sobota, 21 lipca 2018

„Przebudzenie dusz” (2017)

Profesor Phillip Goodman zajmuje się racjonalizowaniem zjawisk przez wielu uznawanych za nadprzyrodzone i demaskowaniem szarlatanów. Pewnego dnia dostaje wiadomość od niegdysiejszego badacza zjawisk paranormalnych Charlesa Camerona, który przed laty został uznany za zaginionego. To jego praca natchnęła w dzieciństwie Goodmana do przyjęcia sceptycznej postawy wobec sfery duchowej, dlatego profesor chętnie przystaje na jego prośbę o spotkanie. Udaje się we wskazane przez Camerona miejsce, gdzie ten przekazuje mu akta trzech spraw, których nigdy nie udało mu się racjonalnie wyjaśnić z prośbą o podjęcie próby zrobienia tego, czego jemu się nie udało. Profesor Goodman przyjmuje wyzwanie i w kolejnych dniach spotyka się z osobami, które są przekonane, że zetknęły się ze sferą nadprzyrodzoną. Dawnym stróżem, rozchwianym psychicznie młodym mężczyzną i majętnym finansistą. Każdy z nich dzieli się z Goodmanem wydarzeniem ze swojego życia, które może, ale nie musi świadczyć o istnieniu istot nadprzyrodzonych.

Jeśli kierować się reakcjami krytyków to „Przebudzenie dusz”, brytyjski horror nastrojowy w reżyserii Jeremy'ego Dysona i Andy'ego Nymana, jest jedną z tych pozycji, których żaden szanujący się miłośnik kina grozy przegapić nie może. Na tę produkcję spadła istna lawina pozytywnych recenzji od tak zwanych znawców kinematografii, ale nie tylko. Bo jak się okazało zachwyt objął też niemałą część pozostałych odbiorców „Przebudzenia dusz”. Scenariusz Dyson i Nyman napisali sami w oparciu o ich własną sztukę teatralną pod tym samym tytułem („Ghost Stories”), która swoją premierę miała w lutym 2010 roku w Liverpool Playhouse. Natomiast pierwszy pokaz filmu odbył się w roku 2017 na Festiwalu Filmowym w Londynie, a do szerokiego obiegu trafił w roku 2018.

Na początek skojarzenie z „Red Lights” Rodrigo Cortesa. Ubrane w formę dokumentu (w istocie będące zdjęciami do telewizyjnego programu profesora Phillipa Goodmana, głównego bohatera filmu) wstawki z demaskacji człowieka podającego się za medium. Jeremy Dyson i Andy Nyman jednak szybko finalizują ten wątek, po drodze oczywiście dając widzom jasno do zrozumienia, że czołowy bohater ich produkcji jest zatwardziałym sceptykiem, którego życiową misją jest udowadnianie ludzkości, że życie pozagrobowe nie istnieje. Ktoś powie, że obrał sobie za cel obdzieranie ludzi z nadziei. Inni natomiast uznają, że stara się otworzyć im oczy, zmusić ich do zaprzestania życia w kłamstwie. Jakkolwiek oceniałoby się pracę profesora Phillipa Goodmana (dobra kreacja samego Andy'ego Nymana), każdy kto w swoim życiu trochę horrorów nastrojowych/religijnych obejrzał już podczas tego wstępu najpewniej nie będzie miał żadnych wątpliwości, że to właśnie on okaże się osobą o wąskich horyzontach. Niedowiarki w tym gatunku nie mają lekko – patrząc na nich, wsłuchując się w ich pyszne przemówienia nawet ateista zazwyczaj nie ma żadnych wątpliwości, że to oni, nie osoby ślepo wierzące w zjawiska nadprzyrodzone, są ludźmi godnymi politowania. W horrorach tak. Ten gatunek przyzwyczaił nas już do takiego przedstawiania sceptyków i nie inaczej wydaje się być w przypadku profesora Phillipa Goodmana. Wydaje się, bo choć pomny zwyczajowej konstrukcji postaci niedowiarka w kinie grozy, widz, już od pierwszych scen „Przebudzenia dusz” będzie przygotowany na finalne uświadomienie sobie przez Goodmana, że to on, a nie ludzie, których uważał za naiwnych, rozchwianych emocjonalnie, zdesperowanych, żył w błędzie, to nie będzie mógł całkowicie odrzucić racjonalnych wyjaśnień zjawisk, jakie w przeszłości zaszły w otoczeniu trzech osób, które teraz dzielą się tymi wspomnieniami z głównym bohaterem filmu. Co sprawia, że świadomy zwyczajowego podejścia twórców horrorów do ateistów, odbiorca filmu Jeremy'ego Dysona i Andy'ego Nymana bierze w ogóle pod uwagę tę drugą ewentualność? Cóż takiego zmusza go do rozważenia racjonalnych tłumaczeń tych incydentów? Otóż, każda z tych osób - dawny stróż, młody mężczyzna i finansista - zetknęła się z domniemaną sferą nadprzyrodzoną w pojedynkę, a więc nikt nie może zaświadczyć o prawdziwości ich słów. Ponadto trudno uznać ich za najbardziej wiarygodnych świadków. Niegdysiejszy stróż Tony Matthews, przyzwoicie kreowany przez Paula Whitehouse'a, boleśnie (co zrozumiałe) przeżywa chorobę swojej córki, a taki stan ducha może wpływać na jego zmysły (w przypadku Simona pojawia się podejrzenie o chorobie psychicznej, a finansisty pewna niepowetowana strata, która wciąż może go mocno ranić). Podczas jednej ze swoich nocnych zmian w opuszczonym budynku mógł doznać halucynacji, zjawa mogła być jedynie projekcją jego umęczonego umysłu, ale równie dobrze Tony rzeczywiście mógł spotkać istotę z tamtego świata. Upiorną istotę, przez spotkanie z którą twórcy „Przebudzenia dusz” przeprowadzają nas dosyć nierówno, bo o ile w końcowych partiach tej historii osiągają wyżyny napięcia, o tyle sekwencje je poprzedzające nie podnosiły mi poziomu adrenaliny. Szybko zaczęła ogarniać mnie obojętność, którą jednak twórcy raptownie ode mnie odsunęli w końcówce, pokazując doskonałe wyczucie klimatu rozszalałej grozy i co równie ważne swoją świadomość, że minimalizm może zdziałać dużo więcej niźli najdroższe efekty specjalne.

W drugiej opowieści, w której to pojawia się wyraźny ukłon w stronę „Martwego zła” Sama Raimiego, twórcy „Przebudzenia dusz” moim zdaniem spisali się nieporównanie lepiej. Właściwie to sceny z udziałem Simona Rifkinda (doskonała kreacja Alexa Lawthera) młodego człowieka, który jak zauważa profesor Phillip Goodman prawdopodobnie boryka się z jakąś chorobą psychiczną, podobały mi się najbardziej. Już od pierwszych ujęć czułam się, jakbym właśnie wkroczyła do strefy mroku. Widok nieruchomo stojących rodziców Simona i równie zagadkowy dowód przebywania kogoś na piętrze - kogoś, kogo według młodego Rifkinda wcale tam nie ma - sprawiły, że poczułam się, jak oderwana od rzeczywistości. Innymi słowy Jeremy Dyson i Andy Nyman na moment wepchnęli mnie w prawdziwe szaleństwo, zamazali granicę przebiegającą pomiędzy tym, co realne a tym, co fikcyjne. A gdy już wprawili mnie w ten jakże wyborny dyskomfort emocjonalny przeszli do mocno klimatycznej opowieści o młodym człowieku, który pewnej nocy potrącił kogoś samochodem na leśnej drodze, po czym starał się uciec z miejsca wypadku. Po takim zagęszczeniu mroku i po takim nagromadzeniu napięcia trudno szybko się otrząsnąć, dlatego w opowieść Mike'a Priddle'a (w tej roli przekonujący Martin Freeman) weszłam jakby z rozpędu, tym większego, że poprzedziły ją upiorne wstawki z teraźniejszości, z otoczenia głównego bohatera filmu prowadzącego swoje amatorskie śledztwo. Jest to historia poltergeista, który pewnego dnia ujawnia swoją obecność w domu bogatego finansisty i jego ciężarnej żony, w tamtym momencie przebywającej w szpitalu. Jego manifestacje są dosyć prymitywne, w żadnym razie niewyszukane, ale widok samoistnie poruszających się przedmiotów w zupełności wystarczył do przyprawienia mnie o lekki dreszczyk, który w najmniejszym nawet stopniu nie przygotował mnie na idealnie zmontowaną końcówkę, w której ponadto zobaczyłam taką charakteryzację, że przysięgam, iż zdjął mnie najczystszy lęk. Tak, nareszcie poczułam prawdziwy strach oglądając współczesny horror. Tylko przez chwilę, bo podczas wszystkiego innego w „Przebudzeniu dusz” towarzyszył mi co najwyżej lekki niepokój, a w każdym razie uczucie dużo słabsze od przerażenia. I to wystarczyłoby mi do uznania tego obrazu za jeden z najlepszych XXI-wiecznych horrorów, jakie dotychczas dane mi było obejrzeć, gdyby nie groteskowa forma, w jaką ubrano późniejsze partie tego obrazu. Dla mnie dosyć ciężkostrawny surrealizm i przede wszystkim banalny, wyświechtany finał, który może co poniektórych zaskoczy (ja spodziewałam się czegoś takiego od pewnej scenki z samochodem), ale nie sądzę, żeby wielu długoletnich fanów horrorów oddało mu oryginalność i (co uważam za dużo gorsze) nie zdziwiłabym się, gdyby znaleźli się i tacy, którzy tak jak ja dojdą do wniosku, że Jeremy Dyson i Andy Nyman poszli tutaj po linii najmniejszego oporu.
 
Tylko dobry. Nie mogę niestety przyznać „Przebudzeniu dusz” Jeremy'ego Dysona i Andy'ego Nymana wyższej noty, choć aż do ostatnich partii byłam przekonana (pomijając część pierwszej historii snutej na użytek głównego bohatera filmu), że ten oto minimalistyczny, iście klimatyczny, mocno trzymający w napięciu, przywołujący ducha kina grozy z dawnych lat w sposób, który wręcz mnie rozczulił, obraz, w moim osobistym rankingu XXI-wiecznych horrorów zajmie jedno z czołowych miejsc. I nisko się nie plasuje, to na pewno, ale mój entuzjazm został na tyle ostudzony końcowymi partiami, że mogę jedynie uznać tę produkcję za jeden z lepszych (nie najlepszych) horrorów bieżącego wieku, jakie dotąd miałam przyjemność obejrzeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz