Londyn.
Po śmieci dziewięcioletniej córki Kate i będącym następstwem
tej tragedii pobycie w szpitalu, Julia Lofting porzuca swojego męża
Magnusa i kupuje duży dom na Ilchester Place, do którego
bezzwłocznie się wprowadza. Już w dniu przeprowadzki w pobliżu
swojej nowej nieruchomości dostrzega małą dziewczynkę podobną do
jej zmarłej córki. Julia będzie widywać ją częściej, coraz
bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że ma do czynienia z na
wskroś zepsutą istotą. Ze złośliwym duchem, który z jakiegoś
powodu obrał sobie za cel właśnie ją. Czy to możliwe, że
prześladuje ją duch Kate? Julia bierze pod uwagę taką
ewentualność, ale nie wyklucza też tego, że może mieć do
czynienia z jakąś inną zjawą, która gnieździ się również w
jej domu. A od czasu do czasu zadaje sobie pytanie, czy aby nie
postradała zmysłów, czy wszystkie niepokojące wydarzenia, którym
świadkuje nie rozgrywają się jedynie w jej głowie. Ludzie z jej
otoczenia skłaniają się ku temu ostatniemu wyjaśnieniu, a
tymczasem Julia coraz bardziej zagłębia się w tę sprawę.
Amerykański
pisarz Peter Straub od 1969 do 1979 roku mieszkał najpierw w
Irlandii, a potem w Anglii i właśnie podczas swojego pobytu w
Londynie napisał „Julię”, pierwszą powieść z gatunku
horroru. Dwa lata wcześniej, w 1973 roku ukazała się jego
debiutancka książka (pisana prozą), obyczajowy utwór zatytułowany
„Marriages”, a w 1974 roku spłodził zbliżoną gatunkowo
powieść „Under Venus”, która jednak na publikację musiała
czekać aż do pierwszej połowy lat 80-tych. Po odrzuceniu przed
wydawców tej drugiej książki Strauba jego agent doradził mu
napisanie powieści gotyckiej i tak oto zaczęła się długa
przygoda tego pisarza z literackim horrorem. Bo można chyba
powiedzieć, że to właśnie dzięki „Julii” połknął bakcyla.
Kto wie, może gdyby nie rada jego agenta kariera tego wielokrotnie
nagradzanego autora potoczyłaby się w zupełnie innym kierunku, tj.
Straub ugrzązłby w literaturze obyczajowej, a co za tym idzie takie
arcydzieło jak „Upiorna opowieść” nigdy by nie powstało.
Pierwotnie
wydana w 1975 roku „Julia” na swoją filmową wersję nie musiała
długo czekać. Już w 1977 roku odbył się pierwszy pokaz horroru
Richarda Loncraine'a z Mią Farrow w roli głównej, pod tytułem
„Full Circle” (znanego też jako „The Haunting of Julia”),
którego scenariusz został oparty na omawianej powieści Petera
Strauba. Jego wieloletni przyjaciel, Stephen King, w swoim „Danse
Macabre” stwierdził, że styl „Julii” jest czysto angielski
– chłodny, racjonalny, pozbawiony jakichkolwiek śladów emocji
(może poza jednym wątkiem). Ale śmiem nie do końca zgodzić się
z niekoronowanym królem współczesnego horroru literackiego.
Owszem, „Julia” bardziej przypomina utwór, który wyszedł spod
pióra Anglika niźli Amerykanina, na co wpływ zapewne miało jego
ówczesne miejsce zamieszkania, ale nie powiedziałabym, że
rzeczowy, pragmatyczny styl odziera „Julię” z emocji. Wszystko
jest tutaj poukładane jak w zegarku – jeden ślad prowadzi do
następnego, jeden wątek zazębia się z następnym, jedna myśl
rodzi kolejną. Wydaje się, że nic nie jest tutaj przypadkowe, że
gdyby pozbawić tę opowieść choćby jednego ogniwa wszystko
runęłoby jak domek z kart. Co wcale nie oznacza, że Peter Straub
serwuje nam wielowątkową, skomplikowaną i nieprzewidywalną
historię. „Julia” to klasyczna ghost story bądź
opowieść o rozchwianej psychicznie kobiecie, której to tylko się
roi, że prześladuje ją agresywny byt z zaświatów. Tym bytem ma
być mała dziewczynka, blondynka, przypominająca głównej i
zarazem tytułowej bohaterce, jej zmarłą córeczkę Kate. Pierwszy
raz Julia Lofting dostrzega ją w dniu przeprowadzki do nowego domu,
który to motyw silnie zakorzenił się w tradycji zarówno
literackich, jak i filmowych ghost stories. Nieruchomość na
Ilchester Place pod numerem dwudziestym piątym, duży, umeblowany
dom, zauroczył czołową postać powieści od pierwszego wejrzenia.
Jeden rzut oka na niego wystarczył, żeby Julia nie chciała żadnego
innego lokum, choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że dom
jest za duży dla jednej osoby. Czytelnik natomiast już w momencie
ujawnienia tej informacji przez autora najpewniej nabierze
przekonania, że pragnienie nabycia owego domostwa zostało zrodzone
w Julii przez jakąś siłę z zewnątrz, że została dosłownie
opętana tą, jak prawdopodobnie już wtedy będzie się domyślał,
zgubną potrzebą. I na kolejnych stronicach aż roi się od dowodów
bytowania w tym miejscu jakiegoś zła nie z tego świata,
jednocześnie jednak Straub wprowadza trochę wątpliwości. Czy to
duch jasnowłosej dziewczynki ciągle odkręca grzejniki w domu na
Ilchester Place 25, czy to robota samej Julii? Czy to zjawa niszczy
przedmioty należące do głównej bohaterki i zostawia jej złowrogie
wiadomości, czy raczej właścicielka domu robi to zupełnie
nieświadomie? Jak w „Nawiedzonym” Shirley Jackson – oto jest
pytanie. Ale do tych dwóch możliwości Peter Straub się nie
ogranicza. Zmusza czytelnika do wzięcia pod uwagę jeszcze jednego
potencjalnego wyjaśnienia niektórych niecodziennych zjawisk
zachodzących w otoczeniu Julii Lofting – rozważenia udziału jej
męża, despotycznego prawnika Magnusa, który nie zamierza pozwolić
swojej bogatej żonie żyć bez niego. Konflikt pomiędzy tą dwójką
znacznie zagęszcza atmosferę zagrożenia spowijającą centralną
postać tej książki, ale najciekawsze są sprzeczności w postawie
Magnusa. Bo czasami wydaje się, że ten niegdyś notorycznie
zdradzający swoją małżonkę mężczyzna chce jedynie położyć
łapę na jej majątku, że to na jej pieniądzach mu zależy, a nie
na niej samej, ale są też takie chwile, kiedy nie ma się
absolutnie żadnych wątpliwości, że Magnusowi zależy na
bezpieczeństwie Julii, że autentycznie się o nią boi, a wszystko
co robi, robi dla jej dobra...
Na
kartach „Julii” odnajdziemy też inne relacje międzyludzkie, z
których mnie osobiście najsilniej intrygowały stosunki Magnusa i
jego siostry Lily. Kobiety żywo interesującej się zjawiskami
nadprzyrodzonymi, chadzającej na seanse spirytystyczne (tak, na ten
popularny motyw też znalazło się tutaj miejsce), ale niedającej
wiary opowieściom Julii o agresywnym duchu, który jakoby się na
nią uwziął. Magnus i Lily mają jeszcze adoptowanego brata, Marka,
którego zawsze od siebie odpychali, i który z czasem zacznie mocno
zbliżać się do Julii. Ale ta ostatnia relacja jest tak mdła, że
wolałabym czym prędzej wyrzucić ją z pamięci (szczęście, że
Straub nie poświęcił jej zbyt dużo miejsca) i na razie skupić
się na pozostałych członkach tej rodziny. Lily i Magnus już od
najmłodszych lat doskonale się rozumieli, przy czym to mężczyzna
zwykł pełnić tutaj rolę dominującą. To zazwyczaj on rządzi
siostrą, co w ogóle jej nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie: jego
siła jej imponuje. Lily jest wręcz zafascynowana bratem, a i on,
zdaje się, nie mógłby bez niej żyć. Można z tego wysnuć pewien
niesmaczny wniosek, a mianowicie istnieje duże prawdopodobieństwo,
że odbiorcę „Julii” z czasem nawiedzi podejrzenie, iż ma tutaj
do czynienia z kazirodczym związkiem. Ale czy znajdzie ono
potwierdzenie w dalszych partiach rzeczonego utworu, czy Peter Straub
popchnął to do takiego ekstremum? Tego już zdradzić nie mogę.
Jakkolwiek interesująca by nie była relacja Magnusa i Lily to i tak
nie może się równać z kontaktami Julii z małą blondynką, która
może być duchem albo projekcją zwichrowanego umysłu tytułowej
bohaterki. Czym jest, łatwo się domyślić. Tak samo, jak bez
żadnego wysiłku umysłowego prawdopodobnie wielu czytelników
będzie uprzedzało Julię w wyciąganiu trafnych wniosków z
informacji, jakie kobieta będzie pozyskiwać w trakcie swojego
amatorskiego śledztwa, tak i tę zagadkę najpewniej szybko
rozwiążą. A jeśli już stanowczo nie odrzucą żadnej z tych
dwóch ewentualności to przynajmniej pozwolą sobie bardziej skłonić
się w stronę jednej z nich. Najbardziej niepokojące wątki z
udziałem tajemniczej dziewczynki, która może, ale wcale nie musi
być duchem niedawno zmarłej córki Julii i Magnusa, to te z
udziałem zwierząt i luster wiszących w domu na Ilchester Place 25.
Podczas tych pierwszych aż nadto wyraźnie uwidacznia się ogromne
okrucieństwo tej postaci, nieznajdująca żadnego racjonalnego
wytłumaczenia chęć niszczenia wszystkiego co niewinne. Chociaż
nie. Uzasadnić to można tym, że jasnowłosa dziewczynka po prostu
znajduje przyjemność w odbieraniu życia innym stworzeniom... Ale
równie niepokojące jest jej oddziaływanie na otoczenie, jej
destrukcyjny wpływ na inne dzieci, które zarazem olśniewa i
przeraża. U Julii natomiast budzi jedynie strach. Z czasem rodzi się
w niej obsesja na punkcie tej okrutnej istoty, obsesja zrodzona z
konieczności ratowania życia swojego i swoich znajomych. Julia
rozpoczyna śledztwo, które to Peter Straub osnuł jakże sugestywną
atmosferą szaleństwa zmieszanego z nadprzyrodzonością, momentami
z domieszką transcendencji – gotycki klimat, atmosfera rodem z
klasycznym opowieści o duchach łączy się tutaj z paranoiczną
aurą rodem z opowieści o jednostkach powoli, acz nieuchronnie
osuwających się w otchłań obłąkania. A najlepsze jest w tym to,
że nawet jeśli rozszyfrujemy naturę zła na długo przed
rozpędzeniem akcji „Julii” to nie pozostaniemy nieczuli (choć
pewnie nie będzie to dotyczyło wszystkich odbiorców tego utworu)
na żaden ze składników klimatu stworzonego przez jakże
utalentowanego pisarza na kartach rzeczonej powieści i
prawdopodobnie nie przejdziemy obojętnie obok jej finału. A
przynajmniej ja na niedobór emocji w końcówce narzekać nie
mogłam.
„Julia”
to jeden z najpopularniejszych utworów Petera Strauba. Nie tak
znany, jak genialna „Upiorna opowieść”, książka
przewyższająca omawiany utwór pod absolutnie każdym względem,
ale według mnie i tak będąca cennym nabytkiem dla światka
literackiego horroru. To jedna z tych powieści, które według mnie
każdy wielbiciel powieści grozy powinien znać, a już na pewno
ten, który uważa się za miłośnika horrorów gotyckich, które
jak zauważył Stephen King na kartach swojej książki „Danse
Macabre”, Peter Straub tworzy w swojej własnej odmianie – ma
swoje własne spojrzenie na literaturę gotycką, tak dobre, że
trudno mi się od tego oderwać, nawet wtedy, gdy mam do czynienia z
historią naznaczoną taką przewidywalnością, jak „Julia”.
Opowieść urzekająca prostotą, przedstawieniem postaci i ich
wzajemnymi relacjami i nade wszystko klimatem – doskonałym
klimatem sukcesywnie zagęszczającej się grozy, narastającego
niebezpieczeństwa przybyłego z zewnątrz (duch) bądź z wewnątrz
(umysł głównej bohaterki). Atmosfera szaleństwa miesza się tutaj
z aurą rodem z klasycznych ghost stories, dając naprawdę
smaczny posiłek miłośnikowi literackich horrorów nastrojowych.
Choć i wyjątki pewnie się znajdą, ale ta świadomość nie
powstrzymuje mnie przed gorącym poleceniem tej pozycji każdemu, kto
uważa się za członka tej grupy czytelników.
Już od pierwszego pojawienia się postaci Magnusa, miałem przed oczami jednego tylko człowieka : Olivera Reeda.
OdpowiedzUsuńaż dziwne, że ja do tej pory jeszcze nic nie słyszałam ani o autorze, ani o tej książce! na pewno to zmienię, bo to coś zdecydowanie dla mnie. Sięgnę zarówno po "Julię" jak i "Upiorną opowieść" :)
OdpowiedzUsuńA mnie to nie dziwi, bo twórczość Petera Strauba jest strasznie zaniedbywana na naszym rynku wydawniczym. Trzeba szukać starych wydań, a i zaledwie kilka jego pozycji w Polsce wyszło:/
UsuńW tym roku drogie panie ma wyjść wznowienie "Upiornej Opowieści" w wydawnictwie Vesper.
OdpowiedzUsuń