkodliwego, ugodowego (ale nieprzesadnie, co pokazuje scenka w barze w pierwszej partii filmu), człowieka, wywiera wpływ jakaś nadnaturalna siła. Niezbyt zagadkowa, jeśli już o to chodzi. Z drugiej strony, słuszne mogą być obawy, jakie rodzą się w Emmie. Racja może być po jej stronie, nawet jeśli ta wersja wydaje się mniej prawdopodobna. Bo to jeden z tych horrorów, w którym dosłownie wszystko może się wydarzyć. I tym razem nie jest to komplement. W sumie to jeden z tych filmowych światów, ten klimat, który ja zwykłam nazywać Strefą Mroku (porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie, bo doskonale znane wam ziemskie prawa tutaj nie obowiązują), ale również jeden z tych, którego celem widocznie nie jest opowiedzenie spójnej, ładnie dopinającej się opowieści. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu - i bardzo możliwe, że taki był zamiar twórców – że przyjmuje się tutaj logikę snu. Ta przypadkowość, to nie zawsze łatwe do wytłumaczenia, czasami niejasne poczucie, bezsensu – niby sensowne, ale jednak coś (trudno powiedzieć co) się w tym nie zgadza – odpychało mnie od mrocznej przygody Pickmanów na niewielkiej norweskiej wyspie pełnej groźnych wyznawców. A może Issac nie tylko Emmie, ale również mnie powinien zarzucić uprzedzenie do innej kultury wynikające z niewiedzy, obcości (ksenofobia)? Tak, ale przecież w „Kulcie”... Tylko że to nie ten film. Nie myśl szablonowo, bo możesz się naciąć. Albo nie. Przyznaję, że nie spodziewałam się takiego zamknięcia (dziwaczne i nie pytajcie czy mądre, to niech lepiej mądre głowy rozsądzą), ale trzeba pamiętać, że oglądałam to tak jakby na autopilocie. Nie wnikałam, prawie nie myślałam. Tylko gapiłam się jak to ciele na malowane wrota, czekając na zbawienne napisy końcowej. Tak, wiem nie musiałam czekać, ale takie te „wrota” (czytaj: zdjęcia) ładniutkie, że uznałam, iż mogę sobie posiedzieć. A co mi tam.

Tak sobie popatrzyłam i niewiele z tego patrzenia mi przyszło. Na to tutaj podejście do horroru kosmicznego, horroru lovecraftowskiego i zarazem folk horroru. Na ten brytyjski obraz wyreżyserowany przez Andy'ego Colliera i Tora Miana. Od strony wizualnej nawet dopieszczony – jest klimat i trochę wiarygodnie się prezentujących, praktycznych efektów specjalnych – też nie najgorzej udźwiękowiony, ale coś takiego powinno działać... Działać, kropka. Bo w zasadzie nie działało tak, jak powinno. Żaden to dostarczyciel silniejszych emocji. Napięcie, niepewność, obawa. Nic z tych rzeczy. A wszystkiemu winna „eksperymentalna”, dość chaotyczna, rozproszona, a przy tym zapewne niezamierzenie po części doskonale czytelna nawet dla takiego niezaangażowanego widza jak ja. Bo do tego świata nie udało mi się wejść. Ta opowieść jakoś mnie nie obeszła. Niewykorzystany potencjał, moim zdaniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz