W małym rolniczym miasteczku obok przeciętnych Amerykanów egzystuje mocno konserwatywna
sekta Hetytów, negująca wszelki postęp techniczny i surowo dyscyplinująca
swoich wyznawców, utrzymywanych w ciągłym strachu przed karą z rąk Starszego,
przodującego członka wspólnoty. Wyklęty z ich łask Jim żyje w sąsiedztwie swoich
dawnych współwyznawców wraz ze spodziewającą się dziecka żoną, Marthą, do czasu
tragicznej śmierci pod kołami ciągnika. Jego zgon zapoczątkowuje serię
morderstw z rąk tajemniczego sprawcy, który w mniemaniu Hetytów jest incubusem,
demonem sprowadzającym kobiety z miasteczka na drogę występu, które z kolei mamią
męską część sekty. Tymczasem zrozpaczona po śmierci męża Martha zaprasza do
siebie dwie przyjaciółki z Los Angeles, Lanę i Vicky, które również staną się
świadkami przerażających wydarzeń coraz częściej mających miejsce w do tej pory
spokojnej rolniczej społeczności.
Jedno z wcześniejszych dokonań filmowych osławionego twórcy kina grozy,
Wesa Cravena. Jak się okazuje pomimo znanego nazwiska reżysera oraz udziału
Sharon Stone w jednej z kluczowych dla filmu ról, „Śmiertelne błogosławieństwo”
obecnie odeszło niemal w całkowite zapomnienie, co tym bardziej zaskakuje,
jeśli weźmie się pod uwagę niepoddającą się próbie czasu realizację oraz niebanalnie
poprowadzoną fabułę z charakterystyczną dla Cravena ewokacją grozy, której
pomimo braku większej dosłowności uświadczymy tutaj aż nadto.
Poruszający się głównie w estetyce średnio krwawego kina grozy, rozsławiony
za sprawą takich obrazów, jak „Koszmar z ulicy Wiązów” i „Krzyk”, Wes Craven
postanowił w niniejszym filmie powściągnąć swoje zamiłowanie do epatowania kontrowersyjnymi
scenami na miarę wcześniejszego „Ostatniego domu po lewej”, czy chociażby „Wzgórz mających oczy”, tworząc coś dla miłośników niezdefiniowania: tajemniczego
zagrożenia, objawiającego swoją moc w kilku maksymalnie ograniczających rozlew
posoki scenach mordów oraz niepokojących koszmarów sennych, gnębiących Lanę.
Zapewne z tego powodu obecnie spotyka się z niesłabnącą krytyką tych kilku,
pojedynczych widzów, którym ten tytuł, pewnie przez przypadek trafił w ręce, a
którzy po nazwisku reżysera spodziewali się raczej większej dosłowności w
epatowaniu makabrą. Przez większą część seansu scenariusz osadzony jest głównie
w konwencji slasherów i nie chodzi
tutaj tylko o tajemniczego sprawcę, który ku mojemu ubolewaniu dziesiątkuje społeczność
Hetytów w jakże mało odkrywczy sposób (aż się prosiło o większe urozmaicenie modus operandi mordercy), ale również o
nieodzowne dla Cravena momenty pozbawionych wszelkiej logiki zachowań
potencjalnych ofiar. Chwilami, jak to często w tym nurcie bywa, miały one
wszelkie uzasadnienie dla właściwego poprowadzenia pełnej napięcia sceny, jak
na przykład wówczas, gdy młodziutka Sharon Stone zostaje uwięziona w mrocznej
stodole i zamiast czekać na ponowne otworzenie wrót podąża po drabinie w górę
za wołającym ją głosem. Dzięki takiemu, w gruncie rzeczy głupiutkiemu postępowaniu
bohaterki widz będzie miał okazję skonfrontować się z typowym dla Cravena
budowaniem napięcia – Lana rozgląda się po skąpanym w cieniu pomieszczeniu, kiedy
nagle ni stąd, ni zowąd wynurza się sylwetka oprawcy, zmuszając ją do
instynktownego odwrotu, co kończy się bolesnym upadkiem ze schodów i widokiem
powieszonego Hetyta przy drzwiach. Takich pełnych narastającego napięcia scen
jest tutaj o wiele więcej – choćby początkowa samotna wędrówka po domu mającego
za chwilę umrzeć Jima oraz późniejsze odnalezienie ciała przez jego żonę
Marthę, ale na ogół zapoczątkowują je pozbawione wszelkiej logiki, nieprzemyślane
postępki bohaterów, które jak już wspomniałam wcześniej przez wzgląd na swoją nieodzowność
dla właściwego poprowadzenia fabuły raczej nie irytują – a przynajmniej
wyłączając jedno konkretne wydarzenie, w trakcie którego Craven pierwszy, ale
nie ostatni raz wykazał się brakiem większego wyczucia sytuacyjnego. Mowa tutaj
o scenie w samochodzie, w trakcie której Vicky oddaje się zapędom miłosnym ze „zbuntowanym”
Hetytą. Kiedy ich pojazd zostaje oblany benzyną przez mordercę kobieta zamiast
wyskoczyć z samochodu (co byłoby przyczynkiem do ewentualnej pełnej napięcia
sekwencji pościgu za ofiarą) ucieka przed szybko doganiającym ją ogniem – nie wiem,
czy przeciętnego człowieka instynkt przetrwania zmusiłby do tego rodzaju, z
góry skazanego na porażkę, postępowania. Podejrzewam, że raczej nie bacząc na
obecność zabójcy opuściłby pojazd i spróbował szczęścia pieszo.
W moim mniemaniu największą siłą „Śmiertelnego błogosławieństwa” są
bohaterowie, ze szczególnym wskazaniem na owianą złą sławą, konserwatywną
społeczność Hetytów, noszących się na starą modłę, jeżdżących dorożkami i
wyznających niemodne w XX wieku ideały, dyktowane dziwacznymi przekonaniami
religijnymi, będącymi mieszanką dogmatów biblijnych i demonologii. To dzięki
nim dowiadujemy się o rzekomym nękaniu mieszkańców miasteczka przez tzw.
incubusa, demona nawiedzającego kobiety we śnie i zmuszającego je do
negatywnego oddziaływania na mężczyzn. Jakkolwiek wydumanie by to nie brzmiało
(co pasuje do mocno odrealnionych poglądów Hetytów) wydarzenia, którym
świadkujemy z czasem zaczną zazębiać się z teorią sekty, głównie za sprawą
Lany. Choć Sharon Stone zdecydowanie wykazała się mniejszym obyciem aktorskim
od swoich partnerów (najlepiej wypadł znany ze „Wzgórz…” Michael Berryman, a
zaraz za nim uplasowały się Maren Jensen i Susan Buckner) to trudno zaprzeczyć,
że miała najcięższe zadanie do wykonania. Cierpiąca na arachnofobię aktorka na
pewno by nie podołała, bowiem Craven umyślił sobie wykorzystanie żywych pająków
w niemalże każdej scenie konfrontacji Lany z nadnaturalnym zagrożeniem, z
połknięciem dorodnego pajęczaka włącznie, co w moim mniemaniu urozmaiciło
fabułę kilkoma bardziej wyrazistymi scenami, przy okazji sprawiając, że
przemiana wewnętrzna kobiety (z rozrywkowej, wyzwolonej kobiety w znerwicowaną
pannicę) o wiele silniej przyciągnęła moją uwagę (pomimo potknięć warsztatowych
Stone) od heroicznej postaci, domniemanej final
girl, Maren Jensen, której oczywiście też przypadła w udziale jedna z
bardziej charakterystycznych scen, w której Craven wykorzystał drugie z
najczęściej wzbudzających w ludziach strach stworzenie. Kąpiel Marthy i
wynurzenie się spomiędzy jej nóg dorodnego węża przywodzi na myśl kultowy
moment z „Koszmaru z ulicy Wiązów”, kiedy to z wody wychodzi przyodziana w noże
rękawica Kruegera na tyle, aby domniemywać, że w swoim najsłynniejszym dziele
Craven dokonał swoistego autoplagiatu.
Choć fabuła dosyć leniwie porusza się do przodu dzięki kilku wspomnianym
przeze mnie zabiegom stricte horrorowym oraz znakomitym rysom psychologicznym
bohaterów wciąga niemalże od pierwszej minuty tylko po to, żeby w finale
pozostawić pewien niesmak. Odnoszę bowiem wrażenie, że chęć drobiazgowego
wyjaśnienia wszelkich wątków niekorzystnie wpłynęła na zakończenie, w którym UWAGA SPOILER gumowaty incubus porywa
Marthę w jakże kiczowatej scenerii mrocznego domostwa i dziury w podłodze, z
której wychodzi wspomniana mocno komiczna kreatura w otoczeniu gęstego dymu i
czerwonego światła. Rozumiem, że Craven próbował w ten sposób wyjaśnić sny
Lany, ale uważam, że pozostawienie pewnej furtki interpretacyjnej okazałoby się
bardziej trafne od tego czegoś wyłażącego spod podłogi… KONIEC SPOILERA.
„Śmiertelne błogosławieństwo” nie jest horrorem idealnym, tym bardziej w zestawieniu
z najpopularniejszymi filmami Wesa Cravena. Jednakże, przymykając oko na kilka
ewidentnych potknięć w moim mniemaniu pozostaje całkiem przyzwoicie nakręconym
straszakiem, pozbawionym większej dosłowności, ale za to jakże klimatycznym, a
to chyba najważniejsze w tym gatunku filmowym.
Przecież ten diabełek z gumy i plastiku to właśnie kwintesencja Cravena. myślisz, że nie zdawał sobie sprawy jak bardzo to kiczowate? dobrze wiedział co robi. film jest naprawdę niezły, ale przy tej scenie parasnkąłem śmiechem i potraktowałem ją jako kropkę na i, podpis pod skończonym dziełem.
OdpowiedzUsuńA mi się nigdy Craven z kiczem nie kojarzył, dlatego nieprzyjemnie mnie zaskoczył:/
Usuńchociażby zakończenie Koszmaru z Ulicy Wiązów czy cała seria Krzyku - jeden wielki kicz i naśmiewanie się z widza (i z widzem)
UsuńAaa to Tobie chodzi o kicz fabularny, a mi raczej chodziło o rekwizyty. W filmach Cravena nigdy nie zauważyłam jakiejś przesadnie sztucznej wizualizacji zagrożenia - do przesady gumowatych stworów jak tutaj, czy sztucznych wizualnie efektów komputerowych rodem z "Dzieci kukurydzy". W "Koszmarze z ulicy Wiązów" absolutnie żaden rekwizyt nie wzbudził u mnie uczucia politywania, nawet zakończenie. A co do "Krzyku" to nie przypominam sobie, żeby coś gumowatego tam wyskakiwało... Za to na widok Incubusa ze "Śmiertelnego błogosławieństwa" wybuchnęłam śmiechem;)
Usuńwydaje mi się, że trochę o to tu Cravenowi chodziło, bo film ten, w przeciwieństwie do innych, niemal pozbawiony jest humoru.
Usuń