Hegemonia
upadła prawie trzysta lat temu. Teraz większością planet włada
Kościół katolicki dysponujący ogromną armią zwaną organizacją
Pax. Tak wielką potęgę Kościołowi zapewniły krzyżokształty.
Tylko władze tej wspólnoty wyznaniowej znają sposób na
wskrzeszanie zmarłych z wykorzystaniem krzyżokształtów bez
wyrządzania trwałych szkód na ich organizmach. Mieszkający na
Hyperionie Raul Endymion jest jednym z nielicznych, którzy odmówili
wstąpienia do wspólnoty chrześcijańskiej, dlatego nie może
liczyć na zmartwychwstanie po wykonaniu wydanego na niego wyroku
śmierci. Budzi się jednak w mieście Endymion na planecie Hyperion,
w budynku zajmowanym przez starego poetę Martina Silenusa. Autor
wyklętych przez Kościół „Pieśni” chce, żeby Raul udał się
do Grobowców Czasu i przechwycił dwunastoletnią dziewczynkę
imieniem Enea. Przybyłą z przyszłości córkę Brawne Lamii i
cybryda Keatsa mającą zostać nowym mesjaszem, Tą, Która Naucza.
Z uwagi na to, że Enea stanowi zagrożenie dla Kościoła Raul
będzie musiał chronić ją przed Paxem, nie dopuścić do pojmania
dziewczynki przez wysłanników kościelnych. On, Enea i android A.
Bettik wyruszą w długą podróż mając przeciwko sobie największą
armię we wszechświecie.
„Endymion”
to trzecia odsłona czterotomowej serii science fiction autorstwa
Dana Simmonsa. Amerykanin otworzył ją w 1989 roku głośną
powieścią „Hyperion”, a rok później swoją premierę miała
część druga, „Upadek Hyperiona”. Omawiany „Endymion”
ukazał się dopiero w 1996 roku, a ostatni tom, „Triumf
Endymiona”, pojawił się w roku 1997. W tym samym roku „Endymion”
otrzymał nominację do Locus Award, ale laureatem nie został. Dan
Simmons w uniwersum tzw. Hyperion Cantos umieścił także niektóre
ze swoich opowiadań, a pierwsza część powstawała, gdy był
jeszcze nauczycielem w szkole podstawowej. W 2015 roku poinformowano
opinię publiczną, że kanał SyFy przeniesie na ekran „Hyperiona”
Dana Simmonsa w formie miniserialu, mnie natomiast marzy się kinowa
seria w oparciu o całe Hyperion Cantos. To wyjątkowe uniwersum
stworzone przez fenomenalnego pisarza aż prosi się o
wysokobudżetowe ekranizacje bądź adaptacje. Tak, moim zdaniem to
wręcz doskonały materiał dla hollywoodzkich filmowców.
Za
słowami samego Dana Simmonsa: Hyperion Cantos składa się z dwóch
długich i wzajemnie zależnych opowieści. „Hyperion” i „Upadek
Hyperiona” stanowią jedną całość, a „Endymion” i „Triumf
Endymiona” drugą, przy czym obie te historie łączą się ze
sobą, tworząc tym samym trzecią całość większą od dwóch
pozostałych. Brzmi to może nieco skomplikowanie, ale w praktyce
naprawdę łatwo się w tym odnaleźć. W „Endymionie” Simmons
przypomniał wszystkie istotne fakty z „Hyperiona” i „Upadku
Hyperiona”. Wcale nie trzeba sobie odświeżać wcześniejszych
odsłon Hyperion Cantos, żeby nadążyć za biegiem wydarzeń, bo
wszystkie punty styczne wskazuje sam autor podczas snucia nowej
opowieści rozgrywającej się prawie trzysta lat po klęsce
Hegemonii przedstawionej w „Upadku Hyperiona”. Książce, której
nie boję się nazywać arcydziełem literatury science fiction,
która w mojej ocenie przebiła swoją poprzedniczkę, „Hyperiona”.
Sięgniecie tak wysoko zawieszonej poprzeczki nie było zadaniem
łatwym, ale ufałam, że „Endymionowi” jednak bliżej będzie do
poziomu części drugiej niźli pierwszej. Tymczasem dostałam
kolejne arcydzieło, które (moim zdaniem) niczym nie ustępuje
„Upadkowi Hyperiona”, choć świat przedstawiony przez Simmonsa
mocno się zmienił. TechnoCentrum już nie istnieje, a więc ludzie
nie mogą już swobodnie przemieszczać się między planetami za
pomocą transportali. Te od dawna nie działają, ale Pax dysponuje
trzema statkami kosmicznymi, w zawrotnym tempie pokonującymi ogromne
odległości, przy czym załoga każdego z nich musi się wówczas
liczyć z koniecznością śmierci i uciążliwego zmartwychwstania
kilka dni po dotarciu do punktu docelowego. W „Endymionie”
naprzemiennie śledzimy losy ojca-kapitana Federico de Soyi (i jego
wiernych podwładnych) spisanymi w trzeciej osobie oraz dzieje Raula
Endymiona, Enei i androida A. Bettika przedstawione w pierwszej
osobie, z perspektywy tego pierwszego. To dwa przeciwstawne bieguny –
śmiertelni wrogowie, z których frakcja reprezentowana przez de Soyę
(pozostająca na usługach papieża) wydaje się „stać po ciemnej
stronie mocy”. Dwudziestoparoletni Raul Endymion, którego nazwisko
wzięło się od nazwy jednego z miast na planecie Hyperion, obecnie
niemalże całkowicie opuszczonego, zostaje wciągnięty w tę
rozgrywkę przez, dobrze znanego fanom Hyperion Cantos, poetę
Martina Silenusa. Podczas jednej z ich rozmów staruszek pyta Raula
dlaczego nawet mając w perspektywie pewną śmierć odmówił
przyjęcia krzyżokształtu. Dlaczego nie wstąpił na łono
Kościoła, tym samym zrzekając się rychłego zmartwychwstania.
Główny bohater powieści odpowiada tak: „Dla mnie ważne jest
przede wszystkim moje życie. I chcę, by pozostało... moje.”
Sam Raul nie dostrzega w tych swoich słowach większego sensu, ale
dla mnie to był właśnie ten moment, w którym całą sobą
opowiedziałam się po jego stronie. Już wcześniej, gdy wyszło na
jaw, że młody mężczyzna woli umrzeć niż zostać czyjąś
marionetką podejrzewałam, że mocno zżyję się z tą postacią,
ale dopiero wyżej przytoczone dwa krótkie zdania dały mi całkowitą
pewność. Ubranie w słowa tej jakże mi bliskiej filozofii,
sprawiło, że z miejsca zapałałam przeogromną sympatią do tego
mężczyzny. Ale wówczas jeszcze nie znałam dwunastoletniej Enei...
Sympatia
jaką darzyłam głównego bohatera „Endymiona” była
przeogromna, ale jednak więź pomiędzy mną i małą Eneą była
silniejsza. Przybyła z przeszłości córka Brawne Lamii i cybryda
Keatsa (znanych odbiorcom poprzednich odsłon Hyperion Cantos) ma
zostać nowym mesjaszem, tzw. Tą, Która Naucza. Jej nauki w
przyszłości będą trafiały do szerokiego grona odbiorców,
dziewczynka zyska rzesze wiernych wyznawców, a to z kolei będzie
oznaczało upadek Kościoła, teraz niepodzielnie władającego
większością planet. Dan Simmons podsuwa nam trochę wskazówek
odnośnie filozofii, jaką za parę lat będzie głosić Enea,
aczkolwiek zazwyczaj unika formułowania tych myśli wprost. Domyślam
się, że kompleksowy zbiór nauk Enei został zawarty w „Trumfie
Endymiona” - dopiero lektura tej powieści rozwieje wszelkie moje
wątpliwości w tej materii. Zdziwiłabym się jednak niepomiernie,
gdyby okazało się, że Enea stanowi gorszą alternatywę dla
Kościoła katolickiego i dla pozostającej na jego usługach
zbrojnej organizacji Pax. W każdym razie tym, co budzi
najprawdziwszy podziw jest niezwykła zaradność dwunastolatki w
obliczu ogromnego niebezpieczeństwa, jakie właściwie nieustannie
jej grozi. Wielu dorosłych nie byłoby w stanie dźwigać takiego
brzemienia, jakie spoczęło na barkach tej wątłej osóbki i tylko
nieliczni z nich z takim spokojem znosiliby trudy podróży, w której
to właśnie domyślność i kreatywność Enei niejednokrotnie
pozwolą jej i jej towarzyszom wyjść cało z opresji. Enea ma w
sobie cechy postaci tragicznej, wydaje się bowiem, że uparcie
podąża w kierunku samounicestwienia. Ale dlaczego? Czy jej poglądy
są tak silne, że ani myśli wyrzec się ich nawet za cenę śmierci?
Czy może realizuje plan jakiejś wyższej istoty, czegoś co stoi
ponad wszystkimi stworzeniami zamieszkującymi wszystkie stworzone
przez Simmonsa planety? A jeśli tak to czy robi to w pełni
świadomie, czy w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, że ktoś?
coś? nią steruje? Czegoś na pewno się domyśla, ale swoimi
przemyśleniami ta zagadkowa postać niechętnie dzieli się ze
swoimi kompanami, a i czytelnik nie ma wglądu w jej umysł. Jej
zwierzenia w tej kwestii są bardzo enigmatyczne, ale choć ani Raul,
ani android nie znają najważniejszych szczegółów jej misji to
wcale nie przeszkadza im całkowicie opowiedzieć się po stronie
Enei. Początkowo rozdziały poświęcone ojcowi-kapitanowi de Soyi
przyjmowałam ze sporą niechęcią, bo wydarzenia skoncentrowane na
poszukiwanej przez niego dziewczynce i jej towarzyszach wprost
zachwycały niezliczonymi owocami niezgłębionej wyobraźni Dana
Simmonsa, poruszały niemającą granic przyjaźnią i bolesnymi
pożegnaniami (nie mogłam przestać myśleć o pewnej maszynie), a z
tego wszystkiego dosłownie przez cały czas emanowało ogromne
napięcie, które Simmons zręcznie windował w chwilach najwyższego
niebezpieczeństwa. Tak częstych, że szybko straciłam rachubę.
Ale z czasem dałam się też przekonać losom ojca-kapitana de Soyi,
który wraz ze swoją skąpą załogą przemierza wszechświat na
pokładzie jednego z trzech najlepszych statków pozostających do
dyspozycji władz kościelnych. W tych szeregach z czasem też
zaczęło aż wrzeć od emocji, również tam odnajdywałam liczne na
wskroś frapujące fragmenty i także te rozdziały z czasem zaczęły
utrzymywać mnie w niemałym napięciu. I co najważniejsze, właśnie
w nich Simmons przybliżył szczegóły teokratycznego ustroju, w
którym przyszło żyć mieszkańcom prawie wszystkich planet
wymyślonych przez Simmonsa. Autor nie potępia jednak
chrześcijaństwa (choć można zauważyć, że nie pochwala kierunku, w jakim podąża Kościół jako instytucja ) – nie takiego, jaki jest znany obecnie. Wymierza
oskarżycielski palec w stronę wymyślonego przez siebie Kościoła,
w stronę wszechpotężnej organizacji władającej ogromną armią,
która kupuje sobie dusze ludzkie gwarancją przynajmniej
długowieczności (bo i nieśmiertelność należy brać pod uwagę),
gwarancją zmartwychwstania, które umożliwia tzw. krzyżokształt.
Dzierzba też ma swoje miejsce w „Endymionie”. W „Upadku
Hyperiona” ta metalowa bestia skojarzyła mi się z Terminatorem,
ale w omawianej powieści Simmons kazał mi przyrównać do tej
kultowej maszyny kogoś innego (a ściślej nie do tej samej, nie do
tej w wykonaniu Arnolda Schwarzeneggera). Naprawdę zdziwiłabym się,
gdyby przed napisaniem „Endymiona” ten znakomity amerykański
pisarz nie oglądał drugiej części „Terminatora” w reżyserii
Jamesa Camerona.
Może
robię się sentymentalna, ale tuż po przeczytaniu ostatniej strony
„Endymiona” autentycznie zrobiło mi się przykro. Nie nazwałabym
tego depresją, ale smutek przez chwilę był naprawdę dotkliwy. Bo
musiałam rozstać się z bohaterami, z którymi mocno się zżyłam,
opuścić uniwersum, które chciałabym jeszcze poodkrywać.
Pocieszające jest jednak to, że lektura czwartej i niestety
ostatniej powieści wchodzącej w skład Hyperion Cantos jest jeszcze
przede mną. I że w przyszłości (zakładając, że jeszcze trochę
pożyję) będę mogła nie raz, nie dwa wracać do tego
fenomenalnego świata. Dan Simmons stworzył oto prawdziwy narkotyk,
coś tak wspaniałego, że nie da się tego oddać słowami. A
przynajmniej ja tego nie potrafię, bo podejrzewam, że gdyby taki
wirtuoz słowa, jakim jest Simmons recenzował dzieło, które
wprawiło go w taki zachwyt, jak mnie „Endymion” nie
nastręczyłoby mu to absolutnie żadnych trudności. Mnie pozostaje
jedynie poprosić... tak, ładnie poprosić każdego wielbiciela
literatury science fiction, który jeszcze nie zetknął się z
Hyperion Cantos o danie szansy temu przedsięwzięciu (tylko nie
dajcie się zrazić, moim zdaniem, słabszą od dwóch kolejnych
pierwszą odsłoną). Bo takich przygód niewiele w życiu
doświadczycie. To mogę zagwarantować właściwie każdemu
miłośnikowi powieści science fiction.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Hyperion to wielkie dokonanie litertury sci-fi, porównywane chyba tylko z Diuną, jeśli chodzi o epizm. Pozostałę ksiązki cyklu były już słabsze, co nie zmienia faktu, że całośc trzyma tak wysoki poziom, że nie ma o czym mówić. Absolutna klasyka gatunku. Ciekawy Blog. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń