Halloween
1997 roku. Corey jest w ostatniej klasie liceum. Marzy o studiach
fotograficznych w Nowym Jorku. Chce wydostać się z małego
miasteczka, w którym dorastał, bo ma większe ambicje niż jego
przekonani, że mają tutaj wszystko czego im potrzeba, przyjaciele.
Corey najwięcej wolnego czasu spędza w towarzystwie grupki
chłopaków, na czele której stoi Jango. Jeżdżenie na
deskorolkach, zakrapiane alkoholem imprezki z dziewczętami ze szkoły
i palenie trawki to ulubione rozrywki przyjaciół Coreya. Chłopak
stara się do nich dopasować, dlatego nie oponuje nawet wtedy, gdy
Jango znęca się nad Jonahem, z którym Corey przyjaźnił się w
dzieciństwie. Traf chce, że w halloweenową noc Corey spotyka się
ze swoim dawnym kolegą. Zgadza się odprowadzić go do domu, ale
wkrótce okazuje się, że Jonah ma inne plany. Chłopiec proponuje
zabawę z dzieciństwa, na co Corey niechętnie przystaje. Razem
udają się w kilka miejsc, w których Jonah opowiada historie z
dreszczykiem, tym samym przypominając Coreyowi smak dawnych czasów.
Dobrze
przyjęty przez krytyków australijski obraz pt. „Boys in the
Trees”, został wyreżyserowany przez Nicholasa Verso na podstawie
jego własnego scenariusza. Artysta dotychczas tylko raz zmierzył
się z pełnym metrażem, a mowa o jego mało znanym debiucie z 2003
roku, horrorze pt „Max: A Cautionary Tale”. Potem kręcił
głównie shorty i pracował przy serialach, do czasu „Boys in the
Trees”, filmu stanowiącego połączenie dramatu z horrorem. Film
był pokazywany na kilku festiwalach, w tym na Międzynarodowym
Festiwalu Filmowym w Toronto, na The Overlook Film Festival i na
Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Ale został też
dopuszczony do szerszego obiegu, poczynając od swojej rodzimej
Australii.
Nicholas
Verso w swoim „Boys in the Trees” zabiera nas w lekko
surrealistyczną podróż po świecie wyobraźni, dziecięcych lęków
zmieszanych z chwilami beztroski, które przeżywa się wspólnie z
przyjacielem, zdając sobie jednak sprawę z nieubłaganego upływu
czasu. Nastoletni Corey próbuje dorosnąć – planuje już swoją
przyszłość z dala od małego australijskiego miasteczka, w którym
spędził całe swoje dotychczasowe życie. Wciąż jednak tkwi w nim
mały chłopiec, który nie chce ustąpić miejsca dorosłemu,
poważnemu, ustatkowanemu mężczyźnie i właśnie tego chłopca
wydobędzie z Coreya jego niegdysiejszy przyjaciel Jonah. W
dzieciństwie wszystko robili razem, ale jeszcze w szkole podstawowej
ich drogi się rozeszły. Corey z czasem dołączył do grupy
skaterów, z klasycznym bad boyem na czele imieniem Jango, z którym
to połączyła go silna nić przyjaźni. Jonah natomiast stał się
obiektem okrutnych żartów rówieśników. Chłopcem, na którym
każdy, kto akurat miał ochotę wyładowywał swoją złość. Jango
stał się czołowym oprawcą Jonaha, a Corey biernym obserwatorem
krzywdy swojego dawnego przyjaciela. I tak to trwało do Halloween
1997 roku, do magicznej nocy, podczas której główny bohater „Boys
in the Trees” nagle znalazł się na rozstaju. A to wszystko za
sprawą nastolatka, który przez wiele lat był „workiem
treningowym” jego najlepszego przyjaciela. Wszystko wskazuje na to,
że popołudniu Corey dokonał wyboru – zostanie z kolegami
skaterami porzucając swoje marzenia o zawodzie fotografa. Wszystko
wskazuje na to, że jeszcze tego samego wieczora na stałe
przedzierzgnął się z biernego obserwatora krzywdy Jonaha w jego
oprawcę, że zdecydował się wspomóc kolegów w pastwieniu się
nad chłopakiem, który niczym im nie zawinił. Ale po zapadnięciu
zmroku wszystko się zmienia. Zamiast spędzać Halloween ze swoimi
kumplami Corey obchodzi miasteczko z Jonahem, nastolatkiem, w okno
którego przed paroma godzinami rzucił martwym ptakiem. Nicholas
Verso stworzył niezwykły film na nieskomplikowanych fundamentach
fabularnych. Problemy, które poruszył w „Boys in the Trees”
wielokrotnie już przewijały się w sztuce i pewnie jeszcze nie raz
będą podejmowane przez twórców. Ale Verso podszedł do nich w tak
nietuzinkowy sposób, zrobił to w tak hipnotycznym stylu, dbając
przy tym o naprawdę potężny ładunek emocjonalny, że nie mam
żadnych wątpliwości, iż nadał im nową jakość. Australijczyk
proponuje lekko surrealistyczną wizję uporczywego trzymania się
dzieciństwa, rozpaczliwego pragnienia powrotu do najlepszego okresu
w swoim życiu, a przynajmniej w życiu Jonaha, który staje się
kimś w rodzaju przewodnika Coreya po tym dawno przez niego
zapomnianym świecie. Jonah przywołuje wspomnienia swojego
niegdysiejszego przyjaciela, ożywia jego wyobraźnię, przypomina o
dziecięcych marzeniach i zobowiązaniach. Pomaga mu odnaleźć w
sobie niewinnego, słodkiego chłopca, którym niegdyś przecież
był. Chce aby tę jedną noc Corey był taki jak dawniej –
roześmiany, przyjacielski i rozmarzony. Z „Boys in the Trees”
wręcz emanuje tęsknota za dzieciństwem. Za dziecięcą
ciekawością, za rozbuchaną wyobraźnią, beztroską, a nawet za
dziecięcymi lękami. Te ostatnie Jonah przywołuje najchętniej.
Snuje niepokojące opowieści na użytek Jonaha, które twórcy filmu
przedstawiają widzom także za pomocą jakże klimatycznych obrazów
i zabiera go w miejsca, w których również za sprawą zachowań
kolegi, Coreya zdejmuje najczystszy strach. Właśnie w takich
momentach, podczas opowieści z dreszczykiem i mrocznych przeżyć
Coreya zapewnianych mu przez Jonaha najsilniej uwidacznia się
stylistyka horroru. Przy czym osoby wychodzące z założenia, że
nastrojowy horror musi zawierać przerażające efekty specjalne i
multum jump scenek raczej nie wrzucą „Boys in the Trees”
do tej szufladki. Spojrzenie Nicholasa Verso na ten gatunek znacznie
odbiega od najpopularniejszych interpretacji. Powiedziałabym, że ma
zgoła subtelniejsze podejście od tego, jakim najczęściej raczą
nas współcześni twórcy zwłaszcza hollywoodzkich horrorów, ale
nie wiem, czy używanie tego słowa w odniesieniu do tak mrocznego
filmu jest odpowiednie. Bo choć Verso szczędzi nam dosłownego
straszenia, z rzadka wyrywa się z, przynajmniej w założeniu,
upiornymi obrazkami (choć jedna jump scenka z dziewczynką w
rurze na mnie zadziałała) to cała otoczka „Boys in the Trees”,
atmosfera i liczne sugestie przyczajonego zagrożenia, robią więcej
niźli najbardziej wymyślne efekty specjalne. „Stara szkoła
straszenia”? Moim zdaniem tak. Uważam, że Nicholas Verso i jego
ekipa podeszli do horroru nastrojowego w sposób, który w poprzednim
wieku był nieporównanie bardziej powszechny niż obecnie.
Nie
sądzę, żeby klimat „Boys in the Trees” tak silnie na mnie
oddziaływał gdyby nie autentyczny smutek bijący z tych znakomitych
kadrów. Poczucie krzywdy, tęsknota za czasami minionymi,
przygnębiająca świadomość rychłego końca przygody, która na
nowo połączyła dwóch chłopców zdawać by się mogło
nierozerwalną nicią przyjaźni. Doskonale wykreowani przez Toby'ego
Wallace'a i tutaj nieco demonicznego, acz jednocześnie budzącego
współczucie Gullivera McGratha, Corey i Jonah, w tę magiczną
halloweenową noc udadzą się w świat wyobraźni, który być może
pozwoli temu pierwszemu odnaleźć siebie. Może Jonah pomoże mu w
wyborze ścieżki życiowej, popchnie w kierunku lepszej przyszłości,
a może poprowadzi ku zatraceniu... Nie potrzebowałam dużo czasu na
rozwiązanie jednej z zagadek scenariusza. Właściwie to weszłam w
wątek przewodni z jeszcze niepopartą dowodami, ale mimo tego silną
pewnością, że wiem jak to się zakończy. Co ciekawe podczas tej
długiej nocnej wędrówki Jonaha i Coreya po australijskim
miasteczku scenarzysta raz po raz podrzucał mi tropy wyraźnie
mówiące, że wkroczyłam na właściwą ścieżkę, że moja teoria
co do zakończenia jest właściwa. Nie wyglądało to tak, jakby
Verso pragnął odwieść mnie od rozwiązania tylko wręcz
przeciwnie: miałam poczucie, jakby zależało mu na tym, aby widz
przewidział jeden ze zwrotów akcji na długo przed jego
nastąpieniem. Początkowo nie spoglądałam przychylnym okiem na
takie kuriozum, bo nie dość, że odebrało mi to nadzieję na mocne
zakończenie to na dodatek Verso zraził mnie wyborem koncepcji,
która jak myślałam nie ma mi już nic do zaoferowania. Wydawało
mi się, że temat został już dawno wyczerpany, tak
wyeksploatowany, że teraz można jedynie stawiać na beznamiętne
kopiowanie. Ale z czasem zaczęłam dostrzegać korzyści płynące z
częściowej przewidywalności scenariusza, bo odkryłam, że takie
spojrzenie na całą tę mroczną przygodę dwóch nastolatków
gwarantuje niebywale silne emocje. Przyjęcie takiej perspektywy
mocno mnie przygnębiło, UWAGA SPOILER wzmogło poczucie
nieuchronności tragedii, a raczej już dokonania się jej KONIEC SPOILERA, dodało tej
opowieści jeszcze więcej dramatyzmu, a przecież i bez tego jest go
aż nadto. Nie oznacza to jednak, że Nicholas Verso niczym mnie nie
zaskoczył, że nie wyprowadził żadnego mocnego uderzenia w
ostatniej partii „Boys in the Trees”. Zrobił to wybierając
motyw, który jestem o tym przekonana, skruszy nawet najtwardsze
serca. I bynajmniej nie z powodu swojej oryginalności, czy odważnej
formy, bo Verso ani nie odznacza się w tym punkcie innowacyjnością,
ani nie rani naszych oczu długą serią przerażających obrazów.
Nie, on żeruje na emocjach, dociera do takich strun w naszym
organizmie, które lepiej dla nas, żeby w ogóle nie były ruszane.
A na pewno nie w godzinach wieczornych/nocnych, bo muszę przyznać,
że ta bezsilność, ta wściekłość i ten paraliżujący smutek, z
jakimi Australijczyk mnie zostawił nie opuszczały mnie do wczesnego
ranka, kiedy to wreszcie wpadłam w objęcia snu.
Mogłabym
jeszcze długo rozwodzić się nad tym dokonaniem Nicholasa Verso.
Mogłabym zapełnić wiele stron wyrazami uznania dla tego
australijskiego artysty. Słowami oddawać pokłony „Boys in the
Trees” aż do zdarcia opuszek. Ale komu by się chciało to czytać?
Wystarczy dodać, że jestem pod urokiem tej produkcji, że uważam
ją za istną perłę współczesnej światowej kinematografii, w
pełni zdając sobie przy tym sprawę z tego, że podejście
Nicholasa Verso do filmowego horroru nie znajdzie poklasku u części
fanów XXI-wiecznego kina grozy. Ci, co mają dużo sympatii także
dla dramatów mogą mieć ułatwione zadanie. Tak jak i te osoby,
które tęsknią za horrorami bazującymi przede wszystkim na
klimacie, obrazami które niechętnie posiłkują się efektami
specjalnymi i prymitywnymi jump scenkami, bo ich twórcy
doskonale wiedzą, że to nie one w tym gatunku są najważniejsze. A
przynajmniej według mnie nie powinny być.
Ghost story, ale nie duch jest tu najstraszniejszy ale zwykłe życie, które zabija marzenia, bo przecież jakoś trzeba przetrwać. Skojarzył mi się z Linią życia, też wina w przeszłości rzutująca na teraźniejszość. Ta tragedia sprzed lat to naprawdę mnie zaskoczyła. Wyjaśnia się pod koniec filmu, dlaczego bohater czuje się winny wobec przyjaciela, skąd to poczucie zdrady. Prze chwilę myślałem że bohater po prostu rozmawia z duchami bo to co wyparł powróciło wreszcie do niego po latach. Że może ten odmieniec to on sam. Ale tutaj chłopak wobec którego zawinił główny bohater wcale nie był nim samym ani duchem, przynajmniej na początku filmu. A jak już został duchem nie był zły ale po prostu wzruszający. Chciał tylko przypomnieć bohaterowi że zdradzając marzenia można stać się zombie, jak powoli staje się nimi ta młodzież z miasteczka. Pełen poezji film, choćby ta scena dziwnego koncertu duchów, w której to scenie nie wiadomo kto żyje a kto nie. Ta dziewczyna dziwnie przypominała mi dziewczynę bohatera. Jeśli tak to potraktować to by znaczyło że każdy z nas zdradzając marzenia karmi swego sobowtóra, ducha, a ten się błąka i oddziela od nas i może dojść do schizofrenicznej sytuacji że będziemy nawiedzać samych siebie, zajętych oglądaniem telewizji i głupimi rozrywkami. Młodzież jest jakaś samotna w tym filmie, brak dorosłych, niczym w Buntowniku bez powodu - dorośli już właściwie przestali istnieć. Tylko młodzi jeszcze mogą porozumieć się z duchami, inaczej marzeniami. Był taki film The Brick gdzie bohaterami też była młodzież bawiąca się w dorosłych pod ich nieobecność, ci co handlują prochami i reszta i jeden samotny mściciel. Tu jest podobnie. Tylko że część młodych ma ideały (bohater i jego sympatia) a część tworzy brutalną rzeczywistość. Starzy praktycznie nie istnieją ani w tej grupie, ani w tej. Trochę przypomniał mi obraz Samuraja, niedojrzały, rozdwojony bohater, małe miasteczko, ale tutaj duch zdecydowanie mniej destrukcyjny i istniejący jeśli można tak powiedzieć "realnie". Jednak film nie jest pesymistyczny. Cała ta słodka przemiana bohaterów, to zrozumienie że nie warto być draniem wypadła o dziwo wiarygodnie i wzruszająco. Kolejny dobry film obejrzany dzięki buffy. Dziękuję. Andrzej
OdpowiedzUsuńDzięki za polecenie, wspaniały film!
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń