„Nightmare Cinema” (2018)
Alejandro
Brugues (jeden segment „ABCs of Death 2”), Joe Dante („Pirania”,
„Skowyt”), Ryuhei Kitamura („Nocny pociąg z mięsem”), David
Slade („30 dni mroku”) i Mick Garris (miniserial „Lśnienie”,
„Desperacja”) spotykają się w jednym projekcie filmowym –
antologii grozy pt. „Nightmare Cinema”. Prawie każdy z nich
wyreżyserował jedną krótką historię, które spina opowieść
rozgrywająca się w amerykańskim kinie Rialto. Opowieść
zatytułowana „The Projectionist” w reżyserii i na
podstawie scenariusz Micka Garrisa. Antologia została ogłoszona we
wrześniu 2017 roku, zdjęcia ruszyły jeszcze tego samego roku, a
pierwszy pokaz „Nightmare Cinema” odbył się w lipcu 2018 roku
na kanadyjskim Fantasia Film Festival.
Noc.
Zabytkowe, świecące pustkami kino Rialto gdzieś w Stanach
Zjednoczonych. Nie, zaraz. Ktoś tam jednak jest. Tak, to Mickey
Rourke jako tajemniczy kinooperator. A w jego repertuarze horrory o
ludziach z widowni. Każdy, kto przestąpi próg tego kina niby
wprost wyjętego ze Strefy Mroku, zobaczy na ekranie siebie. W
niezwykłych okolicznościach, bo jako postać horroru. Krótkiej
opowieści grozy o... To zależy, bo Mickey Rourke dla każdego widza
przygotował coś innego. A właściwie to twórcy „Nightmare
Cinema”, antologii filmowej, która ewidentnie wyraża tęsknotę
za starym, dobrym kinem grozy. Za siódmą i ósmą dekadą XX wieku,
którą cechowała rzadko dziś spotykana twórcza swoboda (bijąca z
ekranu, w praktyce jednak nie zawsze tak to przebiegało). „Zabawa
gatunkiem”: to mogła być zasada przyświecająca ludziom, którym
zawdzięczamy omawiane działko. Produkcję stworzoną przez fanów
horrorów dla fanów horrorów. „Nightmare Cinema” wychodzi z o
tyleż ciekawego, co prostego pomysłu uczynienia
bohaterami/antybohaterami członków widowni. Nie spotykamy się
tutaj z sytuacją rodem „The Final Girls” Todda
Straussa-Schulsona, „Midnight Movie” Jacka Messitta albo „Udręki”
Bigasa Luny (w tym ostatni przypadku przynajmniej nie do końca). Na
psychikę widzów z „Nightmare Cinema” filmy, które oglądają w
kinie Rialto mogą co prawda jakoś oddziaływać, ale „nie wchodzą
w buty pewnej Alicji”, nie wnikają do danego filmu, tylko siedzą
w kinowym fotelu i, tak jak my, wgapiają się w ekran. A tam się
dopiero dzieje. Oj, dzieje się...
Maraton
filmowy otwiera Alejandro Brugues swoim „The Thing in the
Woods”. Nietypowym slasherem, którego scenariusz
napisał sam. Wstęp: środek akcji. Widzimy zakrwawioną, biegnącą
kobietę, która jak już wiemy w tym samym czasie siedzi w kinie.
Szybko wychodzi na jaw, że jej filmową odpowiedniczkę ściga
osobnik w stroju spawacza. Jeszcze nie wiemy kto zacz, ale wieloletni
miłośnicy slasherów pewnie od razu odgadną o co tu chodzi.
Ot, zamaskowany morderca szlachtuje ludzi w jakimś leśnym zakątku
najprawdopodobniej Stanów Zjednoczonych, a ta pani, na którą teraz
poluje to nikt inny, jak final girl. Prościej być już nie
mogło, prawda? Tak, twórcy „Nightmare Cinema” bez wątpienia
nie chcieli niczego nadmiernie komplikować. Bo od razu widać, że
to miał być horror retro, swoisty hołd dla filmów grozy z lat
70-tych i 80-tych XX wieku. Ale to nie znaczy, że obędzie się bez
zaskoczeń. Przecież chodzi też o zabawę gatunkiem – pogrywanie
z odbiorcami dobrze zorientowanymi w regułach, jakimi rządzi się...
w tym przypadku slasher. Ta oto pastiszowa przygoda, dosyć
mocno podlana substancją imitującą krew. Fizycznie obecną na
planie cieczą, nie obrazami generowanymi komputerowo. W efekcie
dostałam dosyć zaskakującą, szaloną rąbankę, celowo
uwypuklającą niektóre znane cechy filmów slash oraz
tak jak i cała ta produkcja, utrzymaną w klimacie retro (stosownie
mroczne, lekko przybrudzone zdjęcia, w których nie znać
jaskrawych, żywych kolorów), który wprawił mnie w iście
sentymentalny nastrój. I z takim nastawieniem ochoczo weszłam w
kolejną opowiastkę...
… tym
razem podchodzącą pod body horror. „Mirari”
w reżyserii Joego Dantego i na podstawie scenariusz Richarda
Christiana Mathesona, syna mocno zasłużonego w horrorze nieżyjącego
już pisarza Richarda Mathesona. Poznajcie Annę, młodą kobietę,
która ma kompleksy na punkcie swojej twarzy. A ściślej niemałej
blizny rozciągającej się na jednym policzku. Jej narzeczony David
próbuje ją przekonać, że to nic takiego, ale kobieta po prostu
nie potrafi zaakceptować siebie z tą, według niej, bardzo szpetną
blizną. I dłużej znosić dziwnych spojrzeń obcych ludzi. David
postanawia więc sfinansować jej zabieg plastyczny. I od tego
momentu robi się trochę Cronenbersko. Czuć w tym ducha mistrza
body horroru (tj. Davida Cronenberga) – nawet silniej niż
Joego Dantego, notabene też rozpoznawalną postać w światku
horroru. Pomimo przewidywalności, uważam „Mirari” za
najsilniejszy człon „Nightmare Cinema”. Trzymający w napięciu,
diablo klimatyczny segment w zdecydowanej większości rozgrywający
się w klinice chirurgii plastycznej, prowadzonej przez doktorka,
który... Jest klasycznym burzycielem, czy nie? Jakkolwiek będzie
wyglądało wyjaśnienie owej zagadki, długoletni fani horrorów
najpewniej od początku będą patrzeć na niego bardzo podejrzliwym
okiem. Odbierać złe fluidy emanujące z tego człowieka. A na końcu
– no, czeka nas widok jak z koszmaru. Widok, który coś ważnego
chce nam chyba powiedzieć. Nam, współczesnym ludziom (nie
wszystkim) zafiksowanym na punkcie swojego wyglądu. Nie, nie
wewnętrznego, to byłaby utopia. A co jak co, ale w utopijnym
świecie to na pewno nie żyjemy.
„Mashit”
Ryuheia Kitamury, segment oparty na scenariuszu Sandry Becerril
rozgrywa się w katolickiej szkole dla dzieci obojga płci, której
dyrektorem jest kolejny gość tajemniczego kinooperatora. Kapłan
dopuszczający się „zakazanych praktyk”. Nie myślcie, że
okultystycznych. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Człowiek ten przyjmie
rolę bożego wojownika – gościa, który z podniesionym czołem
stanie do walki z demonem panoszącym się w jego szkole. „Mashit”
to bez wątpienia ukłon w stronę ponadczasowego „Egzorcysty”
Williama Friedkina. Pamiętacie „pajęczy krok” Regan MacNeil? Na
pewno. Być może szybkie migawki - demona? diabła? - wychwytywane
przeze mnie kątem oka też miały nawiązywać do „Egzorcysty”.
Tak, na to wygląda. Nie jestem tego absolutnie pewna, ale wydaje mi
się, że przy tych wstawkach majstrował komputer. Jeśli tak, to
dobrze, że ta demoniczna postać ma tak króciutkie wejścia. A co
ponadto? No cóż, powiedziałabym, że więcej się tu dzieje niż w
niejednym pełnometrażowym horrorze satanistycznym XXI wieku (ciut
za dużo). Och, czego tu nie ma? Opętanie przez demona? Obecne!
Krwawe łzy? Są! Profanacja chrześcijańskich figur? Jest!
Egzorcyzmy? Próbujemy, próbujemy. Do tego spadający krzyż,
niewytłumaczalne hałasy i (tutaj aż włos zjeżył mi się na
głowie) grube, skrzeczące głosy opętanych jednostek. I rąbanka.
Masakra w szkole katolickiej, która myślę, że może wzbudzić
małe kontrowersje. Innymi słowy: istne szaleństwo. Z lekkim
przymrużeniem oka – na przykład oprawa muzyczna ujęcia zwłok
małego chłopca. Zabawa, której chyba niewinną nazwać nie można.
Chociaż... Nie, lepiej to zostawmy.
David
Slade napisał scenariusz swojego wkładu w „Nightmare Cinema”
wspólnie z Lawrence'em C. Connollym. Czarno-biały filmik „This
Way to Egress” opowiada o kobiecie, która szuka pomocy u
pewnego psychiatry. Do budynku, w którym ów jegomość przyjmuje
pacjentów przybyła z dwójką swoich małoletnich synów, którzy
nie są zadowoleni z tego, że muszą tu tkwić. Wystrój tego
miejsca jest iście piekielny, a i większość personelu wygląda i
zachowuje się dosyć nietypowo. Najprawdopodobniej dlatego, że
przyjmujemy punkt widzenia kobiety chorej psychicznie. Kobiety, która
nie widzi części rzeczy i ludzi takimi jakimi są, która tak
naprawdę żyje w niekończącym się koszmarze, zgotowanym jej przez
własny, niezdrowy umysł. Wspaniała, bardzo mroczna oprawa wizualna
towarzyszy raczej smutnej opowieści o kobiecie rozpaczliwie
poszukującej wyjścia z opłakanej sytuacji, w której się
znajduje. To horror psychologiczny z domieszką demoniczności.
Nieprzekombinowana opowieść o matczynej miłości, która przetrwa
dosłownie wszystko. Czy to dobrze? Pewnie tak, ale niekoniecznie w
tym segmencie. Matczyna miłość przygasza zew śmierci, daje
nadzieję, która nie zawsze (moim zdaniem nigdy, ale to tak na
marginesie) jest dobra. Czasami lepiej się poddać – ale
powiedzcie to kochającej matce, takiej jak główna bohaterka „This
Way to Egress”, która woli UWAGA SPOILER życie w kłamstwie
od zaakceptowania faktu, że nie ma już dzieci. Możliwe nawet, że
nigdy ich nie miała KONIEC SPOILERA. Czegoś mi tu jednak
brakowało. Nie wiem, może ożywienia środkowej części tej
historii, bardziej zdecydowanego potęgowania napięcia, bo coś za
płasko to wyszło. Jest dobrze, ale mogło być lepiej.
A
teraz przed Państwem ponownie Mick Garris, człowiek najbardziej
znany z tworzenia filmów opartych na prozie Stephena Kinga. Ale
swoje pomysły też miewa. Przykładem „Dead”
(i „The Projectionist” rzecz jasna), nie licząc klamry
piąty segment „Nightmare Cinema”, opowiadający o bratniej duszy
Cole'a Seara („Szósty zmysł” M. Nighta Shyamalana”). O
chłopcu imieniem Riley, który widzi zmarłych ludzi. A wszystko
przez to, że przez kilkanaście minut sam był martwy. Widok
Annabeth Gish w ogóle mnie nie zaskoczył (bo to w końcu Mick
Garris), ale jej rola, muszę przyznać, trochę tak. Aktorka ta
wciela się tutaj w postać matki głównego bohatera, która na
początku zostaje zastrzelona przez jakiegoś obcego mężczyznę.
Jej mąż i zarazem ojciec Rileya też traci wówczas życie. Jedynie
ich utalentowanemu muzycznie synkowi udaje się przeżyć. Teraz
dochodzi do siebie w szpitalu, a to raczej nie jest najlepsze miejsce
dla osoby widzącej duchy... Praktyczne efekty specjalne (no dobrze,
jest jedna scenka obrobiona komputerowo, zamierzenie kiczowata, w
stylu lat 80-tych XX wieku), niewyszukana opowiastka o chłopcu,
który zyskuje nadzwyczajną zdolność. To bardziej przekleństwo
niźli dar. Owszem, dzięki temu rozmawia ze swoją zmarłą matką,
ale... Zawsze jest jakieś „ale”, prawda? W każdym razie: ujdzie
w tłoku. Ze wszystkich opowieści zamieszczonych w „Nightmare
Cinema” ta najmniej mnie urzekła, chociaż do jej centralnej
postaci zbliżyłam się najbardziej. Klimacik retro nie był
niestety w stanie w całości zrekompensować mi, moim zdaniem,
nazbyt grzecznej fabuły „Dead”. Jakoś się to oglądało, ale
przydałoby się to podkręcić. Więcej koszmarków bym poprosiła.
Jak
skończy się ten filmowy maraton? Jaki los spotka niewielką
widownię mrocznego kina obsługiwanego przez tajemniczego
jegomościa? Sprawdźcie sami, jeśli się nie boicie... Hi, hi, hi.
Antologia filmowa „Nightmare Cinema” to propozycja przede
wszystkim dla osób stęsknionych za starym, dobrym kinem grozy. A
konkretniej rozkochanych w filmowych horrorach z lat 70-tych i
80-tych XX wieku. Za klimatem, efektami, nieskomplikowanymi fabułami,
a nawet za takim kiczem, jaki cechował wiele nieśmiertelnych dzieł
z tamtego okresu. Okresu świetności kina grozy, czasów niesłusznie
minionych (tj. dla filmowego horroru), wspaniałej poetyki, która
została niemalże wyparta przez plastik. Nie całkiem, bo jednak
wciąż istnieją twórcy można powiedzieć, że niepokorni. Idący
pod prąd, nie goniący za współczesnymi trendami, tylko jak mantrę
powtarzający, że kiedyś było lepiej. I pokazujący to. Choćby w
„Nightmare Cinema”, antologii, która praktycznie mnie
zaczarowała. Nie wierzycie, że w tym projekcie jest moc, której
nie ma w zdecydowanej większości współczesnych horrorów głównego
nurtu? Obejrzyjcie, to może (tylko może) się o tym przekonacie.
Świetny zbieg okoliczności, bo akurat wczoraj oglądałem ten film, a zarazem postanowiłem, że postaram się oglądać filmy razem z Tobą, tzn. jak zobaczę Twoją recenzję to i sam w komentarzu coś skrobnę o filmie :) ALe wszystko zależy od czasu, którego ostatnio nie mam i chęci.
OdpowiedzUsuńPowiem tak - całkiem fajna antologia filmowa, nie był to poziom VHS2, ale VHS i owszem. Dosyć równy poziom poszczególnych historyjek - choć dla mnie najlepsza była pierwsza, ale to pewnie dlatego, że ubóstwiam slashery. Fajne, niekonwencjonalne podejście do gatunku gdzie wszystko zostaje odwrócone do góry nogami pod koniec. Jak dla mnie 7,5/10
Druga historia bardzo ciekawa i klimatyczna. Oglądało się z zaciekawieniem co rzadko ostatnio mi się zdarza. Finału można było się domyślić, ale i tak spoko. 7/10.
Trzecia historia, historia księdza, z początku nudnawa (nie licząc początkowej sceny), później się rozkręca i jest niezła rozróba, ale już trochę słabiej niż dwie wcześniejsze - 6/10
Przedostatnia, czwarta opowiastka według mnie najsłabsza. Mimo dużego plusa jakim jest stylistyka, surrealizm oraz historia to już nie była tak ciekawa jak reszta, a przynajmniej mnie lekko wynudziła. 5/10
Ostatnia historyjka - mieszane uczucia, z jednej strony fajna, ale z drugiej czegoś brakowało. Aczkolwiek w sumie podobała się. Jak dla mnie kolejne 6/10/
Całość spięta klamrą z według mnie niepotrzebnym Rourkiem, który był w filmie tylko po to by był ktoś sławny co było w sumie zbędnym zabiegiem, ale że aktora lubię to nic mi to nie szkodzi :)) W ogólnym rozrachunku na filmwebie oceniłem Nightmare Cinema na 7/10, bo dawno horror mnie tak nie wciągnął, a przecież o to chodzi w filmach - żebyśmy poczuli rozrywke. Tu ją dostałem i liczę na sequel. Pozdrawiam! :)