piątek, 16 marca 2018

„The Lodgers. Przeklęci” (2017)

Rok 1920, Irlandia. Bliźniacy Rachel i Edward od śmierci rodziców mieszkają sami w wiekowym, zaniedbanym domostwie, który od pokoleń należy do ich rodziny. Tak samo jak na ich przodkach, na rodzeństwie ciąży klątwa. Młodzi ludzie muszą przestrzegać zasad, aby uniknąć gniewu tajemniczych istot nawiedzających ich posiadłość. Od północy do rana muszą być w łóżkach, nie wolno im nikogo wpuszczać do domu, a jeśli jedno z nich wyprowadzi się z posiadłości drugiego spotka kara. Rachel i Edward właśnie osiągnęli pełnoletność, co nie wróży dla nich dobrze. Dziewczyna stara się namówić brata na wyprowadzenie się z przeklętego domostwa, ale niewychodzący na zewnątrz od śmierci rodziców chłopak upiera się, że najlepszym wyjściem dla nich jest ścisłe przestrzeganie reguł wpojonych im przez rodzicieli. Tymczasem mieszkający w okolicznej wiosce weteran wojenny, Sean, zaczyna interesować się Rachel. Jest nią zauroczony, a i on nie jest jej całkowicie obojętny.

Brian O'Malley, twórca niezłego horroru z 2014 roku pt. „Let Us Prey” przedstawia swój kolejny projekt, tym samym wyraźnie dając do zrozumienia, że jego pełnometrażowy debiut nie był jedynie jednorazową przygodą z tym gatunkiem. „The Lodgers. Przeklęci” to irlandzki horror gotycki zrealizowany na kanwie scenariusza początkującego w tym fachu Davida Turpina, który ponadto wraz z Kevinem Murphym i Stephenem Shannonem skomponował ścieżkę dźwiękową. Pierwszy pokaz filmu odbył się w 2017 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto. Dostał nominację do nagrody IFTA w trzech kategoriach (efekty specjalne, kostiumy, scenografia), ale statuetkę otrzymał tylko za efekty specjalne.

Brian O'Malley chyba stęsknił się za XX-wiecznym kinem grozy. W swoim pełnometrażowym debiucie starał się przywołać ducha horrorów z lat 80-tych, a fabuła jego drugiego artystycznego przedsięwzięcia (pomijając shorty) została osadzona w 1920 roku. Scenariusz Davida Turpina wpisuje się w konwencję horroru gotyckiego, a cała otoczka ma oddawać realia początku poprzedniego wieku. Jak na moje oko realizatorzy idealnie się z tego zadania wywiązali, rzeczywiście miałam poczucie śledzenia wydarzeń z tamtych dawno minionych lat, a doskonałym tego uzupełnienie było ogromne domostwo, w którym na swoje nieszczęście mieszkało bliźniacze rodzeństwo. Loftus Hall to rzekomo jeden z najbardziej nawiedzonych domów w Irlandii i to właśnie tam powstała duża część zdjęć do „The Lodgers. Przeklętych”. A ten fakt pewnie w oczach wielu widzów doda smaczku tej produkcji. Loftus Hall jest dla mnie dużym walorem nie z powodu opowieści, jakie krążą o tym miejscu tylko ze względu na jego wygląd. Z zewnątrz dom przypomina stary biurowiec albo zaniedbaną kamienicę, a wewnątrz rozpościerają się przed naszymi oczami zawilgocone, przestronne pomieszczenia, pełne archaicznych sprzętów, z których część jest przykryta prześcieradłami. Brudne, obdrapane ściany i podłogi, zapleśniałe sufity i gęsty mrok biorący we władanie to miejsce nawet za dnia. Edward (dobra, odpowiednio mroczna kreacja Billa Milnera) nie jest bowiem skory do rozsuwania zasłon. Światło dnia go drażni, pewnie dlatego, że się od niego odzwyczaił. Od dłuższego czasu chłopak nie przekroczył progu domu, nie może się zmusić do wyjścia na zewnątrz, co każe podejrzewać agorafobię spowodowaną jakąś traumą z przeszłości. Bo scenarzysta mówi wprost, że ta blokada w umyśle chłopaka wyrosła tuż po śmierci rodziców jego i jego siostry bliźniaczki Rachel. Ta dziewczyna to... Powiem tak: nie potrzebowałam dużo czasu na polubienie tej bohaterki. Doskonała kreacja Charlotte Vegi (Eugene Simon wcielający się w rolę Seana najmniej mnie przekonał) to jedno, ale rys psychologiczny tej postaci i sposób, w jaki wyłuszczono jej charyzmatyczną osobowość to coś, czego we współczesnym horrorze bardzo mi brakuje. XXI-wieczne filmy grozy nie są na tyle często zaludniane tak elektryzującymi postaciami jak Rachel, żeby w pełni zaspokoić moje apetyty. Szablony mi nie przeszkadzają, ale obcując ze współczesnym horrorem często dochodzę do przekonania, że dostaję co najwyżej zarys postaci, bez należytej głębi, choćby nawet zapożyczonej z dokonań innych. W Rachel nie brakowało mi absolutnie niczego. Dostałam budzącą litość, ale też podziw młodą kobietę, która stara się wyrwać ze szponów klątwy, od wielu pokoleń spoczywającej na jej familii. Edward wprost przeciwnie: godzi się z losem, woli biernie czekać na to, co jest mu pisane. Na tragiczne przeznaczenie ściśle związane z istotami, które każdej nocy biorą we władanie posiadłość bliźniaków, którzy w tym czasie muszą przebywać w swoich łóżkach. Tak każe jedna z reguł przekazanych im przed laty przez rodziców. Od mniej więcej dwustu lat każde pokolenie stara się ściśle przestrzegać tych rygorystycznych zasad bo złamanie którejkolwiek będzie miało tragiczne skutki. Co zapoczątkowało tę klątwę? Kim są nagie, widmowe istoty nawiedzające wiekową posiadłość leżącą nieopodal jednej z irlandzkich wiosek, w pobliżu lasu, na terenie której znajduje się upiorne jezioro mające jakiś związek z przekleństwem, jak go nazywa Rachel albo darem jak woli myśleć o tym Edward?

„The Lodgers. Przeklęci” to standardowy przykład horroru gotyckiego. Mamy wiekowe domostwo, które jest nawiedzane przez istoty nie z tego świata, mamy tajemnicę, która sukcesywnie się zagęszcza, romans, który może być zbawieniem dla młodej kobiety dźwigającej na swoich barkach ogromny ciężar, przekleństwo sięgające wiele pokoleń wstecz, mrocznego młodzieńca i niewielką społeczność, wśród której odnajdujemy kilku zwyrodnialców. Jeśli zebrać to razem dostajemy nieco sentymentalną, ale też mocno klimatyczną opowieść z deszczykiem, silnie skoncentrowaną na fabule i potęgowaniu napięcia, a mniej na efektach specjalnych. Te ostatnie się pojawiają, a i owszem, ale wątpię, żeby znalazło się wielu widzów oddających im spektakularność, przyznających, że Brian O'Malley i jego ekipa zaspokoili ich apetyty na czy to komputerowe, czy praktyczne efekciarstwo. „The Lordgers. Przeklęci” jest obrazem skierowanym przede wszystkim do osób przedkładających klimat grozy i napięcie nad cyfrowe i fizycznie obecne na planie upiorne dodatki i jump scenki. W widmowych postaciach widywanych od czasu do czasu na ekranie widać ingerencję komputera, ale jest ona tak mała, tak nieagresywna, że przypuszczam, że nawet osoby takie jak ja, przekonane, że efekty komputerowe niszczą realizm, nie będą zarzucać „The Lodgers. Przeklętym” sztuczności. I z całą pewnością nie będą raz po raz wybijać się z rytmu, w jaki wprawi ich ta nieskomplikowana, wciągająca opowieść o rodzeństwie terroryzowanym przez... duchy? Jump scenek nie ma prawie wcale (zauważyłam tylko jedną), usilnych, topornych prób przerażenia odbiorcy także tutaj nie zobaczymy. O'Malley i jego ekipa chcieli po prostu opowiedzieć ciekawą historię, zbudowaną z doskonale znanych fanom kina grozy motywów, ale w taki sposób, że ma się wrażenie obcowania z czymś świeższym, że człowieka nie ogarnia denerwujące przeświadczenie iż ma do czynienia z bezrozumną kopią, z dziełem pozbawionym indywidualności, bez choćby cząstki artysty, który zasiadał na krześle reżyserskim. A zdjęcia? Mmm, to jest doprawdy uczta dla oczu. Coś tak wspaniałego, że aż dziw, że ten bezcenny wkład Richarda Kendricka (wzbogacony nastrojową ścieżką dźwiękową ze szczególnym wskazaniem na oprawę melancholijnej piosnki śpiewanej przez rodzeństwo) nie został jeszcze obsypany prestiżowymi nagrodami filmowymi. Ponure lasy i rozległe trawiaste tereny spoczywające pod brudnoszarym, białym, a innymi razy atramentowym niebem, silnie skontrastowane, acz w sposób absolutnie nieodbierający im choćby grama posępności obrazy wnętrza i zewnętrza zapuszczonego domostwa, z którego nieustannie, dosłownie przez cały czas emanuje niezdefiniowana groźba. Po postu nie mogłam się na to napatrzeć – warstwa wizualna, i nie zapominajmy ścieżka audio, działały na mnie niemalże hipnotycznie i gdyby nie fakt, że poskładałam wszystkie części tej układanki długo przed wyjaśnieniami samego scenarzysty i gdyby nie przekonanie, że fabule czegoś brakowało, jakiegoś dodatkowego składnika, jeszcze chociaż jednego interesującego wątku to zakończyłabym seans w przekonaniu, że właśnie ujrzałam horror pozbawiony wad. Widowisko, które zaspokoiło mnie na dosłownie wszystkich polach. Nie wiem, jaki wątek powinno było się jeszcze tutaj dodać, ale nie mam żadnych wątpliwości, że czegoś brakuje, coś jeszcze by się przydało, jakaś koncepcja, która odsunęłaby ode mnie poczucie swego rodzaju niepełności, dzięki której nie miałabym wrażenia lekkiego fabularnego niedosytu. Absolutnie nie technicznego.

Fani nastrojowego horroru, wielbiciele gotyckich obrazów bazujących na mrocznej tajemnicy, którą pragnie się rozwikłać, miłośnicy nieepatujących efekciarstwem i prymitywnymi jump scenkami opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych oto macie coś, czego przegapić po prostu nie możecie. Brian O'Malley przedstawia doskonale zrealizowany, trzymający w napięciu, mocno klimatyczny horror, z którego aż bije tęsknota za dawnym spojrzeniem na kino grozy. Prostą, acz jakże wciągającą historię rodzeństwa obłożonego klątwa, z którą każdy z nich próbuje sobie radzić w inny sposób. Horror niepozbawiony wad, ale jestem przekonana, że wiele osób z wyżej podanych grup docelowych dostanie zdecydowanie więcej plusów. Może nawet tak dużych, że całkowicie zrekompensują im one niedostatki „The Lodgers. Przeklętych”. Równie prawdopodobne jest też to, że z punktu widzenia sporej części miłośników nastrojowych horrorów owa pozycja nie będzie posiadała żadnych mankamentów. W ogóle by mnie to nie zdziwiło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz