niedziela, 29 lipca 2018

„Rysa na ścianie” (2018)

Argentyna. Do firmy budowlanej Borla y Asociados przybywa młoda kobieta Leonor szukająca niejakiego Nelsona Jary. Wywołuje tym spore zaniepokojenie u szefa i dwóch jego pracowników. Jednym z nich jest architekt Pablo Simó, który przed kilkoma laty z rozkazu swojego przełożonego zajmował się sprawą Nelsona Jary. Mężczyzna żądał od firmy pieniężnego zadośćuczynienia za pęknięcie jednej ze ścian jego mieszkania. Utrzymywał, że powstało ono w wyniku nieprzepisowego działania Borla y Asociados na terenie budowy nieopodal domu, w którym Jara miał mieszkanie. Nelson poinformował Simó, że ujawni zgromadzone przez siebie dowody winy firmy, w której ten drugi pracuje, jeśli nie otrzyma żądanej kwoty pieniężnej. Zadaniem Pabla było zwodzenie nieprzejednanego szantażysty do czasu położenia fundamentów pod nieruchomość wznoszoną przez Borla y Asociados. Simó nie może jednak zaznajomić z tą sprawą Leonor. On i pozostałe wtajemniczone w to osoby wiedzą, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji będzie utrzymywanie w tajemnicy związków Jary z firmą.

„Rysa na ścianie” to argentyńsko-hiszpański thriller Nicolasa Gila Lavedry, scenariusz którego spisał on wespół z Emiliano Torresem, na podstawie powieści Claudii Pineiro. Pisarka wspomagała filmowców w pracach nad tą produkcją – Lavedra korzystał z jej rad i cenił sobie tę współpracę na równi ze współpracą z Emiliano Torresem. W Argentynie „Rysa na ścianie” trafiła na wielkie ekrany w styczniu 2018 roku i przyciągnęła takie tłumy, że znalazła się w pierwszej dziesiątce najczęściej oglądanych w tamtejszych kinach filmów. I na tej pozycji utrzymywała się przez dwa tygodnie.

Nicolas Gil Lavedra „Rysę na ścianie” porównał do cebuli. Mówił, że najlepiej widzi się tutaj jedną warstwę, ale w rzeczywistości istnieje wiele innych, które popychają akcję w różnych przyciągających uwagę publiki kierunkach. Levedra definiuje ten film jako kino suspensu, w czym zresztą duża część jego odbiorców mu wtóruje, ale pamiętając, że celem tego chwytu jest wzmożenie napięcia i/lub zaskoczenia widza jakoś nie potrafię rozpatrywać „Rysy na ścianie” w tych kategoriach. Jeśli to ma być suspens to wychodzi na to, że Alfred Hitchcock nie miał o nim bladego pojęcia. Bo najwidoczniej w rozumieniu Levedry suspens równa się bezlitosna przewidywalność i zadowalanie się nieśmiałymi zalążkami napięcia (jedynie przebłyskami). Historię tę rozpoczęto tak jak oczekuje się tego od kina suspensu, a mianowicie w początkowych partiach produkcji ujawniono na tyle dużo faktów, żeby widz mógł bez większych trudności ułożyć sobie wiarygodną teorię. I w moim odbiorze właśnie tutaj swoje korzenie znalazł największy zgrzyt „Rysy na ścianie”, bo jeśli chodzi o główny wątek scenariusza to okazało się, że nie rozminęłam się z prawdą (chodzi o sens, nie szczegółowy przebieg), a i wszystkie pomniejsze „rewelacje” z łatwością rozszyfrowywałam z biegiem trwania tego filmu. A ja naprawdę nie jestem mistrzem dedukcji, nie trzeba się zbyt mocno starać, żeby mnie oszukać, dlatego podejrzewam, że nie znajdzie się wielu odbiorców „Rysy na ścianie” przyznających rzeczonej produkcji nieprzewidywalność. Odsuwając jednak na bok te potworne oczywistości (choć nie jest to łatwe) muszę oddać Nicolasowi Gilowi Lavedrze i jego ekipie (albo autorce literackiego pierwowzoru, bo jako że książki nie czytałam, nie wiem ile z niej wyrwano) ciekawe przedstawienie postaci. Przede wszystkim Pabla Simó, Nelsona Jary i Leonor, moim zdaniem bardzo dobrze wykreowanych przez odpowiednio Joaquina Furriela, Oscara Martineza i Sarę Salamo. Moment ujawnienia przez kobietę celu jej wizyty w firmie budowlanej, w której pracuje główny bohater „Rysy na ścianie”, Pablo Simó, natchnął mnie podejrzeniem, że mam tutaj do czynienia z kimś na kształt femme fatale. Z tajemniczą nieznajomą, która z czasem doprowadzi do upadku przynajmniej czołowej postaci filmu. Bo nie należy zapominać, że nie tylko on jest zamieszany w sprawę Nelsona Jary. Tylko czy Leonor można rozpatrywać w kategoriach czarnego charakteru. Czy mamy tutaj do czynienia z istną diablicą rozciągającą sieć wokół przede wszystkim niezasługującego na to Pabla, czy raczej z karzącą ręką sprawiedliwości? Na to pytanie łatwo udzielić sobie odpowiedzi na długo przed odkryciem „wielkiej tajemnicy” przez samych twórców, bo jak już wspomniałam nie trzeba się natrudzić, żeby rozwikłać tę zagadkę przed czasem. Pablo Simó to postać, na którą niemalże od początku patrzyłam pod dwoma kątami. Z jednej strony miałam powody by przypuszczać, że nie należy mu ufać, że należy wypatrywać w nim jakiegoś zagrożenia dla innych. Ale nie mogłam odrzucić możliwości, że może on być ofiarą, człowiekiem uwikłanym w coś, na co nie miał żadnego wpływu. W coś złego i związanego z Nelsonem Jarą. W „Rysie na ścianie” bez uprzedzania widzów przeplatają się dwa okresy czasowe: teraźniejszość i przeszłość. Nie działa to dezorientująco – nieinformowanie widzów o cofaniu akcji o kilka lat nie wprowadza zamieszania. Film nakręcono w taki sposób, że płynnie wchodzi się z retrospekcji w teraźniejszość i na odwrót, przy czym przez lwią część seansu to te dawniejsze dzieje wiodą prym. Poświęca się im więcej uwagi, a i sam ich przebieg według mnie jest dużo ciekawszy od tego prezentowanego w umownej teraźniejszości. Choć przewidywalny.

Nelson Jara przed kilkoma laty wkroczył w życie architekta Pabla Simó za sprawą pęknięcia jednej ze ścian jego mieszkania. Szantażował firmę, w której główny bohater od dawna pracuje, ale jako że to Pablo z rozkazu szefa miał zwodzić upartego Jarę, to właśnie on był przezeń prześladowany. Nelson skoncentrował się właśnie na nim – to jego śledził, jego informował o swoich zamiarach względem firmy, jemu dawał do zrozumienia, że nie może czuć się bezpiecznie, tak samo jak i jego rodzina: żona, której nie kocha i nastoletnia córka, do której jest bardzo przywiązany. Mamy więc stalkera, starającego się pozyskać zadośćuczynienie w postaci grubej gotówki i wszystko wskazuje na to, że jest gotowy zrobić absolutnie wszystko, by osiągnąć swój cel. Mamy człowieka, w którym z czasem rodzi się istna obsesja na punkcie głównego bohatera, który z kolei wydaje się być pionkiem w rękach bogatego skąpca, szefa firmy budowlanej, w której Pablo pracuje. Człowiekiem zajmującym niską pozycję w hierarchii służbowej bezlitośnie wykorzystywanym przez swojego przełożonego. Nelson próbuje mu wytłumaczyć, że jest on taką samą ofiarą korporacyjnych okrutników jak on, że stoją po tej samej stronie barykady, ale główny bohater „Rysy na ścianie” nie chce bądź nie potrafi wyrwać się spod zgubnego wpływu swojego szefa. Jest sfrustrowany, rozczarowany, niezadowolony z tego, co dotychczas osiągnął na polu zawodowym i te emocje w nim narastają, ale nie ma w sobie na tyle siły, żeby się postawić. Znajduje się więc między młotem a kowadłem, jest naciskany z dwóch stron i wygląda to tak, jakby nie istniało dobre wyjście z tej sytuacji. Z sytuacji, która naturalną koleją rzeczy rodziła napięcie, wprowadzała przeczucie nieuchronności tragedii, zwiastun nieporównanie poważniejszych kłopotów Pabla Simó. Ale na tym wprowadzeniu napięcia moim zdaniem się skończyło. Ku mojemu rozczarowaniu ilekroć już, już nabierałam pewności, że realizatorzy rozpoczynają proces podnoszenia napięcia, że przez najbliższe minuty będą nieśpiesznie je potęgowali, raptem następował skręt w sferę obyczajową bądź miłosną i bynajmniej nie odbywało się to na zasadzie chwilowego zawieszenia emocji za pośrednictwem tych nudnawych scenek, bo kiedy wreszcie powracano na ten dużo bardziej interesujący mnie tor po wcześniejszym lekkim napięciu nie było już śladu. Innymi słowy, te wtręty zabijały wszelkie napięcie – w moim przypadku nie było tak, że podczas rzeczonych, nazwijmy je, przerywników wprowadzone przed nimi emocje były podtrzymywane. A przez to, wkraczałam w przedłużenia tych ważniejszych wydarzeń bez należytego emocjonalnego przygotowania, co w połączeniu z przewidywalnością skutkowało prawie beznamiętnym przyjmowaniem przeze mnie ich dalszego przebiegu. 
 
W mojej całkowicie subiektywnej ocenie „Rysa na ścianie” Nicolasa Gila Lavedry nie dobija nawet do średniej. Nie mogę nazwać go nawet przeciętniakiem, bo od thrillera oczekuję przede wszystkim napięcia, a tego boleśnie mi brakowało. Przydałby się też jakiś zaskakujący zwrot akcji i mroczniejsza atmosfera, bo choć istotnie znalazło się tutaj trochę ciemnych zdjęć to niewiele z nich wynikało, nie biła z nich taka wrogość, jaka mogłabym mnie zadowolić. Ale za to postacie według mnie zostały dobrze zbudowane (ze szczególnym wskazaniem na trzy osoby) – na tyle dobrze, żeby chciało mi się obejrzeć ten film do końca, pomimo towarzyszącego mi przekonania, że wiem, do czego to wszystko zmierza. I miałam rację, chociaż tak bardzo pragnęłam się mylić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz