środa, 23 marca 2016

„Re-Animator” (1985)


Student medycyny, Herbert West, przenosi się z uczelni w Szwajcarii na Uniwersytet Miskatonic w Nowej Anglii. Znajduje zakwaterowanie w domu zdolnego studenta, Dana Caina, który spotyka się z córką dziekana, Megan Halsey. West większość czasu samotnie spędza w piwnicy, poświęcając się swoim badaniom, ale wkrótce dopuszcza Caina do swojej tajemnicy, obrazując mu niezwykłe właściwości specyfiku, który opracował. Zaaplikowanie tej substancji osobie zmarłej przywraca ją do życia, ale Herbert jest zmuszony przeprowadzać eksperymenty jedynie na zwierzętach, gdyż nie ma swobodnego dostępu do ludzkich zwłok. Ma jednak nadzieję, że praktykujący w szpitalu Cain umożliwi mu dojście do kostnicy, na co kolega z czasem przystaje.

W 1922 roku ukazało się opowiadanie legendarnego pisarza, H.P. Lovecrafta, w zamyśle mające stanowić swego rodzaju parodię „Frankensteina” Mary Shelley, a przeszło sześćdziesiąt lat później Stuart Gordon porwał się na adaptację tej historii. W późniejszych latach reżyser pokazał światu jeszcze dwie adaptacje utworów Lovecrafta, „Zza światów” i „Dagona”, ale to właśnie pierwsze przeniesienie na ekran opowiadania Samotnika z Providence przysporzyło mu najwięcej fanów. I wielu przeciwników, również pośród czytelników Lovecrafta, których rozczarowała mnogość zmian w stosunku do literackiego pierwowzoru. Scenariusz Gordon spisał wespół z Williamem Norrisem i Dennisem Paolim (kontynuował współpracę z tym drugim w późniejszych latach, przy innych swoich filmach), ale uwagę miłośników kina grozy powinno zwrócić nazwisko Briana Yuzny w roli producenta - artysty, który później reżyserował między innymi takie horrory, jak genialne „Towarzystwo”, kontynuacje omawianej pozycji „Narzeczoną Re-Animatora” i "Beyond Re-Animator", „Powrót żywych trupów 3”, czy „Dentystę”. Stuart Gordon wiele nie ustępował Samowi Raimiemu i jego „Martwemu złu”, jeśli chodzi o „tworzenie czegoś z niemalże niczego”, bo na realizację „Re-Animatora” mógł przeznaczyć jedynie dziewięćset tysięcy dolarów. Zawsze wychodziłam z założenia, że o wielkości twórcy przede wszystkim przesądza zdolność stworzenia czegoś wartościowego z wykorzystaniem minimalnego budżetu i zgodnie z tą zasadą Stuart Gordon za to, czego dokonał na planie „Re-Animatora” w moim osobistym pojęciu jest reżyserem nietuzinkowym, który już za ten jeden film zasługuje na najwyższe uznanie, szczególnie w kręgach wielbicieli kina gore. Dwie nominacje do Saturna i pochlebne recenzje krytyków to zdecydowanie niewystarczająca forma docenienia trudu, jaki Gordon włożył w „Re-Animatora”, ale wciąż niesłabnąca popularność tej pozycji i status obrazu kultowego zdają się już stanowić adekwatne do poziomu tej produkcji wyróżnienie dla twórców.

„Re-Animator” często jest definiowany, jako jeden z najkrwawszych horrorów w historii XX-wiecznego kina grozy i nie ma w tym daleko idącej przesady, przy czym błędem byłoby spoglądanie na niego tylko i wyłącznie przez pryzmat krwawych efektów specjalnych. Stuart Gordon i cała ekipa zapewne włącznie z Brianem Yuzną, który to udowodnił w następnych latach, że podziela jego zamiłowanie do ekstremy, musieli nieźle się bawić na planie „Re-Animatora”, przy czym zdziwiłabym się, gdyby ich radość nie była zakłócana trudem, jaki byli zmuszeni włożyć w realizację tej produkcji. Jak na niskobudżetowy twór poziom techniczny poraża profesjonalizmem i to zarówno jeśli chodzi o efekty specjalne, jak oprawę audiowizualną. Za muzykę odpowiadał Richard Band, który najczęściej raczył widzów swoistym remiksem motywu przewodniego „Psychozy” skomponowanego przez Bernarda Herrmanna, który montażyści idealnie dopasowali do zdjęć. Po mocnym prologu, obrazującym plastyczny rozpad ciała profesora wykładającego na Uniwersytecie w Zurychu przychodzi pora na przewodni wątek scenariusza, początkowo najsilniej bazujący na nastroju. Za pośrednictwem lekko przybrudzonych, naprawdę mrocznych zdjęć twórcy portretują dzieje zdolnego studenta medycyny, Dana Caina (bardzo udana kreacja Bruce’a Abbotta), na drodze którego staje ekscentryczny, genialny Herbert West, stojący u progu wiekopomnego odkrycia, a w rolę którego wcielił się Jeffrey Combs, którego demoniczna aparycja i bezbłędny warsztat sprawiały, że dosłownie kradł każdą sekwencję ze swoim udziałem, odsuwając na bok swoich towarzyszy z planu. W każdym razie fabuła prostsza już chyba być nie mogła, czym oczywiście scenarzyści sprostali moim wymaganiom. Gdyby wszystko komplikowali „Re-Animator” mógłby nie uderzać z taką siłą i nie angażować tak silnie spragnionych obfitego rozlewu krwi odbiorców, gdyż charakter tej konkretnej historii wymagał raczej odejścia do artystycznego napuszenia na rzecz fabularnej powściągliwości. Dlatego też scenariusz można sprowadzić do stwierdzenia, że traktuje o młodym naukowcu, któremu udało się stworzyć specyfik umożliwiający zmarłym powrót do życia. Można jeszcze dodać, że wyłączając jeden przypadek umarli wracają do życia bez osobowości, którymi odznaczali się przed śmiercią, w formie bezrozumnych, plujących krwią i wydających z siebie nieartykułowane dźwięki osobników. Wspomnianym wyjątkiem jest postać doktora Carla Hilla, znakomicie wykreowanego przez Davida Gale’a ożywiona w częściach (głowa i reszta ciała), który żywi niezdrowy pociąg do dziewczyny Caina, Megan Halsey (w tej roli przyzwoita Barbara Crampton). Ta obsesja generuje najbardziej charakterystyczną, odrażającą scenę pokazującą pocałunki, jakie głowa Hilla składa na piersiach roznegliżowanej studentki, na chwilę wkładając język między jej nogi, czego rzecz jasna w szczegółach nie pokazano (wszak to nie porno), ale już migawki wystarczały, żeby wywołać daleko idący niesmak. Makabrycznych sekwencji jest dużo więcej, jak choćby szczegółowo oddane na ekranie rozpłatanie ciała piłką do cięcia czaszki, ożywienie okaleczonego kota z przetrąconym kręgosłupem, jelita wychodzące z rozpłatanego ciała i owijające chłopaka, długie oddzielanie głowy od reszty ciała z pomocą szpadla i wiele innych, których nie ma sensu wymieniać w jednej niedługiej recenzji. Warto natomiast nadmienić, że absolutnie wszystkie praktyczne krwawe efekty specjalne uderzają profesjonalizmem, łącznie z barwą i konsystencją substancji, która posłużyła za posokę, tym samym udowadniając, że szafowanie realistycznym gore nie wymaga ogromnych nakładów pieniężnych i tym bardziej ingerencji komputera tylko zdolnych ludzi z rozbuchaną wyobraźnią.

„Re-Animator” najczęściej jest klasyfikowany, jako horror komediowy, czego nie potrafię zaaprobować. Owszem, fabułę miejscami ożywia kilka prześmiewczych sytuacji, bazujących na czarnym humorze, jak na przykład wspomniana „gra wstępna” z głową Hilla, groteskowe miny ożywionego ojca Megan, czy choćby problemy ciała Davida pozbawionego głowy z przemieszczaniem się po pokojach, ale celowego dowcipu jest za mało, żebym bez oporów wpisała tę produkcję w poczet horrorów komediowych. Tym bardziej, że groteska nie uwidacznia się tak często, jakby tego można było oczekiwać od filmu często określanego, jako jeden z najkrwawszych obrazów gore XX wieku. Wycofanie twórców, swoistą niechęć do nadmiernego eksploatowania makabry najdobitniej udowadnia końcowa konfrontacja, podczas której naprawdę dużo więcej można było pokazać. Może nie wystarczało pieniędzy, albo Gordon istotnie nie chciał wywołać w widzach niepożądanego przesytu, który kazałby przyjmować wszystkie okropieństwa z obojętnością, ale co by nim nie kierowało moim zdaniem takim zabiegiem tylko spotęgował siłę oddziaływania tych niedługich krwawych ustępów pokazanych pod koniec seansu. I dał dowód na to, że więcej wcale nie oznacza lepiej (w sensie niewygodnych emocji), o czym można się przekonać konfrontując ten obraz z choćby „Martwicą mózgu”, która właśnie przez nadmierne gore z czasem przestała zniesmaczać, a zaczęła bawić, do czego reżyser Peter Jackson zauważalnie dążył, więc nie można tego poczytywać na minus. Tyle, że koncepcja Stuarta Gordona, który to przede wszystkim pragnął zniesmaczyć, a nie rozbawić opinię publiczną nieco bardziej mnie zadowala.

Wielbicielom kina grozy, w szczególności gore, „Re-Animatora” polecać nie będę, bo wątpię, żeby pośród nich ostał się ktoś, kto tego kultowego filmu nie widział. Ale ośmielę się zarekomendować tę pozycję osobom akceptującym krwawe horrory, ale nieco rzadziej sięgającym po ten gatunek od jego długoletnich fanów, bo moim zdaniem to jedna z najjaśniej świecących gwiazd owego nurtu. Prawdziwie profesjonalny szoker, pełen pomysłowych efektów specjalnych, od którego wręcz nie można oderwać oczu. A przynajmniej ja nie mogę, bez względu na to, który raz z rzędu bym po niego nie sięgała.

4 komentarze:

  1. O kurde... legendarny film ;) Nie wiem czy oglądałaś taki film Krwawy obiad ;v Pewnie tak, ale jeśli nie to szczerze polecam. Przednia zabawa gwarantowana!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widziałam. Rzeczywiście całkiem niezły, ale "Re-Animator" moim zdaniem dużo lepszy;)

      Usuń
  2. Nie oglądałam i zdecydowanie mnie przekonałaś, bym nawet tego nie robiła. ;)

    Pozdrawiam serdecznie i zapraszam do siebie ;)
    http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń