Nastoletnia
Jamie, jej młodszy brat DJ, ojciec Adam i macocha Olivia wracają do
domu po dziesięciodniowych wakacjach. Nie wiedzą, że w czasie ich
nieobecności poszukiwani przez policję osobnicy umieścili w nim
kamery, które tak jak w wielu innych wcześniejszych przypadkach
mają zapewnić makabryczne widowisko ich widowni. W środku nocy
zamaskowani mordercy przypuszczają atak na dom, tym samym zmuszając
jego lokatorów do walki o życie. Jamie i jej rodzina nie mają
możliwości wezwania pomocy ani oddalenia się od posesji. Są zdani
wyłącznie na własne siły, w sytuacji, gdy każdy ich krok jest
monitorowany przez bezwzględnych intruzów.
Amerykański
thriller „Niebezpieczni intruzi” to pełnometrażowy debiut
reżyserski Seana Cartera, na podstawie scenariusza początkującego
w tej roli Josepha Dembnera. Zdjęcia ruszyły już w 2013 roku, a
oryginalnym tytułem filmu miało być „Home Invasion”. Później
zmieniono go na „Keep Watching” z powodu zbytniej powszechności
pierwotnej nazwy. Premierę zaplanowano na 2016 rok, ale pierwsze
pokazy odbyły się dopiero w roku 2017. W Stanach Zjednoczonych film
gościł na ekranach kin przez jedną noc, w Halloween 2017.
„Niebezpieczni
intruzi” Seana Cartera wpisują się w nurt home invasion i
to nie tego na miarę „Funny Games” Michaela Hanekego. To obraz z
dużo niższej półki, choć po udostępnieniu skrótowego opisu
fabuły przed paroma laty pojawiły się domniemania, że Joseph
Dembner mógł co nieco zaczerpnąć z arcydzieła Hanekego. Jedną
zbieżność istotnie zauważyłam, ale styl w najmniejszym stopniu
nie przypomina tego z „Funny Games”. Mowa o konkluzji, że opinia
publiczna jest spragniona makabry, że znajduje przyjemność w
obserwowaniu rzezi na ekranie. Scenariusz „Niebezpiecznych
intruzów” daje jasno do zrozumienia, że odbiorcy filmów snuff
tworzonych przez czarne charaktery są tak samo, albo nawet bardziej
winni od oprawców. Ci ostatni stawiają się w pozycji artystów
zaspokajających apetyt publiczności. Czyli na dokładkę mamy
„Nieuchwytnego” Gregory'ego Hoblita i w tym przypadku
podobieństwa również ograniczają się do warstwy tekstowej. Z
całą pewnością nie rozciągają się na sferę audiowizualną,
ani nawet emocjonalną. Swój pierwszy pełnometrażowy film Sean
Carter nakręcił w technice, której nie darzę sympatią, choć
trzeba zaznaczyć, że ma ona wielu fanów. Większość zdjęć
pochodzi z kamer rozmieszczonych w domu protagonistów i
rozlokowanych wokół niego, niektóre zawdzięczamy dronowi
należącemu do oprawców, a jeszcze inne są przytwierdzone do
dobrze się prezentujących masek zasłaniających ich twarze. Można
więc mieć nadzieję na sporo stabilnych obrazów, na wiele
nierozproszonych sekwencji zrealizowanych za pośrednictwem
miniaturowego sprzętu zainstalowanego w nieruchomości pozytywnych
bohaterów filmu. Ale tak dobrze to nie jest. Okazuje się bowiem, że
te kamery też można wprawiać w ruch, a na domiar złego wiele z
nich poukrywano w takich miejscach, że śledzenie tego widowiska
było dla mnie, delikatnie mówiąc, mocno niewygodne. Dodajmy do
tego szybki montaż, gwałtowne przeskoki pomiędzy obrazami z
różnych kamer, zamazane, rozedrgane, chaotyczne wstawki, z których
doprawdy niełatwo było wyłowić jakieś szczegóły. Co najwyżej
ogólny obraz sytuacji. Gdy akcja na jakiś czas się uspokajała,
gdy protagoniści dobrnęli do jakiegoś chwilowego przystanku,
schronili się w jakimś pomieszczeniu, obraz stawał się dużo
bardziej stabilny. Dzięki temu mogłam dać odpocząć oczom, zrobić
sobie przerwę od męczących prób wyławiania jakichś detali z
tego technicznego zamętu. Co w żadnych razie nie było tożsame z
narodzinami zainteresowania. Nie dano mi bowiem niczego, co
pozwoliłoby mi wciągnąć się w tę opowieść, żadnego punktu
zaczepiania, chociażby w formie porządnych prezentacji
protagonistów. Nawet główna bohaterka, kreowana przez mało
wiarygodną w tej roli Bellę Thorne jest zwyczajną wydmuszką, co
najwyżej zarysem postaci niźli pełnokrwistą bohaterką thrillera.
Tak jak cały ten film, tak i Jamie jest zlepkiem klisz, co nie
byłoby dla mnie takie złe, gdyby poświęcono więcej miejsca na
ich omówienie. I gdyby zadbano przy tym o stworzenie choćby nikłej
więzi pomiędzy mną i niesforną nastolatką. Zadanie trudne, wiem,
ale w razie czego w odwodzie byli członkowie jej rodziny – zawsze
można było dużo niżej pochylić się nad którymś z nich. Na
przykład nad Olivią, która zapowiadała się całkiem
sympatycznie, ale wykreślono ją tak pobieżnie, że właściwie nie
miałam żadnych szans na zaprzyjaźnienie się z nią.
Prolog
„Niebezpiecznych intruzów” mówi o grupie morderców, którzy
instalują w wybranych jednorodzinnych domach kamery, a pod odsłoną
nocy przypuszczają atak na lokatorów i udostępniają swoje
nagrania zainteresowanym użytkownikom Internetu. Ofiar szukają na
portalach społecznościowych, co ewidentnie miało stanowić
komentarz do ujemnych stron tych wynalazków. Teraz seryjni mordercy
nie muszą nawet wychodzić z domu, żeby wyłowić z tłumu
odpowiednią (dla siebie) ofiarę i dokładnie poznać jej zwyczaje,
bo... ona sama przekaże im wszystkie niezbędne informacje na swój
temat. Po tym „jakże głębokim” wprowadzeniu przychodzi pora na
poznanie pozytywnych bohaterów „Niebezpiecznych intruzów”. Przy
czym „poznanie” jest słowem zdecydowanie na wyrost. Dowiadujemy
się, że nastoletnia Jamie nie potrafi zaakceptować aktualnej
partnerki swojego ojca, Olivii, młodszej od siebie kobiety, która z
kolei walczy o względy krnąbrnej córki Adama. Matka Jamie i jej
młodszego brata DJ-a umarła przed sześcioma laty i od tego momentu
przez jakiś czas byli wychowywani tylko przez ojca. Mężczyznę,
który obecnie ma jakieś bliżej niesprecyzowane problemy finansowe
i który na powrót odnalazł szczęście u boku kobiety. Ku rozpaczy
jego córki i radości syna, który jest zauroczony Olivią. W
„Niebezpiecznych intruzach” pojawia się też rozrywkowy brat
Adama imieniem Matt, który tę feralną noc, kiedy rodzina zostanie
napadnięta przez zamaskowanych osobników także będzie spędzał w
ich domu. Ponadto w tekście przewija się chłopak Jamie, a Joseph
Dembner stara się ożywić scenariusz pewną komplikacją (dla
Jamie) wynikłą z tego związku. Podchodzi jednak do tego tak
skrótowo, jak i do wszystkich pozostałych składników fabuły tego
filmidła. Nie daje nam czasu na oswojenie się z relacjami
międzyludzkimi, nie pozwala wniknąć w psychikę absolutnie żadnej
z postaci, bo śpieszno mu do rozkręcenia akcji. Napastnicy bardzo
szybko wpadają do środka i rozpoczynają grę, której zasady znają
tylko oni. To znaczy nie do końca, bo dają domownikom wiele mówiącą
(nam, a nie im) wskazówkę, swoistą instrukcję pod tytułem „jak
przeżyć”. A poza tym... no, starają się ich złapać, skłócić
(nagranie z Jamie), zapędzić do tych miejsc, w których chcą aby w
danym momencie się znaleźli, udaremnić im próby ucieczki i
sprowadzenia pomocy i oczywiście zabić każdego, kto się nawinie.
Tak się wydaje, tak to wygląda i w sumie nic dodać do tego się
nie da. Przeżycia protagonistów nie odbiegają od tych, które
znamy z niezliczonych home invasion powstałych wcześniej.
Zabiegi mające na celu wzmóc napięcie są identyczne, jak w
setkach innych horrorów i thrillerów (scena z zasłoną w łazience,
gwałtowne powstanie przed chwilą ogłuszonego, ale jak zwykle
niedobitego oprawcy, szukanie pomocy u przypadkowego kierowcy), ale
jako że nie jestem poszukiwaczką innowacyjności sam pomysł na
wykorzystanie tych rozwiązań akurat mi nie przeszkadzał.
Przeszkadzała mi forma, w jakiej były one unaoczniane –
rozchwiane obrazy, pośpiech, jaki narzucili sobie twórcy i rzecz
jasna fakt, że doskonale wiedziałam jaką kulminację zaserwują mi
po przeprowadzeniu mnie przez te w zamiarze intensyfikujące emocje
scenki. Kolorystykę mogę natomiast odnotować na plus. Kadry są
odpowiednio mroczne, plan spowija w miarę ciężka atmosfera, która
jednak prezentowałaby się dużo bardziej złowrogo, gdyby zręczniej
poprowadzono kamery, gdyby koloryt zdjęć był wspomagany umiejętną
żonglerką emocjonalną. Finał natomiast... no cóż, zaskakujący
może i jest, przynajmniej częściowo, ale (jeśli dobrze go
rozumiem) to jakoś trudno mi uwierzyć w powodzenie takiego
procederu. UWAGA SPOILER A
rozumiem to tak, że każdego, kto zabije członka swojej rodziny
„spotka zaszczyt” dołączenia do szajki morderców, na co
oczywiście przystanie. Bo któż by nie chciał przynależeć do tak
szacownego grona... KONIEC SPOILERA
Zaznaczam jednak, że mogłam to źle zrozumieć, bo wówczas
byłam już tak znudzona, że nie mogę w pełni zaufać swojemu
postrzeganiu.
I
teraz mam zagwozdkę. Czy polecać ten film oddanym miłośnikom
thrillerów z nurtu home invasion? Czy chociaż ta najbardziej
oczywista grupa widzów może liczyć na kawał dobrej, wieczornej
rozrywki? Myślę, że jeśli już zwracać czyjąś uwagę na
„Niebezpiecznych intruzów” to właśnie jej. Ale nawet w tym
przypadku nie potrafię się powstrzymać przed zaleceniem
ostrożności – jeśli już ktoś trwa w przekonaniu, że nie może
sobie tej pozycji darować, choćby dlatego, że ogląda każdy film
z nurtu home invasion, jaki tylko mu się nawinie to radzę mu
podejść do tej pozycji bez wygórowanych oczekiwań. Ot, zasiąść
przed ekranem w przekonaniu, że niczego nadzwyczajnego nie dostanie.
Wtedy być może reakcje takiego miłośnika tego rodzaju thrillerów
będą w miarę entuzjastyczne. Może.
Na coś takiego miałam ostatnio ochotę. Jak dobrze, że jest Twój blog! Nie wiem skąd brałabym horrory do obejrzenia :)
OdpowiedzUsuńkozacki blog
OdpowiedzUsuń