Trzy przyjaciółki z dzieciństwa biwakują na niezamieszkałej wyspie,
nieopodal ich rodzinnego miasteczka. Pobyt w tym miejscu, w zamyśle
organizatorki Sarah, ma być sentymentalną podróżą w przeszłość, która być może
pogodzi zwaśnione od lat, Lou i Abby. Jednakże wszystko się komplikuje z chwilą
pojawienia się ich znajomego z dzieciństwa w towarzystwie dwóch kolegów z
wojska, którzy polują na tych terenach. Podczas wspólnego ogniska mężczyzna
próbuje zgwałcić Abby, która zabija go w samoobronie, co sprowadza na dziewczyny
gniew jego towarzyszy.
Niskobudżetowy obraz Katie Aselton, którego nie sposób zaszufladkować w
jednym konkretnym gatunku filmowym. Choć scenariusz oparto na typowo survivalowej konstrukcji twórcy unikali
większej makabry, starając się stworzyć prawdziwie trzymające w napięciu
dziełko, zamiast klasycznej rąbanki. Nietrudno przewidzieć rezultaty takiego
zabiegu - oto, zostałam skonfrontowana z filmem grozy w wersji soft, który w
zamyśle miał być mieszanką horroru i thrillera, a w efekcie niezmiennie
wycofuje się poza ramy obu tych gatunków w rejony zwykłego absurdu.
Początek seansu jest obietnicą prawdziwie krwawych wydarzeń w otoczeniu
malowniczych widoczków (sceneria bezludnej, skąpanej w słońcu wyspy z
rozległymi lasami robi naprawdę przyjemne wrażenie). Po szybkim przedstawieniu
głównych bohaterek, z których dwie skłócone zostają zręcznie wmanewrowane przez
trzecią we wspólne spotkanie oraz przebrnięciu przez ich chaotyczną konwersację
u wybrzeży małego miasteczka w stanie Maine, dziewczyny płyną na odizolowaną
wyspę, na której rozegra się właściwa akcja filmu. Choć słowo „akcja” w tym
przypadku jest sporym przekłamaniem – bo z pewnością nie można tak podsumować
katalizatora późniejszego niewygodnego położenia naszych bohaterek. Otóż,
zmagająca się z problemami osobistymi Abby podczas ogniska w towarzystwie
trójki byłych żołnierzy, nadużywa alkoholu i podrywa jednego z nich. Zwabia
mężczyznę do lasu, mamiąc niemą obietnicą niezobowiązującego seksu, po czym…
rozmyśla się, co wyprowadza go z równowagi. Kiedy już przyzwyczajony do
filmowej makabry widz myśli, że oto zostanie skonfrontowany z brutalną sceną
gwałtu twórcy po raz pierwszy, ale niestety nie ostatni uciekają od konwencji
horroru (a nuż kogoś zdemoralizują…) – niedoszła ofiara gwałtu zabija swojego
oprawcę, tym samym wraz z koleżankami stając się zwierzyną dla ich pałającego
żądzą zemsty kolegi, bo ten drugi cały czas ma wątpliwości, co wcale nie
powstrzymuje go przed towarzyszeniem niezrównoważonemu psychicznie znajomemu.
Wydawać by się mogło, że po tym wydarzeniu twórcy wreszcie przejdą do trzymającej
w napięciu właściwej akcji typowej dla filmowego thrillera. Nic bardziej
mylnego, bo choć pozornie coś tam się dzieje (mężczyźni związują pobite
dziewczyny i przechodzą do deliberacji nad ich dalszym losem) wszelki klimat
zaszczucia wyparowuje w trakcie każdorazowego otwarcia ust przez jedną z
bohaterek. Nie wiem, skąd u scenarzysty potrzeba nieustannego trajkotania
protagonistek, bo w końcu w tego rodzaju obrazie takie zabiegi raczej są
niewskazane – tym bardziej, że gadają akurat te osoby, które tak naprawdę nie
mają nic do powiedzenia, jeśli oczywiście nie liczyć nieumiejętnych
pertraktacji z oprawcami, biadolenia jak to im jest źle, dodawania sobie
nawzajem otuchy i wreszcie uzewnętrzniania się w najmniej odpowiednich
momentach. Po sprowokowaniu czołowego antagonisty przez Abby naszym bohaterkom
udaje się uciec, po czym następuje długa walka o przetrwanie, która z
prawdziwym survivalem, na miarę na
przykład „Manhunt’a – Polowania” ma tyle wspólnego, co „Zmierzch” z horrorem.
Jeśli ktoś spodziewa się mocno krwawej albo chociaż umiarkowanie
trzymającej w napięciu rozrywki to niezmiernie się zdziwi. Z survivalu „Black Rock” zapożycza jedynie
niekończące się momenty pościgów oprawców za spanikowanymi i ze sceny na scenę
coraz bardziej działającymi na nerwy ofiarami. Ta pozorna akcja niczego nowego nie
oferuje – one uciekają, oni ich gonią, po czym, jak można się tego spodziewać
następuje zamiana rolami. W swojej walce o przeżycie dziewczyny próbują wszystkiego,
łącznie z rzuceniem się w lodowate morze, co pozwala twórcom usprawiedliwić ich
późniejsze bieganie bez ubrania po ciemnym lesie (w rzeczywistości pewnie było
próbą utrzymania przed ekranem spragnionego golizny odbiorcy). Poza tym
dostrzegam jedynie jedną godną uwagi scenę, rozegraną niestety w zbyt dalekiej
odległości od kamery, żeby liczyć na jakąkolwiek dosłowność, ale przynajmniej
odrobinę zaskakującą. Pozostałe wydarzenia prowadzące do przewidywalnego i jakże absurdalnego finału UWAGA SPOILER dwie nierozgarnięte kobietki zabijają wyszkolonych
żołnierzy KONIEC SPOILERA przedstawiono
w tak dalece nużącym i irytującym stylu, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy
Aselton w ogóle znała ramy gatunków, w jakich się poruszała. Scen gore nie ma prawie wcale (a te, które na
chwilę pojawiają się pod koniec są pozbawione jakiegokolwiek stopnia realizmu),
a ilekroć następuje choćby minimalna doza napięcia typowego dla filmowego
thrillera nasze protagonistki zaczynają swoje niekończące się trajkotanie, które
niszczy dosłownie każdy zalążek nieźle zapowiadającego się klimatu. Jak to na
przykład ma miejsce w chwili ich schronienia się pod drewnianą konstrukcją,
zaraz po kąpieli w morzu. W trakcie pocieszania Lou przez Abby widz ma
niebywałą okazję dojrzeć brak jakiegokolwiek warsztatu aktorskiego u tej
drugiej. Podczas gdy Katie Aselton (reżyserka i równocześnie odtwórczyni
głównej roli) radzi sobie całkiem przekonująco towarzysząca jej Lake Bell
prezentuje iście manieryczną, przesadzoną mimikę – tak sztucznie wykreowanej
histerii już dawno w żadnym filmie nie widziałam i mam nadzieję, że jeszcze
przez długi czas nie zobaczę. Zresztą domniemana gwiazda „Black Rock”, Kate
Bosworth, wypadła równie blado – choć na jej korzyść działają absurdalne
dialogi, wciśnięte w jej usta przez scenarzystę, bowiem na jej miejscu chyba
nikt nie znalazłby przekonującego sposobu, aby tchnąć nieco życia w tak
głupiutką postać.
Seans „Black Rock” był dla mnie prawdziwym koszmarem – z tak dalece
wyjałowionym filmem bez żadnego charakterystycznego pomysłu już dawno się nie spotkałam
i mam nadzieję, że natrafi na jak najmniejszą grupę odbiorców, bo naprawdę
szkoda ich czasu na ten nudnawy twór.
Jeśli chodzi o filmy mieszające gatunki z elementami horroru, to ja ostatnio widziałem Magic, Magic w reż. Sebastiána Silva i mi się nieźle spodobał. Jak nie kojarzysz to polecam.
OdpowiedzUsuńA co do Black Rock, to ja chyba sobie obejrzę - nie polecasz, ale ja bardzo lubię Lake Bell (za komedie, a nie horrory), więc może mi bardziej podejdzie.
Katie Aselton też lubię - jest fajna w sitcomie The League
Usuń"A co do Black Rock, to ja chyba sobie obejrzę"
UsuńOk, ale potem nie mów, że Cię nie ostrzegałam;) Chociaż na Aselton możesz śmiało popatrzeć, bo akurat jej aktorstwo jest najmocniejszym elementem tego filmu - szkoda, że nie mogę tego samego powiedzieć o jej reżyserii.
"Magię" mam na DVD i ciągle seans odkładam, ale jak zaległości nadrobię to coś na temat tego obrazu skrobnę.
Teraz, gdy mam parę dni urlopu, staram się nadrobić zaległości i obejrzeć co dzień jakiś film. Szukam i szukam, i ciągle przewija mi się przed oczami "Black Rock". Mimo to podświadomie omijam go szerokim łukiem, nie wydaje się być zachęcający. Ale teraz już będę go omijał świadomie, dzięki :P
OdpowiedzUsuńWszystkiego Najlepszego w Nowym Roku dla Buffy. Urodzonej by przeżywać ekranowe koszmary za nas, czytelników tego bloga. Jak najwięcej strachu, cierpienia i krzyku (w filmach oczywiście :).
OdpowiedzUsuńW życiu, zdrowia, szczęścia i pomyślności. Pozdrawiam. Patryk
Wow!Mega jeżeli to twoja recenzja to biję brawa!Zapraszam do mnie :P http://zero5seba.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńTotalna beznadzieja, nie dałam rady oglądnąć całego filmu. Na uwagę zasługuje jedynie postać tego białego żołnierza- świetnie zagrana. Murzyn był rodem z komedii. Całość przewidywalna, ciągnęła się niczym flaki z olejem.
OdpowiedzUsuń