Pandemia. Ludzkość zniewolona przez wirusa, na którego nie ma lekarstwa. Naukowiec Martin Lowery po kilkumiesięcznej izolacji przybywa do placówki badawczej położonej na obszarze leśnym. Mężczyzna zamierza pomóc swojej przyjaciółce, doktor Olivii Wendle, w eksperymentach ukierunkowanych na zastosowanie mykoryzy do zwiększenia wydajności upraw. Martin wraz ze strażniczką leśną, Almą, wchodzi w głąb lasu w nadziei na odnalezienie doktor Wendle, z którą od dawna nie było kontaktu. Kierują się w stronę jej obozu, ale w pewnym momencie zostają napadnięci przez nieznajomych. Pomoc oferuje im mieszkający w lesie mężczyzna o imieniu Zach.
Nakręcony w czasie pandemii COVID-19 niskobudżetowy brytyjski horror nastrojowy wyreżyserowany i rozpisany przez Bena Wheatleya, twórcę między innymi „Listy płatnych zleceń” (2011), jednego segmentu w antologii filmowej „The ABCs of Death” (2012), „A Field in England” (2013) i „Rebeki” (2020). „Na jednym poziomie to Jaś i Małgosia, a potem przechodzi w coś w rodzaju Doktora Who i Quatermassa z lat 70-tych” - tak Wheatley opisał „In the Earth” w jednym z wywiadów, dodając, że inspirację czerpał też z niektórych brytyjskich horrorów, korespondując również ze swoimi własnymi osiągnięciami: „Listą płatnych zleceń” i „A Field in England”. Przypadkowe, niezaplanowane nawiązania do innych dzieł też ekipie się zdarzały – Wheatley podczas zdjęć zakrzyknął do Hayley Squires, odtwórczyni jednej z ról: „O mój Boże, to prosto z filmu Hammera. Fantastyczny”. A była to reakcja na jej akcent. Pierwszy pokaz „In the Earth” odbył się na Sundance Film Festival w styczniu 2021 roku, a dystrybucję kinową rozpoczęto w kwietniu tego samego roku.
Horror z tak zwanej nowej fali. Klimat, powolna narracja i... męcząca dezorientacja. „In the Earth” Bena Wheatleya długo tak jakby szuka swojej drogi. Jak gdyby nie wiedział dokąd zmierza, czy w ogóle istnieje jakiś cel tej nieprzyjemnej przechadzki po gęstym lesie. Film otwiera przybycie naukowca Martina Lowery'ego (w tej roli Joel Fry, który nie odstaje od miernego poziomu reszty obsady; poza konkurencją jest Hayley Squires, moja zwyciężczyni w zawodach „kto gorzej wypadnie”) do placówki badawczej ulokowanej na terenie leśnym. Trwa pandemia, z którą ludzkość zdaje się przegrywać i choć wirus, który pustoszy świat nie zostaje w „In the Earth” nazwany, to nomenklatura (lockdown, trzecia fala) wskazuje na COVID-19. Może jakaś super agresywna mutacja? Nieważne. Wiedzieć trzeba tylko tyle (trzeba?), że na świecie szaleje bardzo groźny wirus, na którego nie wynaleziono jeszcze lekarstwa. Kombinezony, szybkie testy, dezynfekcja – nawet w lesie wszystkie te środki ostrożności są zachowywane. Przez osoby uprawnione do przebywania na tym należącym do rządu terenie. Do rządu, nie do państwa, bo w wizji Wheatleya do takiego lasu nie można sobie tak po prostu wejść. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony. Tak, tak, z życia wzięte. „In the Earth” może nasunąć też skojarzenia z „Honeydew” Devereux Milburna, innym horrorem zainspirowanym baśnią „Jaś i Małgosia”, który swoją premierę miał blisko rok wcześniej i który też mówił o uprawach rolnych. Już na początku filmu zostajemy wtajemniczeni w badania niejakiej doktor Olivii Wendle, których celem jest zwiększenie wydajności upraw. Jakaś zaraza niszcząca plony, jak w „Honeydew”? Może tak, może nie. Wheatley, przynajmniej w pierwszej partii „In the Earth” nie zagłębia się w ten wątek. Ani w ten, ani w legendę o Parnag Fegg, duchu lasu, z którą Martin Lowery pokrótce zapoznaje się tuż po dotarciu do małego ośrodka badawczego. Chłopina dopiero co odzyskał wolność, po trwającej parę miesięcy izolacji, jest więc trochę zagubiony, oszołomiony, jakby nieco przygnieciony życiem, od którego zdążył już się odzwyczaić. Był więźniem we własnym domu, a teraz... jak się okazuje zamienił jedną klatkę na inną. Znacznie większą, ale tylko na początku. Jego „cela” z czasem nie tylko się skurczy, ale wręcz zamieni w coś w rodzaju izby tortur. W niedoli będzie mu towarzyszyć Alma, strażniczka leśna, nieprzekonująco wykreowana przez Ellorę Torchię. To nasi nowi Jaś i Małgosia, ruszający na spotkanie... wiedźmy? Pierwszy etap ich wędrówki przez las przypomniał mi „Blair Witch Project” Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza. Coś wisi w powietrzy – o nie, kamienie! - coś dziwnego się tu dzieje, pod tym płaszczykiem zwyczajności. Nie wiadomo, o co chodzi, ale coś się po tym gęstym lesie rozchodzi. Opuszczony namiot, a w środku jakaś książeczka. Napastnicy „bez twarzy” i brodaty mężczyzna śpieszący im z pomocą. Ten pan to Zach (Reece Shearsmith - chyba nie muszę mówić, jak w moim oczach wypadł), człowiek mieszkający w lesie, oczywiście niezgodnie z prawem, ale kto by tam przejmował się prawem w czasie pandemii. Ci odbiorcy „In the Earth”, którzy dotrwają do tego momentu wreszcie dostaną jakiś punkt zaczepienia. Po długim oczekiwaniu, łażeniu bez sensu po dosyć mrocznym lesie, rzecz nieco się skrystalizuje. W końcu mogłam zakotwiczyć się w tej historii na tyle, by nie przygniatało mnie już wrażenie, że „In the Earth” to opowieść o „wszystkim i o niczym”, która najpewniej zawiedzie mnie w ślepą uliczkę.
Wirus dziesiątkujący gatunek ludzki. Eksperyment naukowy dotyczący mykoryzy (mycorrhiza) i upraw rolnych. Legenda o duchu lasu (folk horror). Przypadkowe czy celowe aluzje wskazujące na motyw wiedźmy mieszkającej w leśnym ostępach. To wszystko jakoś nie chciało się połączyć – oderwane informacje, wrzucone do tego kotła, ale już nierozwijane, porzucone. Celowo, bo miało być tajemniczo. A wyszło... cóż, czas poprzedzający spotkanie z Zachem upłynął mi w poczuciu bezcelowości. Rozdrażnienie, senność, „heroiczna walka” z przemożnym pragnieniem przerwania tej podróży donikąd z pobieżnie wykreślonymi i, delikatnie mówiąc, nieprzekonująco wykreowanymi (amatorka straszna) bohaterami u boku. Przyczepność znalazłam w tradycji. Miała być niespodzianka, ale w tego rodzaju zagrywki miłośnicy gatunku już dawno zostali wtajemniczeni – w każdym razie sztuczka dobrze spraktykowana, ograna – nie sądzę więc, żeby drugi „akt” „In the Earth” okazał się tak nieobliczalny, jak z pewnością chcieli tego twórcy. Rzucasz okiem i już wiesz. Wiesz, jak to się potoczy. Praktycznie bez udziału woli, bezwiednie nasuwa się w myślach obraz drugiej fazy strasznej przygody dziewczynki i chłopczyka w ogromnym lesie. A na tym nie koniec. Będzie jeszcze jedna stacja. Psychodeliczna. Hipnotyczne kolaże - doprawdy niezły montaż dźwięku i „narkotycznych” wizji, niepokojących, dziwnych i na swój sposób magicznych obrazów. Rozpatrując poszczególne składniki tego grozowego widowiska w oderwaniu od reszty, „In the Earth w moich oczach zdecydowanie bardziej się broni niż w całokształcie. Tragiczne aktorstwo, „sceny zamknięte”, zrobione w różnych wnętrzach, choćby tylko namiotach (niewprawne oświetlenie, krzyczące o groszowym budżecie) oraz niedopracowane, nie zawsze naturalne dialogi (kwestie, które w rzeczywistości raczej by nie padały; rozmowy, które w życiu, wydaje mi się, trochę inaczej by przebiegały) – to jedno. Ale oprócz tych, uważam, rozpaczliwie wymagających poprawy elementów, dostałam dość intensywne, piękne, a przy tym mroczne, nasycone jakąś ukrytą, niezdefiniowaną, być może nadnaturalną, groźbą, liczne zdjęcia odczuwalnie przeklętego lasu. Lubiane przeze mnie fabularne motywy – nieciekawie prowadzone, ale wlewały przynajmniej odrobinkę nadziei, w dodatku słabnącej, że coś ciekawszego się z tego w końcu, może na końcu, wykluje. Wspomniane już psychodeliczne kolaże, tym bardziej zaskakujące, że wcześniej stosowane nagłe, w moim poczuciu błędnie obliczone cięcia, uczuliły mnie na wkład montażystów. Niczego dobrego się po nich nie spodziewałam, a tu proszę, takie zgrabniutkie dziwowiska. I wreszcie tak zwane obrzydliwości. Realistycznie się prezentujące, umiarkowanie krwawe efekty specjalne (praktyczne) podawane w stylu torture porn. Duże zbliżenia na brzydkie, poszarpane, broczące rany. Wyróżnić jednak muszę akcję z pieńkiem i siekierą. Scenka ta, uważam, jest dowodem na to, że chwile przed nieuchronnym rozlewem krwi mogą być dla widza bardziej bolesne niż samo okaleczenie. Normalnie siedziałam jak na szpilkach. A już myślałam, że ekipa pracująca nad „In the Earth” większego napięcia z tej opowieści nie wykrzesa. Oprawa audiowizualna wpada w oko, ale emocje płyną z nieśmiałością, topornie im to idzie, bez zdecydowania. Niby chcemy, by widz czuł się nieswojo, niby chcemy zasiać w nim jakieś niewygodne, acz pożądane emocje (niepokój, niepewność, przerażenie), ale gdy już coś zaczyna nam się wykluwać, gdy jesteśmy na dobrej drodze ku temu, gwałtowanie skręcamy, powoli się wycofujemy albo uciekamy w popłochu (może z wyjątkiem „halucynogennych” wstawek). Zamiast kuć żelazo, póki gorące, zamiast doprowadzać rzeczy do końca, Ben Wheatley i jego ekipa wolą się zatrzymać, pomyśleć, podumać, a potem zacząć od nowa, czasem od innej strony tego „rogu obfitości”, jakim jest scenariusz „In the Earth”. Sporo sprawdzonych motywów – może nie w szczegółach, ale szkielety żadnym novum w kinie grozy na pewno nie są – mieszanie różnych kultur, tj. podgatunków, rodzajów horroru, uważam, bez pomyślunku. Chaos twórczy, a w każdym razie zastosowanie zupełnie niezadowalających, mętnych połączeń tego z tamtym, tamtego z tym. Aż wyszło... to przekombinowane coś. Ani to to zaskakujące, ani tchnące ogromną świeżością, imponujące kreatywnością, ani zastanawiające, ani tym bardziej niepokojące. Takie wielkie nico. Na to czekałam, po to brnęłam przez błocko tej pomieszanej, poplątanej, poszarpanej, usilnie pchanej i niepotrzebnie komplikowanej opowiastki.
Dobrze przyjęty przez krytyków brytyjski horror nastrojowy, napisany i zrealizowany niewielkim kosztem w czasie głębokiego lockdownu tłumaczonego pandemią COVID-19. „In the Earth” w reżyserii i na podstawie scenariusza Bena Wheatleya dostosowuje się do tego okresu, można powiedzieć idzie z duchem czasu, ale tak naprawdę skupia się na czym innym. Zabiera nas w leśne ostępy na spotkanie jakichś innych koszmarków. Idziemy z „Jasiem i Małgosią” na spotkanie z naturą. I jakimiś straszliwymi siłami? A może po prostu ludźmi? Moim zdaniem lepiej, żeby Was to nie obchodziło. Lepiej, żebyście nie mieli potrzeby sprawdzenia tego tworu. Chociaż nie. Nie powinnam tak pisać, bo przecież wśród odbiorców „In the Earth” są też wygrani. Ujmę to więc w ten sposób: polecać nikomu nie będę (nie chcę). I starczy.
uwielbiam filmy w takim stylu, las to według mnie najlepsze miejsce do kręcenia horrorów
OdpowiedzUsuń