Rok
1920, Irlandia. Bliźniacy Rachel i Edward od śmierci rodziców
mieszkają sami w wiekowym, zaniedbanym domostwie, który od pokoleń
należy do ich rodziny. Tak samo jak na ich przodkach, na rodzeństwie
ciąży klątwa. Młodzi ludzie muszą przestrzegać zasad, aby
uniknąć gniewu tajemniczych istot nawiedzających ich posiadłość.
Od północy do rana muszą być w łóżkach, nie wolno im nikogo
wpuszczać do domu, a jeśli jedno z nich wyprowadzi się z
posiadłości drugiego spotka kara. Rachel i Edward właśnie
osiągnęli pełnoletność, co nie wróży dla nich dobrze.
Dziewczyna stara się namówić brata na wyprowadzenie się z
przeklętego domostwa, ale niewychodzący na zewnątrz od śmierci
rodziców chłopak upiera się, że najlepszym wyjściem dla nich
jest ścisłe przestrzeganie reguł wpojonych im przez rodzicieli.
Tymczasem mieszkający w okolicznej wiosce weteran wojenny, Sean,
zaczyna interesować się Rachel. Jest nią zauroczony, a i on nie
jest jej całkowicie obojętny.
Brian
O'Malley, twórca niezłego horroru z 2014 roku pt. „Let Us Prey”
przedstawia swój kolejny projekt, tym samym wyraźnie dając do
zrozumienia, że jego pełnometrażowy debiut nie był jedynie
jednorazową przygodą z tym gatunkiem. „The Lodgers. Przeklęci”
to irlandzki horror gotycki zrealizowany na kanwie scenariusza
początkującego w tym fachu Davida Turpina, który ponadto wraz z
Kevinem Murphym i Stephenem Shannonem skomponował ścieżkę
dźwiękową. Pierwszy pokaz filmu odbył się w 2017 roku na
Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto. Dostał nominację do
nagrody IFTA w trzech kategoriach (efekty specjalne, kostiumy,
scenografia), ale statuetkę otrzymał tylko za efekty specjalne.
Brian
O'Malley chyba stęsknił się za XX-wiecznym kinem grozy. W swoim
pełnometrażowym debiucie starał się przywołać ducha horrorów z
lat 80-tych, a fabuła jego drugiego artystycznego przedsięwzięcia
(pomijając shorty) została osadzona w 1920 roku. Scenariusz Davida
Turpina wpisuje się w konwencję horroru gotyckiego, a cała otoczka
ma oddawać realia początku poprzedniego wieku. Jak na moje oko
realizatorzy idealnie się z tego zadania wywiązali, rzeczywiście
miałam poczucie śledzenia wydarzeń z tamtych dawno minionych lat,
a doskonałym tego uzupełnienie było ogromne domostwo, w którym na
swoje nieszczęście mieszkało bliźniacze rodzeństwo. Loftus Hall
to rzekomo jeden z najbardziej nawiedzonych domów w Irlandii i to
właśnie tam powstała duża część zdjęć do „The Lodgers.
Przeklętych”. A ten fakt pewnie w oczach wielu widzów doda
smaczku tej produkcji. Loftus Hall jest dla mnie dużym walorem nie z
powodu opowieści, jakie krążą o tym miejscu tylko ze względu na
jego wygląd. Z zewnątrz dom przypomina stary biurowiec albo
zaniedbaną kamienicę, a wewnątrz rozpościerają się przed
naszymi oczami zawilgocone, przestronne pomieszczenia, pełne
archaicznych sprzętów, z których część jest przykryta
prześcieradłami. Brudne, obdrapane ściany i podłogi, zapleśniałe
sufity i gęsty mrok biorący we władanie to miejsce nawet za dnia.
Edward (dobra, odpowiednio mroczna kreacja Billa Milnera) nie jest
bowiem skory do rozsuwania zasłon. Światło dnia go drażni, pewnie
dlatego, że się od niego odzwyczaił. Od dłuższego czasu chłopak
nie przekroczył progu domu, nie może się zmusić do wyjścia na
zewnątrz, co każe podejrzewać agorafobię spowodowaną jakąś
traumą z przeszłości. Bo scenarzysta mówi wprost, że ta blokada
w umyśle chłopaka wyrosła tuż po śmierci rodziców jego i jego
siostry bliźniaczki Rachel. Ta dziewczyna to... Powiem tak: nie
potrzebowałam dużo czasu na polubienie tej bohaterki. Doskonała
kreacja Charlotte Vegi (Eugene Simon wcielający się w rolę Seana
najmniej mnie przekonał) to jedno, ale rys psychologiczny tej
postaci i sposób, w jaki wyłuszczono jej charyzmatyczną osobowość
to coś, czego we współczesnym horrorze bardzo mi brakuje.
XXI-wieczne filmy grozy nie są na tyle często zaludniane tak
elektryzującymi postaciami jak Rachel, żeby w pełni zaspokoić
moje apetyty. Szablony mi nie przeszkadzają, ale obcując ze
współczesnym horrorem często dochodzę do przekonania, że dostaję
co najwyżej zarys postaci, bez należytej głębi, choćby nawet
zapożyczonej z dokonań innych. W Rachel nie brakowało mi
absolutnie niczego. Dostałam budzącą litość, ale też podziw
młodą kobietę, która stara się wyrwać ze szponów klątwy, od
wielu pokoleń spoczywającej na jej familii. Edward wprost
przeciwnie: godzi się z losem, woli biernie czekać na to, co jest
mu pisane. Na tragiczne przeznaczenie ściśle związane z istotami,
które każdej nocy biorą we władanie posiadłość bliźniaków,
którzy w tym czasie muszą przebywać w swoich łóżkach. Tak każe
jedna z reguł przekazanych im przed laty przez rodziców. Od mniej
więcej dwustu lat każde pokolenie stara się ściśle przestrzegać
tych rygorystycznych zasad bo złamanie którejkolwiek będzie miało
tragiczne skutki. Co zapoczątkowało tę klątwę? Kim są nagie,
widmowe istoty nawiedzające wiekową posiadłość leżącą
nieopodal jednej z irlandzkich wiosek, w pobliżu lasu, na terenie
której znajduje się upiorne jezioro mające jakiś związek z
przekleństwem, jak go nazywa Rachel albo darem jak woli myśleć o
tym Edward?
„The
Lodgers. Przeklęci” to standardowy przykład horroru gotyckiego.
Mamy wiekowe domostwo, które jest nawiedzane przez istoty nie z tego
świata, mamy tajemnicę, która sukcesywnie się zagęszcza, romans,
który może być zbawieniem dla młodej kobiety dźwigającej na
swoich barkach ogromny ciężar, przekleństwo sięgające wiele
pokoleń wstecz, mrocznego młodzieńca i niewielką społeczność,
wśród której odnajdujemy kilku zwyrodnialców. Jeśli zebrać to
razem dostajemy nieco sentymentalną, ale też mocno klimatyczną
opowieść z deszczykiem, silnie skoncentrowaną na fabule i
potęgowaniu napięcia, a mniej na efektach specjalnych. Te ostatnie
się pojawiają, a i owszem, ale wątpię, żeby znalazło się wielu
widzów oddających im spektakularność, przyznających, że Brian
O'Malley i jego ekipa zaspokoili ich apetyty na czy to komputerowe,
czy praktyczne efekciarstwo. „The Lordgers. Przeklęci” jest
obrazem skierowanym przede wszystkim do osób przedkładających
klimat grozy i napięcie nad cyfrowe i fizycznie obecne na planie
upiorne dodatki i jump scenki. W widmowych postaciach
widywanych od czasu do czasu na ekranie widać ingerencję komputera,
ale jest ona tak mała, tak nieagresywna, że przypuszczam, że nawet
osoby takie jak ja, przekonane, że efekty komputerowe niszczą
realizm, nie będą zarzucać „The Lodgers. Przeklętym”
sztuczności. I z całą pewnością nie będą raz po raz wybijać
się z rytmu, w jaki wprawi ich ta nieskomplikowana, wciągająca
opowieść o rodzeństwie terroryzowanym przez... duchy? Jump
scenek nie ma prawie wcale (zauważyłam tylko jedną), usilnych,
topornych prób przerażenia odbiorcy także tutaj nie zobaczymy.
O'Malley i jego ekipa chcieli po prostu opowiedzieć ciekawą
historię, zbudowaną z doskonale znanych fanom kina grozy motywów,
ale w taki sposób, że ma się wrażenie obcowania z czymś
świeższym, że człowieka nie ogarnia denerwujące przeświadczenie
iż ma do czynienia z bezrozumną kopią, z dziełem pozbawionym
indywidualności, bez choćby cząstki artysty, który zasiadał na
krześle reżyserskim. A zdjęcia? Mmm, to jest doprawdy uczta dla
oczu. Coś tak wspaniałego, że aż dziw, że ten bezcenny wkład
Richarda Kendricka (wzbogacony nastrojową ścieżką dźwiękową ze
szczególnym wskazaniem na oprawę melancholijnej piosnki śpiewanej
przez rodzeństwo) nie został jeszcze obsypany prestiżowymi
nagrodami filmowymi. Ponure lasy i rozległe trawiaste tereny
spoczywające pod brudnoszarym, białym, a innymi razy atramentowym
niebem, silnie skontrastowane, acz w sposób absolutnie
nieodbierający im choćby grama posępności obrazy wnętrza i
zewnętrza zapuszczonego domostwa, z którego nieustannie, dosłownie
przez cały czas emanuje niezdefiniowana groźba. Po postu nie mogłam
się na to napatrzeć – warstwa wizualna, i nie zapominajmy ścieżka
audio, działały na mnie niemalże hipnotycznie i gdyby nie fakt, że
poskładałam wszystkie części tej układanki długo przed
wyjaśnieniami samego scenarzysty i gdyby nie przekonanie, że fabule
czegoś brakowało, jakiegoś dodatkowego składnika, jeszcze chociaż
jednego interesującego wątku to zakończyłabym seans w
przekonaniu, że właśnie ujrzałam horror pozbawiony wad.
Widowisko, które zaspokoiło mnie na dosłownie wszystkich polach.
Nie wiem, jaki wątek powinno było się jeszcze tutaj dodać, ale
nie mam żadnych wątpliwości, że czegoś brakuje, coś jeszcze by
się przydało, jakaś koncepcja, która odsunęłaby ode mnie
poczucie swego rodzaju niepełności, dzięki której nie miałabym
wrażenia lekkiego fabularnego niedosytu. Absolutnie nie
technicznego.
Fani
nastrojowego horroru, wielbiciele gotyckich obrazów bazujących na
mrocznej tajemnicy, którą pragnie się rozwikłać, miłośnicy
nieepatujących efekciarstwem i prymitywnymi jump scenkami
opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych oto macie coś, czego
przegapić po prostu nie możecie. Brian O'Malley przedstawia
doskonale zrealizowany, trzymający w napięciu, mocno klimatyczny
horror, z którego aż bije tęsknota za dawnym spojrzeniem na kino
grozy. Prostą, acz jakże wciągającą historię rodzeństwa
obłożonego klątwa, z którą każdy z nich próbuje sobie radzić
w inny sposób. Horror niepozbawiony wad, ale jestem przekonana, że
wiele osób z wyżej podanych grup docelowych dostanie zdecydowanie
więcej plusów. Może nawet tak dużych, że całkowicie
zrekompensują im one niedostatki „The Lodgers. Przeklętych”.
Równie prawdopodobne jest też to, że z punktu widzenia sporej
części miłośników nastrojowych horrorów owa pozycja nie będzie
posiadała żadnych mankamentów. W ogóle by mnie to nie zdziwiło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz