Jack
i jego narzeczona spodziewają się dziecka: synka, któremu
zamierzają nadać imię Andy. Pewnego dnia Jack zostaje
poinformowany o wypadku samochodowym swoich rodziców, z którego
tylko jego matka, Teresa, uszła z życiem. Wraca do rodzinnego domu,
aby wesprzeć rodzicielkę i wziąć udział w pogrzebie ojca. Na
miejscu, ku swojemu zaskoczeniu, zauważa, że matka nie rozpacza po
śmierci męża. Co więc choć na początku wydaje się być
niezmiernie zadowolona z obecności syna, jej podejście do niego
wkrótce ulega diametralnej zmianie. Jacka najbardziej zastanawia
jednak tajemnicza zawartość strychu. Coś, co jak się wydaje jego
ojciec chciałby, aby Jack odnalazł. Ale przeszkodą do odkrycia
tego sekretu jest Teresa, coraz agresywniej zachowująca się wdowa,
która z jakiegoś powodu jest wrogo nastawiona do swojego własnego
syna.
Pamiętacie
Tommy'ego z „Laid to Rest"? Albo Jessego z remake'u „Koszmaru z
ulicy Wiązów”? W obie te postacie (i wiele innych) wcielił się
Thomas Dekker, ten sam, który później w oparciu o własny
scenariusz wyreżyserował horror psychologiczny „Jack Goes Home”.
Niezależny amerykański obraz, który po raz pierwszy został
pokazany w marcu 2016 roku na South by Southwest Film Festival.
Krytycy nie mieli dla niego litości, zarzucając mu między innymi
zbyt dużą ilość niejednoznaczności, emocjonalną pustkę i
niezręczne posługiwanie się elementami horroru. A i niemała część
pozostałych widzów ochoczo im wtórowała.
„Jack
Goes Home” nie jest, że tak się wyrażę, standardowym horrorem –
historią poruszającą się wyłącznie w ramach tego jednego
gatunku, nastawioną przede wszystkim na straszenie publiczności.
Thomas Dekker wkroczył tutaj na ścieżkę, która, ku mojemu
zadowoleniu, coraz częściej wchodzi w krąg zainteresowań
współczesnych twórców. Horror psychologiczny i nastrojowy owszem,
ale w „Jack Goes Home” znajdziemy również silnie rozwiniętą
warstwę dramatyczną – Thomas Dekker będzie nas nieśpiesznie
przeprowadzał przez meandry psychiki tytułowego bohatera, która z
dnia na dzień będzie ulegać coraz większemu rozchwianiu, zresztą
podobnie jak psychika jego matki. Jack, w którego w dobrym stylu
wcielił się Rory Culkin jest osobą elokwentną, posiadającym
bogaty zasób słów, które zdarza mu się wykorzystywać do
wprawiania w zakłopotanie innych ludzi. On sam jest człowiekiem
zgorzkniałym, niepotrafiącym czerpać wiele przyjemności z życia,
choć wydaje się, że ono całkiem dobrze mu się układa. Ma pracę
i narzeczoną Cleo, którą kocha i która niedługo da mu
upragnionego syna. Ma też przyjaciółkę, Shandę, na którą
zawsze może liczyć, osobę, która jest mu bliska już od czasów
ich dzieciństwa, i która nigdy go nie zawiodła. To właśnie w
niej Jack ma największe oparcie po powrocie do swojego rodzinnego
domu, w którym teraz na stałe mieszka już tylko jego matka.
Niezastąpiona Lin Shaye, aktorka, która znakomicie sprawdza się w
każdej roli, ale w takich szaleńczych kreacjach wypada wprost
nieziemsko. Nie wierzycie? To popatrzcie na nią w „Jack Goes
Home”. Ilekroć pojawiała się na ekranie odtwórca roli głównej,
skądinąd bardzo przekonujący, mógł jedynie grzać się w jej
blasku, bo pani Shaye autentycznie kradła ten obraz, ale to akurat
jest dla niej typowe. Gdyby ktoś nakręcił film, w którym
występowałaby tylko ona to pewnie nawet nie tęskniłabym za innymi
twarzami. Ale muszę przyznać, że jej interakcje z Rorym Culkinem
śledziłam z zapartym tchem. Widać było, że odtwórca roli
głównej pozostaje nieco w tyle za tą uzdolnioną kobietą, ale z
całą pewnością jakąś swoją cegiełkę do tego widowiska
dołożył, miał swój udział w tworzeniu tego namacalnego wręcz
napięcia wynikającego ze stopniowo pogarszającej się relacji
owdowiałej Teresy i mężczyzny, który stracił ojca. Emocjonalna
pustka? Jakoś nie zauważyłam. Dla mnie „Jack Goes Home” wprost
kipiał emocjami i to tego rodzaju, które w kinie grozy są jak
najbardziej na miejscu. Dziełko Thomasa Dekkera pokazuje nam
przygnębiającą rzeczywistość młodego mężczyzny, która jak
wszystko na to wskazuje będzie się zmieniać, ale tylko na gorsze.
Pierwszy dosadniejszy skłon w stronę horroru pojawia się już we
wstępnej partii filmu. Widzimy wówczas lunatykującego Jacka, z
niepokojąco przekrzywioną głową rzucającego parę niewiele nam
mówiących słów. Jedyne co możemy z tego wywnioskować to to, że
zaraz po przyjeździe do rodzinnego domu powinien odwiedzić strych.
A może raczej nie powinien? Bo jak pisał Dean Koontz „są
tajemnice, co gryzą z wściekłości i pragną cię dopaść wśród
nocnej ciemności”. A przecież Thomas Dekker i jego ekipa
nadali taki ciężar tajemniczej zawartości strychu i w ogóle
całemu temu miejscu, że nie sposób nie podejrzewać, iż wchodząc
tam Jack tylko pogorszy swoją sytuację. Omawiany film jest między
innymi opowieścią o rodzinnej tajemnicy, o jakimś mrocznym,
zgniłym sekrecie, którego pragnie się poznać. Bardzo się tego
pragnie pomimo dzwonków alarmowych z całą mocą rozlegających się
w naszych głowach. Klasyczna postawa miłośnika horroru: wiem, że
główny bohater nie powinien tam iść, ale chcę by to zrobił, bo
wprost nie mogę się doczekać rozwiązania zagadki. Choćby nawet
wiązało się to z koniecznością ujrzenia prawdziwego koszmaru. A
właściwie to wręcz oczekuje się takich nieprzyjemnych widoków...
Podejrzewam,
że znajdą się osoby, które uznają, że ciężar jakim twórcy
„Jack Goes Home” obarczyli strych w rodzinnym domu głównego
bohatera jest niewspółmierny do rewelacji, jakie wkrótce to
mroczne miejsce ujawni, ale ja tak nie uważam (o czym później).
Nocne wędrówki kogoś lub czegoś po tym pomieszczeniu, odgłosy
kroków dochodzące uszu Jacka, trzymające w napięciu krążenie
mężczyzny w pobliżu tych jakże kuszących go drzwi, napięcie,
które swoje apogeum osiąga już po wejściu Jacka na strych, kiedy
to twórcy z nieznośną wręcz, jeżącą włosy na głowie
powolnością popychają jakąś postać w kierunku odwróconego do
niej tyłem młodego mężczyzny. W „Jack Goes Home” znajdziemy
też incydentalne skręty w stronę gore, takie jak na
przykład poderżnięcie sobie gardła przed lustrem, czy
przygotowywanie sobie posiłku przez Teresę, ale według mnie twórcy
omawianej produkcji lepiej odnajdywali się w mniej dosadnej
stylistyce, o wiele większą skutecznością wykazywali się w
budowaniu napięcia, podskórnej grozy niźli w szokowaniu,
zniesmaczaniu umiarkowanie krwawą makabrą. Właściwie to rzeczone
wtręty gore w najmniejszym nawet stopniu tak na mnie nie
działały – były przydatne dla procesu potęgowania napięcia,
ale grymasu niesmaku na mojej twarzy bynajmniej nie wywoływały. Jak
już wspomniałam „Jack Goes Home” ma silnie rozwiniętą
płaszczyznę dramatyczną. Przez spory kawał czasu można wręcz
odnosić wrażenie, że obcuje się z filmem, który jest bardziej
dramatem niż horrorem, ale jeśli wejrzeć głębiej, otworzyć się
na całe tło tej opowieści, a nie tylko na to, co obecne na
pierwszym planie, to istnieje pewne prawdopodobieństwo, że dojdzie
się do przekonania, iż Thomas Dekker ani na chwilę nie odstępuje
od horroru. Tyle że często jedynie delikatnie ociera się o tę
stylistykę, muska ją, pieści, bada, a kiedy przychodzi odpowiedni
moment naciska, po czym prędko powraca do poprzedniego stylu. I tak,
aż do dynamicznego, ale na szczęście nie nadmiernie, finału,
podczas którego odkrywa najważniejszą kartę tej opowieści. Czego
nie przewidziałam, a powinnam, bo to ograny chwyt. Motyw, który tak
mi się przejadł, że nawet fakt, iż dałam się twórcom zaskoczyć
nie pozwolił mi uniknąć rozczarowania. Nieporównanie mocniej
przeżyłam wcześniejszą rewelację, doprawdy straszną, druzgocąco
smutną historię z przeszłości, która naturalnie rzutuje na
teraźniejszość, ale jestem Thomasowi Dekkerowi wdzięczna za to,
że w swoim scenariuszu nie odpowiedział na wszystkie wcześniej
zadane pytania, pozostawiając tym samym miejsce dla różnych
interpretacji, a co za tym idzie zmuszając mnie do obracania w
głowie całej tej opowieści jeszcze długo po zakończeniu seansu.
„Jack
Goes Home” nie jest obrazem skierowanym do osób optujących za
czystością gatunkową. Horror moim zdaniem jest tutaj obecny przez
cały czas, ale nie zawsze w sensie dosłownym, często w sposób
ledwie zauważalny, bo przykrywany wątkami osadzonymi w konwencji
filmowego dramatu. Myślę, że głównie miłośnicy horrorów z
małą ilością (albo w ogóle zerową) agresywnych prób straszenia
mają szansę odnaleźć się w tej propozycji. Przede wszystkim te
osoby, które lubią łączenie dwóch wyżej wspomnianych gatunków
w jednym obrazie i nie uważają za ujmę tego, że twórcy nie
odkrywają wszystkich kart, że po zakończeniu seansu sami muszą
znaleźć odpowiedzi na niektóre z ważnych pytań. Ja wprost
przepadam za takimi obrazami, ale nie mam żadnych wątpliwości, że
„Jack Goes Home” wielu zwolenników nie znajdzie, ponieważ bez
wątpienia nie jest to film celujący w gusta dużej części opinii
publicznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz