Janet i Lara mieszkają w wielkim domu wraz ze sfrustrowaną matką
alkoholiczką, która przed laty była znaną piosenkarką. Teraz kobieta
nieustannie obwinia córki o swoją zaprzepaszczoną karierę na rzecz ich
wychowania. Po kolejnej kłótni z rodzicielką Janet postanawia w końcu się
usamodzielnić – wynajmuje apartamentowiec w centrum miasta i niezwłocznie się
przeprowadza. Jeszcze pierwszej nocy w nowym lokum jest świadkiem niepokojących
zjawisk, które zdają się mieć jakiś związek z niegdysiejszym samobójstwem
młodej lokatorki mieszkania, o której Janet dowiaduje się od swojej małej
sąsiadki. Zrozpaczona dziewczyna szuka pomocy u swojego chłopaka i siostry, a
gdy jej nie znajduje zostaje zmuszona do stawienia czoła przerażającej istocie,
która zagnieździła się w przeklętym apartamencie.
Czy istnieje coś gorszego niż horror zrealizowany w technologii 3D? Po
seansie „Apartamentu 1303” jestem absolutnie przekonana, że jeśli tak ma
wyglądać nowa, efekciarska era tego gatunku to ja wolałabym jej nie dożyć. Po
niezliczonej liczbie amerykańskich remake’ów azjatyckich ghost stories, z których tylko „The Ring” okazał się być całkowicie
udany, miałam nadzieję, że Zachód zrezygnował już ze z góry skazanych na
porażkę własnych interpretacji filmowych historii Azjatów. Jednakże jak widać
pomimo utyskiwań widzów ta denerwująca moda nadal trwa i wciąż ma się kiepsko.
Tym razem kolejny śmiałek, Daniel Fridell, wziął na warsztat japońską produkcję
Ataru Oikawy z 2007 roku, po czym wszystko dokumentnie zepsuł.
Kiedy człowiek już myśli, że w swoim krótkim życiu skonfrontował się ze
wszystkimi rodzajami absurdów sukcesywnie pojawiającymi się w filmach grozy powstaje
taki „Apartament 1303” i zmusza go do zweryfikowania swoich przekonań. Już
początkowe sceny dają nam przedsmak tego, z czym na swoje nieszczęście będziemy
musieli obcować niemalże przez cały seans (jeśli oczywiście wytrzymamy go do
końca). Otóż, poznajemy młodziutką Janet wprowadzającą się do okazałego apartamentowca
i przystępującą do rozpakowywania rzeczy osobistych. Wszystko byłoby pięknie
gdyby nie jej denerwujące monologi do samej siebie – drętwe żarty, mające na
celu rozładować napięte nerwy, komentarze informujące widzów, co ma zamiar za
chwilę uczynić zupełnie jakby odbiorcy byli kompletnymi idiotami i sami nie
mogli tego dostrzec (reżyserowi chyba pomyliła się narracja literacka z
filmową) oraz całkowicie niezrozumiałe ataki histerii… Cóż, odtwórczyni tej
roli Julianne Michelle w tej jednej stosunkowo krótkiej, wprowadzającej scenie
pokazała mi dosyć miernoty warsztatowej, która oddając jej sprawiedliwość
zapewne została wymuszona niedostatkami scenariusza, żebym zaczęła się modlić
(ja, ateistka!) o jak najszybszą wymianę głównej bohaterki, co podejrzewałam od
chwili krótkiego interludium z Mischą Barton. Moje przeczucia okazały się
trafne. Twórcy zakończyli jej wątek szybką i jakże zabawną konfrontacją z
ociekającym wodą duchem zmarłej w apartamencie 1303 dziewczyny, która z braku większych
mocy (co wcale nie przeszkadzało jej w jakże efekciarskich, sztucznych
wizualnie rozpadach w pikselową mgiełkę) musiała zaciągnąć naszą protagonistkę
do balkonu za nogę (!) i wykorzystując maksimum swojej siły (tylko czekałam, aż
zacznie przy tym stękać) zrzucić ją w dół – oczywiście, twórcy nie omieszkali
mi również zaprezentować momentu spadania w dół z obowiązkowym wklejaniem tła
na modłę filmów z lat 60-tych: pamiętacie te sławetne sceny jazdy samochodem,
kiedy za oknami widzimy puszczane z taśmy, przemykające krajobrazy? Tutaj
wyglądało to podobnie, pomimo półwiecznej różnicy czasu i jakoby rozwijającej
się technologii.
Jeśli ktoś sądzi, że dalej może być już tylko lepiej Fridell śpieszy z
kolejną weryfikacją jego jakże naiwnych idealistycznych poglądów. Janet zostaje
zastąpiona przez jej siostrę Larę, pragnącą wyjaśnić tajemnicę jej zaklasyfikowanej
jako samobójstwo, śmierci. W tym celu, nie bacząc na przestrogi prowadzącego tę
sprawę policjanta, poniekąd zmuszona przez niezdrowe relacje z matką dziewczyna
wprowadza się do owianego złą sławą apartamentu. Tutaj pragnę nadmienić, bo to
naprawdę istny cud, że znalazłam jeden pozytywny aspekt niniejszej produkcji i bynajmniej
nie jest to Mischa Barton relatywnie przyzwoita aktorka, która tutaj podobnie,
jak Michelle została zmuszona przez kulejący scenariusz do całkowicie „papierowej”
aparycji tylko jej matka – Rebecca De Mornay, która z właściwą sobie gracją
wyniosła się ponad tę całą fabularną miernotę, jak zwykle grając całą sobą,
wkładając duszę nawet w bezsensowne dialogi, wtłaczane przez scenarzystę w jej
usta. Jej relacja z córkami jest w moim mniemaniu jedynym pozytywnym wątkiem
fabularny, szkoda tylko, że tak drastycznie okrojonym – no, ale chyba nikt nie
spodziewa się po tym dziełku jakiejś większej głębi psychologicznej… Wracając
do fabuły drugiej części filmu chyba nikogo nie zaskoczę mówiąc, że Lara wraz z
przystojnym, ale równie wyjałowionym aktorsko chłopakiem jej zmarłej siostry,
Corey’em Sevierem, rozpoczyna energiczne śledztwo, mające wyjaśnić tajemnicę
jej śmierci w towarzystwie ducha wściekłej umarlaczki, która z nieznanych mi powodów
znajduje umiłowanie w przesiadywaniu w zlewozmywaku… Gdyby ktoś mógł mi
wyjaśnić przyczyny tego jakże zabawnego absurdu to byłabym ogromnie wdzięczna,
bo mój umysł naprawdę nie jest w stanie tego ogarnąć. Dlaczego nie siedzi w
wannie, jak każdy szanujący się duch tylko gnieździ w tak ciasnej przestrzeni?
Czyżby reżyser w ten dziwaczny sposób próbował oderwać się od konwencji ghost stories, wtłoczyć coś oryginalnego
w znany schemat? Jeśli tak, to gratuluję pomysłu, bo dawno się tak nie
uśmiałam:) Oprócz ducha „zlewozmywakowej dziewczyny” Lara widuje również swoją
siostrę, która naprzemiennie próbuje ją skrzywdzić i przestrzec (zależy od jej
aktualnego nastroju), a jedyna dynamiczniejsza scena z jej udziałem ma miejsce
w trakcie kąpieli starszej siostry, kiedy to jej oczy dzięki magicznym i jakże
irytującym właściwościom CGI zamieniają się w dwie czarne dziury.
Po kilku kolejnych efekciarskich momentach, pozbawionych choćby krztyny
nastroju reżyser przechodzi do w swoim mniemaniu zaskakującego zakończenia
(naprawdę, nic nowego w kinie grozy) i „jakże odkrywczego” morału, mówiącego,
że domy nie zabijają tylko ludzie… po czym następują od początku wyczekiwane
przeze mnie napisy końcowe. Ufff, obejrzałam, przeżyłam i zachowałam zdrowe
zmysły (albo przynajmniej tyle, ile miałam ich przed projekcją), a was solennie
przestrzegam: omijajcie szerokim łukiem, bo możecie nie mieć tyle szczęścia, co
ja i zwyczajnie tego nie przetrwać.
Dobrze, że przeczytałam Twoją recenzję, bo planowałam obejrzeć ten film. Od jakiegoś czasu przewijam mi się przed oczami, a że nawiedzenia lubię, to byłam chętna na małe co nieco. Ale teraz podziękuję, miernych filmów mam dość, tym bardziej że dzisiaj zamęczałam się oglądaniem "Skasowanych połączeń".
OdpowiedzUsuńMała uwaga: "właściwościom CGI".
OdpowiedzUsuńDzięki. Już poprawione:)
UsuńZdążyłam już obejrzeć i muszę przyznać, że nieźle się uśmiałam :D
OdpowiedzUsuńAbsurd za absurdem, moje miny musiały być bezcenne ale uparłam się żeby obejrzeć do końca i wystawić na filmwebie zasłużoną jedyneczkę. Najgorszy badziew od miesięcy.
Dużo tam było dziwacznych sytuacji ale nie mogę zapomnieć jak się policjant chyba z 5 minut na kanapie przewalał - mistrzostwo :)))))
Ten film to jakaś katastrofa ;) Jest taka scena, gdzie młoda siostra beczy i próbuje otworzyć wino, ale jest "silnie przestraszona"... Ja naprawdę śmiałam się w trakcie oglądania tej żenady ;) Nie wiem, jaki cel mają takie produkcje i też chyba nie chcę dożyć czasów, kiedy tylko taka sieka będzie puszczana w naszych kinach.
OdpowiedzUsuń