Ośmioletni
Tom i jedenastoletni Benjamin od rozwodu rodziców pozostają pod
opieką matki w Paryżu, podczas gdy ich ojciec mieszka sam w
Szwecji. Chłopcy prawie wcale nie widywali się z tatą, ale teraz
mają spędzić jakiś czas u niego. Tom nie cieszy się na to
spotkanie, ponieważ ma przeczucie, że stanie się coś złego.
Niedługo po dotarciu do Szwecji ojciec decyduje się na nieplanowany
wypad do lasu ze swoimi synami. Po długiej pieszej wędrówce
zatrzymują się w zaniedbanej chatce w głębi lasu. Ojciec jest
przekonany, że Tom tak samo jak on potrafi czytać w myślach innych
ludzi i widzieć rzeczy niedostrzegalne przez innych i nie zważając
na lęk, jaki budzi to w chłopcu, stara się nauczyć go korzystać
z tych mocy. W największe przerażenie wprawia jednak Toma
świadomość, że prześladuje go Diabeł, że podążył on za nim
nawet do tej głuszy i tylko czeka na dogodny moment, aby przypuścić
atak.
Francusko-szwedzki
thriller psychologiczny z elementami horroru w reżyserii twórcy
„Kto zabił Bambi?” (2003) i „Innego świata” (2010) Gillesa
Marchanda nie przyciągnął przed ekrany dużej liczby widzów. Był
wyświetlany na kilku festiwalach filmowych, w tym na Locarno Film
Festival i London Film Festival, trafił do francuskich kin i
doczekał się wydań DVD w kilku krajach świata. Nie zebrał jednak
wielu pozytywnych recenzji – reakcje amerykańskich widzów były
lepsze niż polskich, ale daleko im jeszcze do zachwytu. Zresztą
negatywnych też nie, bo jak już wspomniałam „W głąb lasu”
nie cieszy się dużą oglądalnością. Scenariusz Gilles Marchand
napisał razem z Dominikiem Mollem, z którym miał okazję już
współpracować, między innymi przy takich filmowych projektach,
jak „Harry, twój prawdziwy przyjaciel” (2000), „Leming”
(2005) i wspomniany już „Inny świat”, i to właśnie on (ten
scenariusz) zdaje się być głównym powodem niechęci niektórych
odbiorców do tego francusko-szwedzkiego przedsięwzięcia.
Do
obejrzenia „W głąb lasu” zachęciły mnie zapewniania co
poniektórych osób, którym zechciało się zaopiniować ten film,
że nie wiadomo o co w nim chodzi, że scenarzyści niczego nie
zechcieli widzom wyjaśnić, że niepodobna doszukać się w tym
jakiegokolwiek sensu. Uznałam więc, że mam szansę na widowisko,
które nie podaje widzowi wszystkiego na tacy, które zachęca do
szukania własnej interpretacji, czyli proponuje to, za czym wprost
przepadam. Po raz enty więc to właśnie negatywne, a nie pozytywne,
opinie, zachęciły mnie do seansu i nie zajęło mi wiele czasu
dojście do przekonania, że „W głąb lasu” to istotnie film
„skrojony pode mnie”. Bo same recenzje takiej pewności mi nie
dały – tylko mgliste podejrzenia. Gilles Marchand stworzył
minimalistyczny, bardzo kameralny obraz, a jak wiadomo takie
podejście do procesu tworzenia nie jest przyjmowane entuzjastycznie
przez większość współczesnych widzów. Odżegnywanie się od
prymitywnych form straszenia, od sztuczek stosowanych przede
wszystkim przez twórców hollywoodzkiego kina grozy, prawdopodobnie
też przyczyniło się do takiego, a nie innego przyjęcia „W głąb
lasu”. Dynamiczny montaż, multum jump scenek, wymyślne
efekty komputerowe, zawrotne tempo akcji? Nie, nie. Tego tutaj nie
zobaczymy. Dostaniemy za to trzymającą w napięciu podróż w głąb
dziecięcego umysłu, będziemy błądzić w oparach rozbuchanej
wyobraźni ośmiolatka albo oglądać rzeczywiste zjawiska, które
chłopiec dostrzega dzięki swoim wrodzonym niezwykłym zdolnościom.
Niepokojące rzeczy nieodbierane przez zwykłych śmiertelników. Tom
może być wszak telepatą, empatą i osobą dostrzegającą
nadnaturalne istoty, które choć o tym nie wiemy żyją wśród nas.
Takie przekonanie w każdym razie ma jego ojciec, człowiek, który
nigdy nie śpi (jak Samara Morgan), i który uważa, że jego młodszy
syn odziedziczył swoje niezwykłe zdolności po nim. Myślę, że
trudności w odczytaniu fabuły „W głąb lasu” nastręcza
głównie ujęcie jej z perspektywy dziecka. Nie patrzymy na wszystko
oczami Toma sensu stricto, kamera skupia się bowiem też (przede
wszystkim) na nim, ale rezygnacja z subiektywnego filmowania nie
utrudnia twórcom omawianej produkcji zmuszenia widza do „wejścia
w jego skórę”. Do przyjęcia jego sposobu postrzegania
otaczającego go świata. Mały Timothe Vom Dorp wręcz doskonale
odnajduje się w tej roli – chłopiec nie jest gadatliwy, ale jego
twarz to istna skarbnica wiedzy na temat towarzyszących mu w danej
chwili emocji, choć często trzeba dobrze się przyjrzeć, bo
młodociany aktor nie wpada w mimiczną przesadę. W dodatku
dosłownie przez cały czas trwania seansu bije z niego jakaś
mroczna tajemniczość, ma się przekonanie, że scenarzyści nie
mówią o nim wszystkiego, że ukrywają coś istotnego, że starają
się stworzyć jedynie pozory zanurzenia się w jego osobowość na
wystarczającą głębokość. Starszy brat Toma, Benjamin, w którego
też w całkowicie przekonujący sposób wcielił się Theo Van de
Voorde to z kolei zwyczajny jedenastolatek. Uzależniony od
elektryczności przedstawiciel pokolenia niewyobrażającego sobie
życia bez smartfona, który to wedle ojca obu chłopców nie posiada
żadnych niezwykłych zdolności. Z tego też powodu nie cieszy się
takim zainteresowaniem rodziciela, jak jego młodszy brat. Widać, że
ich przewodnik po leśnej głuszy nie obdarza jedenastolatka taką
uwagą jak swoją młodszą latorośl. Ale kocha obu, pragnie spędzać
czas z każdym z nich. Mężczyzna (niezła kreacja Jeremie Elkaima)
ewidentnie ma już dość samotności, która towarzyszy mu od
rozwodu z żoną, do której to obecnie nie żywi ciepłych uczuć.
„W głąb lasu” stanowi więc też swego rodzaju studium
przytłaczającej samotności, jej niszczycielskiej siły,
spustoszenia, jakie czyni w umyśle dorosłego człowieka gotowego
wiele poświęcić, aby zyskać upragnioną bliskość bliźniego.
Gęsty
las, w którym aż roi się od mrocznych zakamarków, wysokie drzewa
stojące blisko siebie i skrywające drewnianą, zaniedbaną chatkę,
w której od dawna nikt nie mieszkał. Nie ma elektryczności ani
kanalizacji, mebli jest niewiele, a te z których korzystają nasi
bohaterowie są stare i brudne, ale w oczach pełnoletniego członka
tej naprędce zorganizowanej wyprawy to wprost wymarzone środowisko
do życia. Cisza, spokój i przede wszystkim ciągłe towarzystwo
dwóch ukochanych osób. Czego chcieć więcej? No cóż, przydałoby
się pozbyć demonów, które niszczą go od środka, a w tym według
mężczyzny bardzo pomocny może być jego młodszy syn, Tom. Jeśli
tylko uda się wyplenić z niego lęk przed nieznanym, oswoić go z
jego hipotetycznymi niezwykłymi zdolnościami, nauczyć
wykorzystywać je do własnych celów. Każdorazowy widok mrocznej
postaci, która prześladuje Toma sprawia, że trudno dziwić się
lękom ośmiolatka. Niniejsze manifestacje stanowiły dla mnie istną
kwintesencję nastrojowego horroru – postać przemykająca w
cieniu, człekokształtna istota nieśpiesznie, w niebywale
trzymających w napięciu momentach, zbliżająca się do
przerażonego chłopca i absolutne zero komputerowego efekciarstwa.
Groza wynika z atmosfery, ze znakomitej żonglerki emocjami, z wolno
następujących po sobie niebywale wysmakowanych zdjęć, z obrazów,
które dla mnie stanowiły niepodważalny dowód rzadko spotykanego
wyczucia horroru nastrojowego. Ale „W głąb lasu” to przede
wszystkim thriller psychologiczny, to w ramach tego gatunku w
przeważającej mierze egzystuje niniejsza produkcja. Horror stanowi
jedynie dodatek, Gilles Marchand, co jakiś czas skręca w tę
stronę, ale najwięcej uwagi poświęca trzymającej w napięciu
analizie psychiki dziecka mierzącego się z własnymi lękami i
mężczyzny, który być może popada w szaleństwo. Benjaminowi nie
potrzeba dużo czasu na dojście do wniosku, że jego ojciec ma
poważne problemy psychiczne. Jedenastolatek szybko uświadamia
sobie, że on i jego brat znaleźli się w ogromnym
niebezpieczeństwie zgotowanym im przez ich własnego ojca. Czy
chłopiec ma rację? Czy rodziciel Toma i Benjamina faktycznie chce
na siłę zatrzymać ich przy sobie, albo nawet sprowadzić śmierć
na nich, a potem na siebie? Faktycznie, wszystko wskazuje na to, że
chłopcy zostali porwani, że jeśli nie stawią czoła swojemu ojcu
i nie wyjdą z tego starcia zwycięsko to nie zobaczą już matki.
Ale dlaczego w takim razie Tom jest całkowicie bierny? Dlaczego nie
czyni żadnych prób wyrwania się spod jarzma ojca wzorem swojego
starszego brata? Tym bardziej, że zdaje się odbierać więcej
sygnałów ostrzegawczych niż Benjamin. Doprawdy zagadkowy to film i
to kolejny argument, który do mnie przemawiał na jego korzyść.
Dzięki tej niemalże namacalnej tajemniczości śledziłam fabułę
„W głąb lasu” z ani na moment niesłabnącą ciekawością, z
zainteresowaniem podszytym obawą o los chłopców tkwiących w
leśnej głuszy razem z mężczyzną, który nie wydawał się być
okazem zdrowia psychicznego. Interpretować ten obraz można na różne
sposoby – scenarzyści wykazali się dużą konsekwencją jeśli
chodzi o niedopowiedzenia, czym dodatkowo mnie ujęli, bo to zmusiło
mnie do obracania w głowie poszczególnych wątków tej opowieści
przez część nocy. A nieczęsto zdarza mi się tak intensywnie
myśleć o jakimś współczesnym filmie po napisach końcowych. I
żeby była jasność, swoją interpretację mam, ale nie mam
śmiałości upierać się przy jej trafności, bo moim zdaniem to
tego rodzaju opowieść, którą można tłumaczyć na różne
sposoby. UWAGA SPOILER W mojej interpretacji nie ma miejsca
dla Diabła i niezwykłych mocy chłopca i jego rodziciela. Odczytuję
to jako obraz wyidealizowania ojca przez dziecko, opowieść o
podświadomym lęku ośmiolatka przed zobaczeniem prawdziwego,
nieupiększonego przez jego wyobraźnię oblicza ojca, a gdy to
wreszcie następuje pogodzeniu się przez Toma z tym, że jego tata
jest inny niż go sobie wyobrażał. I odnalezieniu w sobie miłości
do tego niedoskonałego człowieka (bo nie ma ludzi doskonałych), co
z kolei pozwoliło mężczyźnie zaakceptować siebie takiego, jakim
jest KONIEC SPOILERA.
„W
głąb lasu” to film ewidentnie nakierowany na pewną niszę,
nieodpowiedni dla szerokiego grona odbiorców. Wyjadacze
hollywoodzkich superprodukcji, osoby, które optują za dynamicznym,
mocno efekciarskim kinem według mnie powinny trzymać się z dala od
tego obrazu. Gilles Marchand nakręcił bowiem minimalistyczny,
powolny, ukierunkowany na emocje, z którymi mamy czas się oswoić,
„w których możemy trochę popływać”, film, z niejednoznaczną
fabułą, ze scenariuszem poddającym się różnym interpretacjom. I
chyba nie w pełni, bo jakiejkolwiek drogi by się nie obrało nie
można oprzeć się wrażeniu, że czegoś tutaj brakuje, że
pozostały jeszcze jakieś kwestie, na które nie sposób znaleźć
satysfakcjonującej odpowiedzi. To strasznie frustrujące, a przez to
zachęcające do kilkukrotnego podejmowania wyzwania, do długiego
obracania w głowie tej opowieści w pragnieniu odsłonięcia
kompletnego obrazu, całej koncepcji twórców. Tak właśnie
zapatruję się na tę zagadkową historię, ale zaznaczam, że mój
pozytywny odbiór takiego podejścia do fabuły nie pokrywa się z
reakcjami wielu, jeśli nie większości, jego dotychczasowych
odbiorców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz