Piotr Rajski, prywatny detektyw z Białegostoku, przyjmuje zlecenie od lokalnego biznesmena Ryszarda Gaszyńskiego dotyczące działki zakupionej przez jego fundację. Klient jest świadom, że przed wojną ziemia należała do prywatnego osoby, niejakiego Chaima Lewina i chce się upewnić, że o majątek nagle nie upomną się jego ewentualni spadkobiercy. Niedługo potem w biurze Rajskiego zjawia się urodziwa młoda kobieta, Izabela Banasz, nosząca się z zamiarem wynajęcia detektywa w celu sprawdzenia rzeczywistego majątku jej narzeczonego. Piotr sporządza dla niej wstępną wycenę, a intrygująca nieznajoma obiecuje odezwać się za kilka dni. Detektyw uznaje, że kobieta się rozmyśliła, co jest mu trochę na rękę, gdyż zanosi się na to, że sprawa Gaszyńskiego pochłonie mnóstwo czasu. Coś jednak uparcie odwraca jego uwagę od tego prawdopodobnie nader intratnego zlecenia: Rajski chcąc nie chcąc angażuje się w kryminalną intrygę. A raczej zostaje w nią wciągnięty przez tajemniczego osobnika lub osobników, którzy z jakiegoś zagadkowego powodu prowadzą bynajmniej nieukradkową obserwację skromnego prywatnego detektywa z Podlasia.
Marcin Silwanow. Człowiek, który w dzieciństwie marzył o zostaniu Robin Hoodem. Człowiek, który już w młodości znajdował przyjemność w przelewaniu swoich myśli, uczyć i po prostu fikcyjnych historii na papier (epika i liryka). Człowiek, który odkrył swoje zawodowe powołanie przez zwykły zbieg okoliczności. Na własną rękę rozpracował tożsamość oszusta i wziął sobie do serca radę policjantki zajmującej się jego sprawą. Kobieta radziła pomyśleć o pracy w policji i niedoszły Robin Hood przez chwilę faktycznie „bawił się myślą” o przywdzianiu munduru, ale koniec końców postanowił wyrobić licencję prywatnego detektywa. I można chyba śmiało powiedzieć, że to była jedna z lepszych decyzji w jego życiu. W każdym razie nie pożałował obrania właśnie takiej ścieżki zawodowej, wbrew pozorom niezbyt ryzykownej, bo bohater owego niefikcyjnego opowiadania nie zwykł wikłać się w jakieś podejrzane sprawy – najczęściej przyjmuje zlecenia od przedsiębiorców, a najrzadziej, jeśli w ogóle, angażuje się w historie kryminalne. Podobnie jak protagonista jego debiutanckiej powieści: wydanych nakładem wydawnictwa Czarna Owca w 2022 roku, w miękkiej okładce zaprojektowanej przez Krzysztofa Rychtera, „Warstw podskórnych”. Pierwszej, ale niekoniecznie ostatniej „szarży” w gruncie rzeczy wyimaginowanego białostoczanina, którego poza pracą i miejscem zamieszkania ze swoim stwórcą łączy głębokie zainteresowanie historią miasta. Silwanow ostatnimi czasy wyspecjalizował się w detektywistyce genealogicznej, dla odmiany niespecjalnie pociągającej głównego bohatera „Warstw podskórnych”.
Dwie oddzielne, przynajmniej na pierwszy (i drugi) rzut oka nijak nie łączące się ze sobą sprawy trafiające na biurko prywatnego detektywa z Białegostoku, Piotra Rajskiego, który z całą pewnością nie przywykł do takich zadań. Ryszard Gaszyński wprawdzie nie jest pierwszym biznesmenem na jego liście klientów, ale bohater „Warstw podskórnych” debiutującego na rynku wydawniczym Marcina Silwanowa zapewne nigdy wcześniej nie miał w perspektywie takiego przekopu przez archiwalia. Rajski już od jakiegoś czasu po cichu liczył na zlecenie od tego wpływowego człowieka. Wcześniej łączyły ich wyłącznie stosunki koleżeńskie, ale można odnieść wrażenie, że gdyby nie koneksje Gaszyńskiego, Piotrek nie przywiązywałby aż takiej wagi do podtrzymywania tej znajomości. Właściwie nawet z najbliższymi przyjaciółmi najczęściej kontaktuje się w sprawach zawodowych – wygląda na to, że niemal całe jego życia jest podporządkowane pracy – ale też nie można go posądzić o kompletny brak zainteresowania problemami innych. Jeśli może w jakikolwiek sposób pomóc, robi to. Taki zawód, ale też taka jego natura. Niezupełnie samotnego wilka, przeciwko któremu najwyraźniej zawiązano jakiś spisek. Dlaczego? Rajski nie ma bladego pojęcia. Niewątpliwie w Białymstoku nie brakuje osób, którzy życzą mu wszystkiego najgorszego – ryzyko zawodowe – ale mógłby przysiąc, że nikomu nie naraził się aż tak, by w ogóle chciało mu się (albo jej) wdrażać taki proceder. To może policja? Rajski ma na uwadze też tę opcję, przy czym przynajmniej na początku uznaje ją za mało prawdopodobną. Bo skądinąd wie, że inwigilacja prowadzona przez służby wygląda zupełnie inaczej. Legalni podglądacze dokładają starań, by obiekty ich zainteresowania nie wiedziały, że straciły prawo do prywatności, że Wielki Brat patrzy i słucha. Poza tym Rajski jak ognia unika spraw kryminalnych i generalnie stara się nie wchodzić w drogę „psom gończym” (z całym szacunkiem dla psów) z sektora państwowego. A zatem Piotrek mimo wszystko bardziej skłania się w stronę prywatnej osoby albo firmy, która doznała jakichś, niekoniecznie obiektywnie ogromnych czy niezawinionych, szkód w wyniku jego zawodowej działalności. Tak czy owak, sytuacja detektywa Rajskiego jest coraz bardziej nieciekawa. Marcin Silwanow w „Warstwach podskórnych” pokazuje bezradność nieuprzywilejowanej jednostki w obliczu inwigilacji. Koszmar każdego zazdrośnie strzegącego swojej prywatności (optymistycznie zakładając, że coś takiego jak prywatność jeszcze istnieje) zwykłego szarego obywatela. Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że takich ludzi nie ma już zbyt wielu. Można rzec: gatunek zagrożony, już prawie egzotyczne okazy, na które nierzadko patrzy się krzywym okiem – wielce podejrzane, drogi Watsonie – tylko dlatego, że nie posiadają konta na popularnych portalach społecznościowych. Nie uzewnętrzniasz się w internecie, to w najlepszym razie jesteś dziwakiem, a w najgorszym typem spod ciemnej gwiazdy. I niewykluczone, że mocno komplikujesz, wybitnie utrudniasz pracę jakiemuś „Piotrowi Rajskiemu”. Bo bohater „Warstw podskórnych” niejedną już sprawę rozwiązał prawie dosłownie bez wychodzenia z domu, ewentualnie biura. Social media to bezcenna skarbnica informacji dla ludzi jego (i nie tylko jego) profesji. Uprzejme donosy... na samych siebie. Taka to ciekawa, na swój sposób zabawna, epoka nastała.
(źródło: https://www.facebook.com/people/Marcin-Silwanow-autor/100076143644707/)
Niepocieszeni mogą być ci, którzy po „Warstwy podskórne” Marcina Silwanowa sięgną z potrzeby przeżycia iście elektryzującej, spektakularnej przygody kryminalnej. Jak mniemam dla autora rzeczonej pozycji ważne było, by jak najbardziej zbliżyć się do twardych realiów; że tak to ujmę, odmalować nieprzekłamany obraz pracy polskiego prywatnego detektywa. Materiał nie dla Hollywoodu. W sumie zaskoczyłaby, może nawet zaszokowałaby mnie wiadomość o wszczęciu prac nawet nad polską superprodukcją o detektywie Piotrze Rajskim. Szara proza życia nie jest zła, ale żeby aż tak szara? Takich skromnisi to ze świecą szukać nawet na monstrualnej światowej półce ze współczesnymi powieściami kryminalnymi, a cóż dopiero na ekranie? „Warstwy podskórne” wydają mi się jednak doskonałą propozycją dla osób, które bardziej od oszałamiających zwrotów akcji, trzymających w nieznośnym napięciu podchodów, widowiskowych konfrontacji czy po prostu pomysłowych, mocno zagadkowych, soczyście rozwojowych intryg, cenią sobie (nie)czysty autentyzm. To jedno, bez względu na swój ostateczny stosunek do „Warstw podskórnych” moim zdaniem wypada oddać panu Silwanowi. Uważam, że wszystko można zarzucić tej literackiej wyprawie, ale grubą przesadą byłoby posądzenie tego początkującego autora o nieakceptowalne naginanie rzeczywistości do swoich potrzeb. Co jak co, ale wyobraźnia na pewno go nie poniosła. Już prędzej można mu zarzucić zbyt uporczywe trzymanie się twardej rzeczywistości, w pewnym sensie nazbyt mało ustępstw na rzecz fascynującej fikcji literackiej. Zwyczajny człowiek w niespecjalnie wyszukanej, lepkiej sieci. Takie rzeczy niewątpliwie się zdarzają, bo jak by to ująć... aura sprzyja takim zdrożnych zachowaniom? Nie, już chyba nie zdrożnym, a przynajmniej ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podsłuchiwanie i podglądanie stało się niemal tak naturalne jak oddychanie. Bardziej powód do dumy niż wstydu. Chwalenie się znajomym, to jedno, ale żeby obnosić się z tym przed obiektem swojego ekstremalnie wzmożonego zainteresowania? Po namyśle – i konsultacjach z przyjaciółmi – Rajski nabiera przekonania, że tajemniczy prześladowcy w ten sposób próbują go zastraszyć. Nakierowują go na swoje przeklęte zabawki, a gdy go śledzą, gdy jak to się mówi „siadają mu na ogonie”, wyraźnie chcą, żeby był tego świadom. A przynajmniej Rajski szybko wyzbywa się wszelkich wątpliwości – to nie wpadki amatorów, tylko zaplanowane działanie jakiegoś zdecydowanie niechcianego towarzystwa. Efekt jest łatwy do przewidzenia: biedny detektyw przestaje czuć się bezpiecznie nawet we własnym mieszkaniu, nie wspominając już o biurze. Podczas pieszych wędrówek po mieście raz po raz lękliwie spogląda przez ramię - w swoim ukochanym foresterze wspiera się lusterkiem - a w trakcie postojów uważniej, niż kiedykolwiek skanuje wzorkiem daną okolicę, swoje najbliższe otoczenie. W takich warunkach łatwo nabawić się najprawdziwszej paranoi, upatrywać spiskowców także w niewinnych twarzach przychodniów. Czy najlepsi przyjaciele Piotrka też w tym uczestniczą? Nasz przewodnik po świecie przedstawionym w „Warstwach podskórnych” będzie uparcie odpychał od siebie aż tak czarne myśli, ale nam nawet ten minimalnym komfort prawdopodobnie zostanie odmówiony. W każdym razie autor bezsprzecznie stara się uczulić odbiorców na niektóre postacie. Uruchamia może niezbyt głośne, ale z własnego doświadczenia wiem, że niemożliwe do zignorowania alarmy. W podtekście Silwanow radzi bacznie przyglądać się gestom i mimice rzekomych sojuszników skołowanego detektywa. Każde słowo, każde zawieszenie głosu może mieć znaczenie. Przekopywanie się przez leciwe akta, szukanie informacji w Sieci, mało wnoszące, można powiedzieć niewinne konwersacje twarzą w twarz i przez telefon (gadki-szmatki, jak to w życiu) – to wszystko (i jeszcze więcej?) z kolei może skutecznie, nieodwracalnie uśpić uwagę czytelnika. Przyznaję, że moja cierpliwość w „Warstwach podskórnych” została wystawiona na próbę. Zazwyczaj lepiej odnajduję się w wolniejszych klimatach, ale ta teoretycznie złożona, piętrowa intryga - albo dwie różne sprawy detektywa z Białegostoku - niejednokrotnie jakby raptownie wypadała z toru. W moim odczuciu dramaturgia na kilka-kilkadziesiąt stron całkowicie siadała: takie trochę kręcenie się w kółko, w gruncie rzeczy z całkiem sympatycznym prywaciarzem. Obserwowanym i obserwatorem. Swoją drogą choćby jego leśne wyprawy można było odrobinkę podkręcić, wypracować choć jedną bardziej niebezpieczną sytuację, czy po prostu przygnieść samą atmosferą. Wzmocnić groźbę tam, gdzie nikt nie usłyszy twojego krzyku. Mile zaskoczył mnie finał, dosłownie ostatnia scenka, natomiast wyjaśnienie jak dla mnie zbyt mętne. Chyba coś istotnego mi umknęło w objawieniu Piotra Rajskiego. On najwyraźniej zrozumiał z tego więcej niż ja.
Stonowany, leniwy kryminał od debiutującego polskiego autora. Powieść o fikcyjnym prywatnym detektywie z Białegostoku od autentycznego prywatnego detektywa z Białegostoku. Kameralna, niehałaśliwa historia, która z pewnością błyskawicznie zatrze się w mojej pamięci. Kultura masowa przyzwyczaiła nas do nieporównywalnie bardziej emocjonujących śledztw w większości prowadzonych przez domyślniejszych, mniej ufnych, a czasem wręcz genialnych licencjonowanych i domorosłych detektywów. Marcin Silwanow w „Warstwach podskórnych” obala mity na temat swojej profesji. W każdym razie moc wrażeń protagonisty może ukołysać niejednego miłośnika twardych kryminałów. Samo życie:)
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz