Rabusie
i zabójcy, bracia Seth i Richard Gecko, są najbardziej
poszukiwanymi przestępcami w stanie Teksas. Mężczyźni chcą
dostać się do Meksyku, a w tym celu postanawiają wykorzystać
trzyosobową rodzinę, która zatrzymała na noc się w tym samym
motelu co oni. Byłego pastora, owdowiałego Jacoba Fullera
podróżującego kamperem ze swoimi dziećmi Kate i Scottem. Seth i
Richie robią z nich swoich zakładników i zmuszają do
przewiezienia ich przez granicę. Już w Meksyku zatrzymują się w
barze Titty Twister otwartym od zmierzchu do świtu, gdzie bracia
Gecko nad ranem mają spotkać się z mężczyzną, który za opłatą
przewiezie ich w bezpieczne miejsce. Rodzina Fullerów jest zmuszona
spędzić noc w towarzystwie braci, w meksykańskim barze ze
striptizem, mając obietnicę Setha, że rano ich drogi się rozejdą.
Jeśli w ogóle doczekają świtu, bo jak już wkrótce się
przekonają Titty Twister jest siedzibą wampirów.
Zrealizowany
za dziewiętnaście milionów dolarów (szacunkowo), kultowy horror
zmiksowany z filmem akcji i czarną komedią, „Od zmierzchu do
świtu” nie powstałby gdyby reżyser, scenarzysta, producent i
twórca efektów specjalnych (makijaż) Robert Kurtzman. To on
wymyślił tę historię, ale sam nie przelał jej na karty
scenariusza. Tego zadania podjął się Quentin Tarantino, na krześle
reżyserskim zasiadł zaś Robert Rodriguez, twórca między innymi
„Desperado” oraz późniejszych: wyśmienitego horroru science
fiction „Oni” (1998) i równie znakomitego „Grindhouse: Planet Terror”. „Od zmierzchu do świtu” dostał kilka nominacji do
Saturna, laureatem zostając w dwóch kategoriach: najlepszy horror i
najlepszy aktor - George Clooney. Występ ten został uhonorowany
także Złotym Popcornem i Fangoria Chainsaw Award. Wcielający się
w rolę jego brata Quentin Tarantino „nie miał tyle szczęścia”,
dostał bowiem nominację do Złotej Maliny i Stinker Award dla
najgorszego aktora drugoplanowego. Ale nominacje do Saturna też
otrzymał – za aktorstwo i scenariusz. „Od zmierzchu do świtu”
jak dotąd doczekał się sequela i prequela, ale żaden z nich nie
spotkał się z tak pozytywnym odzewem widowni jak pierwowzór.
„Od
zmierzchu do świtu” wyraźnie dzieli się na dwie części. Różni
je stylistyka, każda z nich przynależy do innego gatunku. Najpierw
dostajemy solidne kino akcji, a potem krwawy horror, całość
natomiast jest podlana niemałą dawką naprawdę dobrego czarnego
humoru. I utrzymana w duchu grindhouse'ów. Zarówno Robert
Rodriguez, jak i Quentin Tarantino mogą się pochwalić
doświadczeniem na tym polu, mają już na koncie trochę obrazów,
które można traktować jako hołd dla grindhouse'ów, albo po
prostu wielki powrót do tej stylistyki, przełożenie tego na
współczesny język filmu. Przyznaję, że kiedyś nie doceniałam
od „Od zmierzchu do świtu” - w okresie dziecięcym i nastoletnim
film ten nie wywierał na mnie dużego wrażenia, ale też nie mogę
powiedzieć, że seanse tej pozycji wspominam jak najgorzej. Ot,
takie głupiutkie kino rozrywkowe, fenomenu którego w ogóle nie
rozumiałam, na którym bawiłam się średnio, ale miałam w sobie
na tyle uporu, żeby co jakiś czas do niego wracać w nadziei, że w
końcu przemówi on do mnie tak, jak przemówił do tysięcy
(milionów?) jego zwolenników z całego świata. W końcu, parę lat
temu zaczęłam przekonywać się do tego rodzaju kina, ta szaleńcza
specyfika zaczęła do mnie trafiać, w czym największy udział
miały „Planet Terror” i „Death Proof”, nikogo innego, jak
(odpowiednio) Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino. Po zakochaniu
się w tych dwóch produkcjach znowu sięgnęłam po „Od zmierzchu
do świtu” i tym razem poczułam się jak w domu. Wydawać by się
mogło, że moje serce skradnie li tylko druga partia tej produkcji,
że przejścia bohaterów w otwartym od zmierzchu do świtu
meksykańskim barze Titty Twister z racji moich filmowym preferencji
bardziej mnie usatysfakcjonują, a może nawet uznam, że tylko dla
tej części warto zobaczyć ten film. Ale wcale tak nie myślę.
Uważam, że pierwsza partia nie ustępuje drugiej, że ona też ma
sporo do zaoferowania, przy czym są to dary zgoła inne od tych,
którymi twórcy „Od zmierzchu do świtu” obdarowują nas
później. Chociaż może nie do końca, bo czarny humor jest obecny
w obu partiach omawianej produkcji i co ważniejsze jego poziom nigdy
nie spada. Ironiczne, cierpkie, drwiące, adekwatne do sytuacji uwagi
rzucane przez poszczególne postacie i niektóre z ich zachowań to
najwyższa jakość humoru, to dzieło człowieka, który ma
prawdziwy talent do wzbogacania kina akcji i horroru czarną komedią,
a nie jak to niestety często w kinematografii bywa obniżania
jakości filmu niepotrzebnym rozładowywaniem atmosfery żałosnymi
dowcipasami. Ze wszystkich najważniejszych postaci przedstawionych w
pierwszej partii „Od zmierzchu do świtu” zdecydowanie
najzabawniejszy jest Richie Gecko (doprawdy nie wiem za co te
nominacje do Złotej Maliny i Stinker Award dla Quentina Tarantino,
bo według mnie wypadł tutaj wprost znakomicie), co wprowadza
smaczny, nie drażniący, dysonans, bo to najbardziej nieobliczalny,
najokrutniejszy członek tej grupy. Grupy w skład której wchodzą
jeszcze jego brat, Seth (bardzo dobra kreacja George'a Clooneya) oraz
ich zakładnicy, rodzina Fullerów: ojciec i dwójka jego dzieci
(odtwórcom tych ról, Harveyowi Keitelowi, Juliette Lewis i
Ernestowi Liu też niczego nie mogę zarzucić). Największym
osiągnięciem, jeśli chodzi o postacie, jest moim zdaniem to, że
twórcom „Od zmierzchu do świtu” udało się przedstawić
bezwzględnych przestępców, rabusiów i morderców, tak aby widzowi
z łatwością przychodziło sympatyzowanie z nimi, zwłaszcza z dużo
bardziej zrównoważonym Sethem. A przynajmniej ja łapałam się na
kibicowaniu im w ich przeprawie przez Teksas pomimo wiedzy o
zbrodniach, jakich się dopuścili, przy czym los Setha obchodził
mnie dużo bardziej niż los jego rozwydrzonego młodszego braciszka.
A gdy przyszła pora na walkę z wampirami moje spojrzenie na niego
jeszcze się ociepliło.
Bodaj
najczęściej wspominaną przez odbiorców „Od zmierzchu do świtu”
sekwencją jest zmysłowy taniec Salmy Hayek kreującej Santanico
Pandemonium (to fantazyjne miano wzięto z filmu Gilberta Martineza
Solaresa z 1975 roku - „Santanico Pandemonium: La Sexorcista”) z
wężem, który zasługuje na uznanie tym bardziej, że na życzenie
Roberta Rodrigueza był improwizowany (choreografia nie została
wcześniej przygotowana) i co ważniejsze aktorka nie odmówiła
pomimo swojej ofidiofobii (zmobilizował ją reżyser). Przed
nakręceniem tej scenki przez dwa miesiące spotykała się z
terapeutami, którzy przygotowali ją do tego zadania. Swoją drogą
„Od zmierzchu do świtu”, „Desperado” i „Everly” wyrobiły
we mnie przekonanie, że Salma Hayek jest wprost stworzona do takich
a la grindhouse'owych filmów. Kolejną poboczną postacią, o której
trzeba wspomnieć jest Sex Machine, człowiek, który przytwierdził
sobie spluwę do krocza, co oczywiście wyróżnia go z tłumu
złożonego z klientów i pracowników baru Titty Twister, ale
jeszcze istotniejsze jest to, kto się w niego wcielił. Tom Savini,
mistrz efektów specjalnych, artysta dobrze znany długoletnim
wielbicielom horroru (w sensie jego dorobku w branży filmowej),
który zajmuje się też aktorstwem i już choćby w „Od zmierzchu
do świtu” widać, że wychodzi mu to całkiem nieźle. Ale nie tak
dobrze jak działalność w dziedzinie efektów specjalnych. Po
trzymającej w napięciu, klimatycznej (bezkresne pustynie, lekko
przyblakłe i ziarniste zdjęcia, zaniedbane budynki oddzielone od
siebie wieloma kilometrami, mało uczęszczana autostrada, to
wszystko tworzy iście sugestywny nastrój wyalienowania i
nieuchronnego zbliżania się do jakiegoś koszmaru) i miejscami
zamierzenie zabawnej akcyjce oddanej w formie filmu drogi przychodzi
pora na krwawy horror, w którym to agresorami są naprawdę
demonicznie prezentujące się wampiry. Założę się, że cała
ekipa bawiła się tutaj przednio, że czerpali z tego dużo frajdy,
bo to się po postu czuje patrząc na to szaleństwo rozgrywające
się w barze Titty Twister niedługo po zapadnięciu zmroku. Wprost
nie sposób zliczyć, ile rekwizytów imitujących najróżniejsze
części ludzkich ciał przetoczyło się przez to miejsce akcji, nie
sposób wymienić wszystkich mordów, do jakich dochodzi na ekranie
(dekapitacje, przebijanie serc wampirów kołkami z ciał których
wydobywa się zielonkawo-biaława maź, wyrywanie kończyn, ciała
eksplodujące, podpalane, wyżerane wodą święconą etc.) i nie da
się zarzucić im niskiego stopnia wiarygodności, choć oczywiście
na kicz też znalazło się tutaj miejsce, ale jest to kicz tego
rodzaju, który niezmiennie wprawia mnie w dobry nastrój. Wielbiciel
kina gore niekoniecznie jednak powinien traktować to jak
obietnicę zobaczenia iście odstręczającego, wywołującego
mdłości, szokującego obrazu, bo choć krew leje się tutaj
strumieniami, choć makabrycznych rekwizytów jest aż nadto to
twórcy nie dają odbiorcom czasu na przeżycie tak skrajnych emocji.
Wszystko dzieje się tak szybko i w dodatku jest utrzymane w tak
lekkiej tonacji (czarny humor), że osobie przyzwyczajonej do
krwawych kawałków podawanych na ekranie, moim zdaniem ciężko
będzie przeżywać to tak ekstremalnie. Robert Rodriguez i jego
ekipa nastawili się tutaj na dobrą zabawę, na co prawda
makabryczną, ale rozrywkę, na zabawianie, a nie zniesmaczanie
widzów elementami, które w teorii bawić nie powinny. Tylko w
teorii, bo w praktyce czasami zdaje to egzamin, przemawia do publiki,
a „Od zmierzchu do świtu” według mnie jest jedną z tych
produkcji, w których ta niełatwa sztuka się udała. Jednym z tych
filmów, którym absolutnie nie ma się za złe lekkiego, dowcipnego
wręcz podejścia do stylistyki gore, a wręcz przeciwnie:
reaguje się na to najczystszą radością.
Jazda
bez trzymanki w wykonaniu gwiazd branży filmowej, kultowy film
Roberta Riodrigueza, w którym powinni się odnaleźć zarówno
wielbiciele kina akcji, jak i horroru, ale tylko pod warunkiem, że
nie mają nic przeciwko a la grindhouse'owej stylistyce i akceptują
pokaźne porcje czarnego humoru wlane w scenariusz. „Od zmierzchu
do świtu” to specyficzne kino, film szalony, groteskowy,
karykaturalny, absurdalny. I tak miało być, bo to jeden z tych
filmów, w których to, co powinno przemawiać na niekorzyść dzieła
ma działanie zgoła odwrotne. To znaczy tylko w oczach tych widzów,
którzy nie są nastawieni negatywnie do wszelkiego rodzaju kuriozów
i do zabawiania się kinem, zwalniania wszelkich hamulców i rzucania
się w wir szaleńczych wydarzeń. W takich filmach wszystko jest
możliwe, dosłownie wszystko się może zdarzyć – logika nie ma
tutaj żadnego znaczenia, zachowanie wysokiego stopnia
prawdopodobieństwa i maksymalnej powagi dla twórców tego rodzaju
filmów i ich fanów nie jest ważne. Bo tak na dobrą sprawę między
innymi (może nawet przede wszystkim) w tym tkwi urok takich
produkcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz