„Still/Born” (2017)
Młodzi
małżonkowie, Mary i Jack, niedawno wprowadzili się do nowego domu
położonego w dobrej dzielnicy, a teraz urodził im się syn Adam.
Jego bliźniak, Thomas, umarł w trakcie porodu, ale Mary zwleka z
wyniesienie drugiego łóżeczka z pokoju dziecięcego, bo nie jest
jeszcze na to gotowa. Podczas gdy Jack przebywa w pracy kobieta
opiekuje się Adamem i zajmuje domem, a od czasu do czasu spotyka ze
swoją nową sąsiadką Rachel, która również ma małego synka.
Jednocześnie Mary coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że
życie jej dziecka jest zagrożone. Kobieta nocami świadkuje
niepokojącym zjawiskom zachodzącym w pokoju jej syna, a tymczasem
Jack jest coraz bardziej zaniepokojony jej zachowaniem.
„Still/Born”
to dobrze przyjęty przez krytykę kanadyjski horror nastrojowy w
reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Brandona Christensena.
Mężczyzna napisał również scenariusz, a pomagał mu w tym
bardziej doświadczony Colin Minihan („Grave Encounters”,
„Extraterrestrial”, „Krew na piasku”), jeden z producentów
„Still/Born”. Premierowy pokaz filmu odbył się w 2017 roku na
The Overlook Film Festival. W tym samym roku obraz gościł też na
Night Visions International Film Festival, a szersza dystrybucja
rozpoczęła się na początku roku 2018.
Nie
wiem, w jakim zakresie Colin Minihan ingerował w reżyserię
„Still/Born” i czy w ogóle, ale jako że to nazwisko Brandona
Christensena widnieje w czołówce filmu to właśnie na niego
spłynie lawina pochwał ode mnie. Bo uważam, że sobie na nią
zasłużył, nawet jeśli w pewnym momencie powinęła mu się
noga... Ale po kolei. „Still/Born” początkowo może się
kojarzyć z hiszpańskim „Pokojem dziecięcym” w reżyserii Alexa
de la Iglesii. Tak czy owak mamy młode małżeństwo, któremu
niedawno urodził się syn Adam. Jednocześnie jednak Mary i Jack
stracili drugiego syna, brat bliźniak Adama nie przeżył bowiem
porodu. Niemniej w pokoju dziecięcym przez jakiś czas stoi też
drugie łóżeczko, które zostało wstawione z myślą o nim. To
właśnie z niego w nocy rozlega się płacz niemowlaka i to właśnie
tam Mary widzi plamę krwi. Można z tego wyciągnąć wniosek, że
pokój jest nawiedzany przez zmarłego Thomasa, że duch brata
bliźniaka Adama cały czas przy nim jest. Czuwa nad nim, czy chce go
skrzywdzić? Pragnie go zastąpić – wstąpić w ciało ostałego
przy życiu brata, czy ostrzec rodziców przed grożącym mu
niebezpieczeństwem? Właśnie takie myśli mogą przebiegać przez
głowy odbiorców „Still/Born” podczas pierwszej partii filmu. A
w parze z nimi będą szły emocje, bo co jak co, ale pokracznego
poruszania się po tej płaszczyźnie twórcom „Still/Born”
zarzucić nie można. To znaczy ja nie mogę, bo przecież zawsze
istnieje możliwość, że do kogoś takie podejście do filmowego
horroru zwyczajnie nie przemówi, obawiam się wręcz, że grono
nieprzekonanych małe nie będzie. Bo Brandon Christensen daje tutaj
do zrozumienia, że jest „absolwentem starej szkoły straszenia”,
bo chociaż nie odżegnuje się całkowicie od aktualnych trendów to
nie trzeba posiadać sokolego wzroku, żeby zauważyć, że
najważniejsza jest dla niego żonglerka klimatem, że pojęcie
„horror nastrojowy” odbiera dosłownie. A w erze wszędobylskich
efektów komputerowych i zawrotnego tempa akcji takie podejście do
filmowego horroru dla wielu może być zwyczajnie niezjadliwe. Jeśli
zaś chodzi o wspomniane już skręty w stronę współczesnych
trendów, o zabiegi, na niedobór których odbiorca XXI-wiecznych
filmów grozy narzekać nie może to głównie uwidaczniają się one
w postaci jump scenek. Przyznaję, że jedna przyprawiła mnie
o szybsze bicie serca, że twórcy nie mogli wybrać lepszego momentu
do przypuszczenia tego prymitywnego, ale przynajmniej w moim
przypadku osiągającego zamierzony skutek ataku i co równie ważne
pokazali mi wówczas coś, co naprawdę mnie ruszyło. Otóż Mary i
Jack zainstalowali w pokoju Adama kamerę (potem były one już w
całym domu) i to właśnie jeden z obrazów, które rejestrowała w
czasie rzeczywistym zrobił na mnie takie wrażenie. Minimalizm jest
kluczem do mojego serca, w horrorach nastrojowych częściej zadowala
mnie oszczędna charakteryzacja od cyfrowego rozmachu. Zwłaszcza
jeśli prezentuje się tak upiornie jak w tym jednym krótkim ujęciu.
Pozostałe jump scenki nie wywarły już na mnie pożądanego
wrażenia, były stanowczo nieefektywne, ale na szczęście nie mogę
tego samego powiedzieć o napięciu. Brandon Christensen i jego ekipa
wykazali się na tym polu godną najwyższego uznania cierpliwością.
Nie pędzili jak durnie tylko powoli przeprowadzali nas przez kolejne
etapy sekwencji mających przygotować oglądającego na potencjalne
uderzenie. Samotne nocne wędrówki Mary po domu najlepiej obrazują
ową cierpliwość, w tych scenach napięcie staje się niemalże
namacalne, aura niezdefiniowanego zagrożenia wręcz emanuje z
ekranu. Odpowiednio mroczne zdjęcia dają nam pewność, że już za
chwilę, już zaraz stanie się coś strasznego, zanim jednak to
nastąpi (i jeśli w ogóle) twórcy napną nasze (moje) nerwy prawie
do granic ich wytrzymałości.
Nie
mogę powiedzieć, że moment, w którym scenarzyści zaczęli
kombinować był momentem, w którym mój entuzjazm zaczął się
obniżać. Mowa o wprowadzeniu w fabułę motywu nadnaturalnej
postaci, w istnienie której wierzy główna bohaterka filmu (swoją
drogą warsztat Christie Burke był tragiczny, ale jedną z
mniejszych ról dostał utalentowany Michael Ironside, a i Jesse Moss
„w skórze” Jacka poradził sobie całkiem nieźle), przy czym
widz niekoniecznie będzie podzielał ten pogląd. Czy UWAGA SPOILER Lamasztu,
demon wywodzący się z religii mezopotamskiej KONIEC SPOILERA rzeczywiście czyha na
małego Adama, czy to raczej błędny trop? Czy powinniśmy zaufać
coraz dziwniej się zachowującej Mary, czy dzielić podejrzenia z
jej mężem i źródła problemu upatrywać w podupadającej kondycji
psychicznej matki? A może powinniśmy wrócić do początku i skupić
się na duchu Thomasa – tj. odrzucić podejrzenia zarówno Mary,
jak i Jacka i pójść własną drogą, taką której nikt inny nie
bada? Można więc wejść w środkową partię filmu z różnym
nastawieniem i całkiem możliwe, że przed finałem będzie się ono
nierzadko zmieniać, ale za przekombinowanie bym tego nie uznała.
Brandon Christensen i Colin Minihan wprowadzili co prawda
potencjalnego demona, po którego dotychczas nie sięgnęli
scenarzyści innych znanych mi horrorów, ale jego wygląd, który
może, ale nie musi być jedynie projekcją zwichrowanego umysłu
młodej matki może przywodzić na myśl inne maszkary widziane już
na ekranie. Ja miałam przed oczami Samarę Morgan z „The Ring” i
to akurat komplement, bo wprost ubóstwiam tak zmontowany chód i tę
pokraczną postawę, tym bardziej upiorną, bo nie nie można
dostrzec twarzy, gdyż zasłaniają ją potargane włosy. A to działa
na wyobraźnię. Swoje robi też skrzeczący głos hipotetycznego
demona, najpierw dobiegający z elektronicznej niani, a potem z
odtwarzacza kaset (wyraźne odniesienie do dawnych czasów) i
oczywiście na żywo. O ile można użyć takiego określenia, bo
przecież nie wiemy, czy nie mamy aby do czynienia z omamami
słuchowymi. UWAGA SPOILER Jeszcze wtedy nie można mieć co
do tego pewności, ale zakończenie raczej nie pozostawia nas z
takimi wątpliwościami. Zamknięcie moim zdaniem zepsuto
doszczętnie. Wolałabym, żeby scena w łazience znalazła się na
końcu, a ściślej żeby napisy końcowe pojawiły się tuż po
spadnięciu Mary z piętra, bo to wcale nie dawałoby mi odpowiedzi
na pytanie, czy Lamasztu rzeczywiście maczała w tym palce, czy to
wszystko rozegrało się tylko w głowie Mary i to tak naprawdę ona
utopiła swoje dziecko, po czym prawdopodobnie popełniła
samobójstwo KONIEC SPOILERA. Swoją drogą w trakcie sceny z
łazienką krzyczałam jak głupia, tak emocjonalne to było. Jeśli
o mnie chodzi to jeszcze bardziej niż moment dokonania wyboru. No
właśnie. Często się mówi, że ktoś stanął przed trudnym
wyborem, ale jeśli pomyśli się o takich filmach, jak „Zabicie świętego jelenia”, czy „Still/Born” to można dojść do
wniosku, że to zdanie jest stanowczo nadużywane:) Bo bohaterowie
tych filmu dopiero mieli twardy orzech do zgryzienia, a ewentualne
domniemanie, że rzeczony warunek nie został postawiony przez
żadnego demona tylko wykluł się w głowie Mary wcale nie umniejsza
tragizmu tej sytuacji.
Oby
więcej takich horrorów. Oby Brandon Christensen dalej podążał w
tym kierunku, oby realizował się w kinie grozy i nie dał się
skomercjalizować, bo tego rodzaju straszaki to mogę oglądać i
oglądać. To jedno z tych spojrzeć na nastrojowe kino grozy, które
do mnie trafia, między innymi takiej stylistyki poszukuję. Jeśli
więc ktoś chociaż po części podziela moje zapatrywania na
filmowy horror, jeśli woli zabawę klimatem i napięciem od mnóstwa
efektów komputerowych i pokomplikowanych fabuł to moim zdaniem
powinien jak najszybciej sięgnąć po pełnometrażowy reżyserski
debiut Brandona Christensena. Ludzie z takimi preferencjami mają
wszak dużą szansę rozsmakować się w tej propozycji.
Dzięki za sugestię filmu, sprawiającego wrażenie obowiązkowego dodatku do listy "do obejrzenia". Lubię nastrojowe klimaty, a nadmiar komputerowych efektów męczy. Znaczy odrobinę jest dobrych, na przykład by pokazać krajobraz świata koszmarów, ale jeśli całość to bieg z rąbanką przez komputerowe wodotryski to nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńCałość zapowiada się ciekawie i dobrze, że twórcy wykorzystali motyw mniej znanych, egzotycznych demonów zamiast klasycznych duchów. Twój opis przywodzi mi na myśl "Nienarodzonego" gdzie też były mniej znane byty.
Właśnie obejrzałem! I zgadzam się ze słowami powyższej recenzji. Film ma klimat! ;-) Momentami przypominał mi duńsko-szwedzki "Shelley", jednakże "Still/Born" jest dużo lżejszy do odbioru. Mogę śmiało powiedzieć, że na takie horrory człowiek czeka, bo ostatnimi czasy ciężko coś dobrego spotkać... :/ Krótko mówiąc, też polecam! ;-)
OdpowiedzUsuńPrzebrnąłem. Generalnie film nie jest zły, ale nie jest też dobry. Fabularnie nie pokazuje nic nowego, nie stara się stworzyć ani jakiegoś wyjątkowego nastroju, ani jakiegoś przekonującego dramatu. Wszystko, mam wrażenie, jest płaskie i nijakie. Najgorsi byli odtwórcy ról rodziców: Mary nie potrafiłem współczuć czy uwierzyć w jej strach o dziecko, z kolei facet (kojarzę go chyba z Final Destination 3) strasznie nijaki.
OdpowiedzUsuń