niedziela, 31 marca 2019

S.E. Lynes „Matka”

Recenzja przedpremierowa

Christopher Harris od dawna czuł, że nie pasuje do swojej rodziny, więc nie jest szczególnie zdziwiony, gdy dowiaduje się, że został adoptowany. Po wyjeździe na studia zdobywa dane swoich biologicznych rodziców i nawiązuje kontakt z matką, Phyllis Griffiths. Ku swojej ogromnej radości, Christopher dowiaduje się od niej, że zawsze za nim tęskniła i marzyła o chwili, w której go zobaczy. Nieśmiały młody mężczyzna wreszcie czuje, że znalazł swoje miejsce w świecie, że jest ktoś, kto go rozumie i darzy bezgraniczną miłością. W tym samym czasie w mieście Leeds, w którym studiuje Christopher panuje atmosfera strachu zasiana przez niezidentyfikowanego osobnika. Harris bardzo interesuje się tą sprawą, ponadto dużo czasu spędza ze swoim współlokatorem Adamem Wellsem, który pomaga mu wyjść ze skorupy nieśmiałości. Ale najbardziej zajmuje go dopiero co odnaleziona matka, która z radością przyjmuje go do swojej rodziny. Jak wiele Christopher będzie w stanie poświęcić dla życia, które on i Phyllis sobie stworzyli?

S.E. Lynes, a właściwie Susie Lynes, to brytyjska powieściopisarka specjalizująca się w thrillerze psychologicznym. Studiowała na Uniwersytecie Leeds, przez jakiś czas była producentką jednego z programów kanału BBC, a potem wraz z mężem i dwójką dzieci przeniosła się do Rzymu. Właśnie tam zaczęła pisać, a po powrocie do Wielkiej Brytanii uzyskała tytuł magistra w dziedzinie kreatywnego pisania. Obecnie wykłada w Richmond Adult Community College, wychowuje dzieci i oczywiście pisze książki. Jej pierwsza powieść, „Valentina”, ukazała się w 2016 roku, „Matka” została wydana w następnym roku, a „The Pact” i „The Proposal” w roku 2018. Już w maju 2019 roku ma ukazać się kolejna powieść S.E. Lynes, zatytułowana „The Women”. Ale nie w Polsce. Chociaż może sukces „Matki” skłoni polskich wydawców do wpuszczenia na nasz rynek pozostałych dzieł Lynes. Bo podejrzewam, że o tej książce będzie głośno.

Nie licząc niedługiego wprowadzenia, akcja „Matki” toczy się w drugiej połowie lat 70-tych i na początku lat 80-tych XX wieku (pierwszy plus: klimacik retro). Narratorką jest tytułowa postać, Phyllis Griffiths, która obecnie przebywa w jakimś ośrodku. Właśnie tam spisuje historię Christophera Harrisa, swojego ukochanego syna, którego tuż po jego narodzinach była zmuszona oddać w obce ręce. Narracja jest dosyć nietypowa, bo Phyllis tylko momentami pisze o sobie w pierwszej osobie. Najczęściej jest narratorką trzecioosobową, która to koncentruje się przede wszystkim na Christopherze Harrisie. S.E. Lynes nie ukrywa, że w życiu Phyllis doszło do jakiejś tragedii, w której swój udział miał Christopher. Kobieta swoją historię spisuje w roku 1981, a kontakt z nią osiemnastoletni wówczas Christopher nawiązał w roku 1977 – wtedy wysłał pierwszy list do swojej biologicznej matki, na który ta czym prędzej odpowiedziała. I tak zaczęła się budowa więzi, która normalnie powinna zacząć się kilkanaście lat temu. Phyllis urodziła Christophera (a właściwie to Martina, jego adopcyjni rodzice nadali mu bowiem inne imię) w bardzo młodym wieku, więc decyzję o oddaniu go w obce ręce tak naprawdę podjęli jej rodzice. Chłopiec trafił do dobrej, choć wielce powściągliwej jeśli chodzi o okazywanie uczuć, rodziny, w której z czasem zaczął czuć się nieswojo. Gdy na świat przyszło pierwsze z dwójki dzieci jego adopcyjnych rodziców, Christopher zaczął się czuć tak jakby do nich nie pasował, jakby był kimś obcym we własnym domu. Odkrycie, którego parę lat później dokonał wyjaśniło skąd brało się u niego to poczucie wyobcowania. A właściwie to wątpliwości rozwiali ludzie, których dotychczas uważał za swoich biologicznych rodziców (choć nie do końca), niejako zmuszeni do tego przez odkrycie dokonane przez samego Christophera. S.E. Lynes najbardziej skupia się w „Matce” na kreśleniu obrazu młodego człowieka, którego los najpewniej skruszy nawet najtwardsze serca. Autorka bez wątpienia chciała by czytelnicy przywiązali się do tego skrzywdzonego chłopaka, by silnie z nim sympatyzowali, w duchu licząc, że w końcu uda mu się odnaleźć szczęście. Lynes nie ułatwiała sobie tego zadania, a wręcz wrzuciła sobie pod nogi kłodę, praktycznie od początku książki dając jej odbiorcom do zrozumienia, że Christopher wkrótce doprowadzi do jakiejś tragedii. Z punktu widzenia umownie relacjonującej to Phyllis, to tajemnicze zło już się dokonało. Tajemnicze dla nas, bo autorka „Matki” każe nam długo czekać na sprecyzowanie owych złych przeczuć względem Christophera, które buduje w nas już od pierwszych stronic tej powieści (chociaż z drugiej strony przynajmniej część z tego łatwo z czasem się domyślić). Tak, tylko że... Zabrzmi to strasznie, ale choć doskonale zdawałam sobie sprawę z zagrożenia, jakie niesie ten młody człowiek (przez jakiś czas nie wiedziałam tylko na czym konkretnie ma ono polegać), choć jawił mi się niczym tykająca bomba, która na pewno nie okaże się niewypałem, to nie mogłam oprzeć się ciepłym uczuciom względem niego. A tak naprawdę to nawet z nimi nie walczyłam, dałam się porwać tej fali, chociaż przeczuwałam, że zostanę przez nią wrzucona do raju. Doprowadzi mnie do zguby? Tak, chyba właśnie takie wrażenie odnosiłam śledząc losy Christophera Harrisa. A mimo to nie zamierzałam przecinać owej niezwykle silnej więzi z tym chłopakiem, patrzeć na niego złym okiem, odbierać go w kategoriach czarnego charakteru. Nawet wówczas, gdy moje podejrzenia względem niego znacznie się poszerzyły, gdy nie ograniczały się już tylko do czasu przyszłego (dla mnie przyszłego, bo w istocie mamy tutaj do czynienia z retrospekcją), do moich wyobrażeń tego, do czego doprowadzi jego relacja z Phyllis, ale zaczęły dotyczyć też tego co dzieje się tu i teraz. Nie mogę powiedzieć, że z otwartymi ramionami przyjęłam wprowadzenie dodatkowego wątku, dobudowanie do historii dorosłego człowieka dopiero wchodzącego w relację ze swoją rodzoną matką, jednego z najbardziej wyświechtanych motywów poruszanych tak w literaturze, jak i kinie grozy (zwłaszcza w thrillerach). I bynajmniej nie dlatego, że oryginalności próżno było w tym szukać, bo na tym szczególnie mi nie zależy. Obawiałam się tego, z czym niestety nie tak rzadko spotykam się w beletrystyce, a mianowicie denerwującego rozproszenia akcji, prowadzenia fabuły po dwóch ścieżkach w sposób chaotyczny i mało szczegółowy. Uspokajam jednak. Czego jak czego, ale omawiana powieść takich przywar nie posiada.

Stephen King swego czasu napisał opowiadanie, które bardzo sobie cenię, ale nie o tym chciałam. Otóż, „Matka” S.E. Lynes nasuwała silne skojarzenia z tym tekstem niekoronowanego króla współczesnego literackiego horroru, tytułu którego wolę nie zdradzać (bo możliwe, że ktoś mógłby to odebrać jako spoiler), ale jestem przekonana, że przynajmniej większość z tych osób, którym znane jest owe dziełko Kinga, rozszyfruje to bez niczyjej pomocy. Rzeczone podobieństwa do innego znanego mi tekstu dla mnie minusem nie są. Wręcz przeciwnie: to tylko wzbogacało mój odbiór „Matki”, bo gdyby nie to pewnie dręczyłyby mnie wątpliwości, a tak już od początku tego wątku miałam pewność, że... I znowu, więcej zdradzić nie mogę. Mogę tylko wyjawić, że pewność co do tego czegoś bardzo mi się opłaciła. Nie wiem, czy S.E. Lynes po części inspirowała się tutaj jednym z opowiadań Stephena Kinga, bo w gruncie rzeczy to na tyle uniwersalny temat, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że ta brytyjska powieściopisarka nawet o tym opowiadaniu nie słyszała, nie mówiąc już o zaznajomieniu się z jego treścią. Tylko ten uniwersytet, to studenckie życie... To przede wszystkim naprowadziło mnie na ten trop. I jest to na tyle charakterystyczny element, że nie mogę nie dopuszczać możliwości, że Lynes faktycznie zainspirowała się jedną z krótszych opowieści Kinga. Poprzestańmy więc na tym, że nie wiem, jak było w istocie i idźmy dalej. Wróćmy do Christophera Harrisa, tego skrzywdzonego przez los, zamkniętego w sobie młodego człowieka, który rozpaczliwie pragnie poznać swoje korzenie. Młodego mężczyzny, który przez wiele lat borykał się z wyobcowaniem, nie tylko wśród swoich rówieśników, ale również w domu rodzinnym, w którym ewidentnie brakowało ciepła. Jego rodzice nigdy nie byli wylewni, właściwie to spokojnie można ich nazwać ludźmi bardzo sztywnymi, ale bez wątpienia robili co mogli, by dobrze wychować swoje dzieci. Starali się zapewnić im właściwy byt, pomimo tego, że nigdy im się nie przelewało. Swoje wady mieli (a kto ich nie ma?), ale dbali o dzieci jak umieli. O swoje rodzone i o Christophera, którego adoptowali gdy nabrali, jak się okazało fałszywej, pewności, że już nie doczekają się swoich własnych dzieci. Christopherowi jednak to nie wystarczało. Już w dzieciństwie zaczął czuć się obco we własnym domu, więc tak naprawdę ucieszył się, gdy odkrył, że został adoptowany. Oczywiście, najpierw był lekki szok i złość na ludzi, których uważał za swoich rodziców za to, że przez tak długi czas ukrywali przed nim prawdę, ale to stosunkowo szybko minęło. Kiedy poznał swoją biologiczną matkę poczuł się tak, jakby wreszcie stał się człowiekiem kompletnym, jak gdyby znalazł swoją bratnią duszę, w pewnym sensie drugą połówkę, za którą jak doszedł do wniosku od najmłodszych lat podświadomie tęsknił. „Matka” to pełna napięcia opowieść o człowieku, który nade wszystko pragnie rodzinnego szczęścia, który tak bardzo łaknie matczynej miłości, że wydaje się, że jest gotowy zrobić absolutnie wszystko, żeby ją zdobyć. Phyllis staje się całym życiem Christophera, niedawno odnaleziona rodzicielka przysłania mu cały świat, staje się dla niego kotwicą, której zazdrośnie strzeże. Ewidentnie wygląda to na obsesję. W dodatku nie można oprzeć się wrażeniu, że bardzo niezdrową, powoli acz konsekwentnie prowadzącą tego godnego najwyższego współczucia młodego człowieka do zguby. I najpewniej nie tylko jego, bo narratorka „Matki” i zarazem bohaterka tytułowa, praktycznie od początku nie pozwala nam wątpić w to, że ona również jest ofiarą. Być może największą ofiarą obsesji Christophera... Być może. Jedno jest jednak pewne: ta historia ściśnie niejedno serce; niewielu, jeśli w ogóle ktoś, przejdzie obok niej obojętnie. Niektórzy pewnie nawet zakończą tę lekturę z mokrą twarzą. S.E. Lynes ma w sobie bowiem tak ogromne pokłady empatii, tak bardzo wczuwa się w swoje postaci, pisze z taką dojrzałością, wnikliwością, w sposób tak szczegółowy, barwny, piękny po prostu, że naprawdę trudno nie uronić paru łez nad strasznym losem bohaterów „Matki”. Bo pisarstwo Lynes sprawia, że nie patrzy się na nich jak na fikcyjne postaci, o których z pewnością zapomni się niedługo po zakończeniu lektury. Więzi, które ta brytyjska autorka, bez widocznego wysiłku, wytwarza za pośrednictwem tej książki, to przywiązywanie nas zwłaszcza do Christophera i Phyllis (liną jeszcze grubszą od tej, która przez lata pętała głównego (anty)bohatera tej powieści) sprawia, że odbiera się ich jak osoby bliskie naszemu sercu, z którymi wolelibyśmy się nie rozstawać. A przynajmniej ja tak to odbierałam – tak zaangażowałam się w losy tych postaci, że po przeczytaniu ostatniej stronicy tej powieści ogarnął mnie autentyczny żal nie tylko nad nimi, ale i nad sobą. Było mi przykro nie tylko przez to, co ich spotkało, ale również dlatego, że to koniec tej emocjonującej, trzymającej w napięciu, do głębi poruszającej podróży zorganizowanej przez wielce utalentowaną Brytyjkę.

Dlaczego w Polsce jeszcze nie ukazały się wszystkie powieści S.E. Lynes? Dlaczego jej twórczość nie jest na bieżąco wpuszczana na nasz rynek? Dlaczego aż niecałe dwa lata dzielą światową i polską premierę „Matki”? To do wydawców. A do Was, drodzy miłośnicy literackich thrillerów psychologicznych kieruję prośbę, nie zachętę. Uniżenie proszę każdego, powtarzam każdego, zapalonego czytelnika tego rodzaju prozy o pochylenie się nad „Matką” S.E. Lynes. To jedna z tych książek, której w moim pojęciu, nie powinniście opuszczać. Powiedziałabym nawet, że Waszym obowiązkiem jest to przeczytać, ale poprzestańmy na usilnej prośbie. Błagam, nie przegapcie tego. Niech ta książka i w Polsce odniesie duży sukces, niech nie przejdzie bez głośnego echa. Bo tak będzie, jeśli nie dacie jej szansy. Ale dacie, prawda?
 
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 29 marca 2019

„Braid” (2018)

Dwie zaprzyjaźnione, poszukiwane przez policję złodziejki i dilerki, Petula i Tilda, postanawiają okraść swoją koleżankę z dzieciństwa Daphne. Uznają, że najlepszym sposobem na uśpienie jej czujność będzie zaproszenie jej do zabawy, którą wymyśliły jako dzieci. Tilda wciela się w postać malej córki Daphne, a Petula odgrywa pana doktora. Ich bogata znajoma zachowuje się tak, jakby przez lata tylko na to czekała. Chętnie wchodzi do zabawy, oczekując od koleżanek ścisłego przestrzegania jej zasad. Zaburzona psychicznie kobieta w tej kwestii jest bardzo stanowcza. Aż za bardzo. Petuli i Tildy to jednak nie zniechęca, nawet wówczas, gdy nie mogą już mieć wątpliwości, że Daphne stanowi dla nich zagrożenie. Tylko czy na pewno jest ona bardziej niebezpieczna od swoich koleżanek?

Amerykański thriller psychologiczny pt. „Braid” to pełnometrażowy debiut Mitzi Peirone, zarówno w roli reżyserki, jak i scenarzystki. Większość zdjęć powstała w zabytkowym domu w Yonkers w stanie Nowy Jork, znanym jako W. B. Thompson Mansion i Alder Manor, zbudowanym na przełomie XIX i XX wieku przez potentata górniczego i finansistę Williama Boyce'a Thompsona. Premierowy pokaz filmu miał miejsce w kwietniu 2018 roku na Tribeca Film Festival, a do szerszego obiegu wszedł w pierwszym kwartale roku 2019.

Imogen Waterhouse jako Petula, Sarah Hay jako Tilda i Madeline Brewer (m.in. „Cam” Daniela Goldhabera) jako Daphne. Trzy dorosłe kobiety zabawiające się w odgrywanie postaci w imponującym domostwie należącym do jednej z nich. Brakuje mi słów, by wyrazić mój podziw dla tych aktorek, by zobrazować stan, w jaki te panie bez widocznego wysiłku mnie wprawiły. Bo powiedzieć, że szczęka mi opadła, to zdecydowanie za mało. Zadanie, które Mitzi Peirone przed nimi postawiła, łatwe nie było. Charakter pierwszoplanowych postaci pozwalał ich odtwórczynią trochę poszaleć, pobawić się tym, wymagał od nich luzu, pełnej swobody, całkowitego rozluźnienia w skórze (anty)bohaterek, których zachowanie znacznie odbiega od ogólnie przyjętych norm. Stereotypowe te postacie na pewno nie są – ciężko umieścić je w jakichś ramach, dopatrzeć się jakiegoś modelu, na tyle znanego, żeby można było z łatwością przewidywać ich posunięcia. Innymi słowy te panie nie zachowują się w sposób, do którego przyzwyczaiło nas kino. Z pewnością nie są to postacie, które można by nazwać pospolitymi, ale przesadą byłoby stwierdzenie, że są one innowacją. Choćby w tak zwanych chorych horrorach można spotkać tak zwariowane figury, nieidentyczne, ale uderzające w podobną nutę. Właścicielka domu, do którego przybywają Petula i Tilda, dwie poszukiwane przez policję młode kobiety, ma na imię Daphne i jest ich koleżanką z dzieciństwa. Bez wątpienia chorą psychicznie, oderwaną od rzeczywistości, ale nie kompletnie. Krótkie retrospekcje zaznajomią nas z krzywdą, jaka spotkała Daphne w dzieciństwie i która bez wątpienia miała duży wpływ na jej stan psychiczny. Nie ma się wątpliwości, że to, co ją wówczas spotkało negatywnie odbiło się na jej psychice. W efekcie tego wydarzenia Daphne nie mogła zaspokoić pewnej naturalnej potrzeby. To pragnienie w niej narastało, przeradzając się w coś nienaturalnego. Niemożność zaspokojenia tej potrzeby zepchnęła Daphne w otchłań szaleństwa – kobieta zachowuje się tak, jakby komfort odnajdywała jedynie w zabawie, którą ona i jej dwie ówczesne przyjaciółki wymyśliły w dzieciństwie, jakby najlepiej czuła się w skórze wyimaginowanej postaci. Petula i Tilda wiedzą o tej jej przypadłości, choć w ostatnich latach nie utrzymywały z nią kontaktu, i postanawiają wykorzystać to do swoich niecnych celów. Do domu Daphne wchodzą jako postacie, w które wcielały się w dzieciństwie, w ten sposób od razu zapraszając bogatą gospodynię do zabawy, w której ta zdaje się zatracać. Ten wyimaginowany świat wydaje się być dla Daphne bardziej rzeczywisty od tego realnego, ale nie jest ona tak bardzo oderwana od rzeczywistości, by nie zauważać każdego odstępstwa od reguł tej gry (i by nie móc „wracać do swojej postaci”, ilekroć jest to konieczne, co widać podczas wizyty detektywa Siegela). Petula i Tilda od początku są świadome tego, że muszą trzymać się zasad, że aby uśpić czujność bogatej koleżanki muszą się bardzo postarać, że nie ma tutaj miejsca na półśrodki. Tak więc gdy Tilda (jako dziecko) według Daphne łamie jedną z zasad, Petula (jako pan doktor) z ciężkim sercem rani swoją wspólniczkę w nogę – mocno uderza w nią młotkiem do mięsa, ku uciesze chorej psychicznie gospodyni wcielającej się w rolę matki niesubordynowanej Tildy. Ta ostatnia już w dzieciństwie nie lubiła się w to bawić, i trudno żeby to się zmieniło teraz, gdy jest już dorosłą kobietą. Nie potrafi więc tak wczuwać się w rolę jak Petula (swoją drogą Imogen Waterhouse przyciągała mój wzrok najbardziej, chociaż uważam, że miała silną konkurencję), tak poświęcać się dla sprawy, z którą to przybyły do ogromnego i trochę zaniedbanego domu Daphne. Ich celem jest znaleźć i otworzyć sejf, w którym jak wiedzą dziedziczka fortuny trzyma pokaźną gotówkę, potrzebną im przede wszystkim do spłacenia groźnego człowieka, dla którego pracują. To najpierw, a to co zostanie zamierzają zainwestować w siebie, zapewnić sobie lepsze, dużo wygodniejsze życie. Ale żeby ich plan się powiódł muszą przechytrzyć chorą psychicznie kobietę, z którą przyjaźniły się w dzieciństwie. Co wcale nie okazuje się zadaniem łatwym. To śmiertelnie niebezpieczna gra – nie wiadomo tylko, dla której z tych trzech kobiet najbardziej.

W mojej ocenie Mitzi Peirone i jej ekipa trochę przedobrzyli z warstwą techniczną. Czarno-białe zdjęcia, które gdzieniegdzie powklejano były dobrym pomysłem, choćby z tego powodu, że podkręcało to dramaturgię (nie mam pojęcia dlaczego, ale tak to odbierałam) z niemal równą siłą, co groźne tony muzyczne często wybrzmiewające w tle, całkiem nastrojowa ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Michaela Gatta. Ale już te sekwencje, w których szarość co najwyżej była otoczką dla elementów uwypuklanych poprzez nazbyt rażące, krzykliwe barwy, z okropnym różem włącznie, mocno mnie odrzucały. Nie dość, że wprowadzały nieprzyjemny chaos, to wpływały negatywnie na klimat „Braid”. A ściślej każda taka wstawka odsuwała na chwilę na bok właściwą atmosferę tego filmu, te dosyć ponure obrazy, z których bezsprzecznie emanowało istne szaleństwo, które budowały we mnie szybko narastające poczucie tkwienia w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, w której króluje istny absurd. „Braid” ma w sobie coś z czarnej komedii, zgrabny wisielczy humor często z tego przebija, przy czym moim zdaniem jeden moment mocno się tutaj wyróżnia. Sekwencja z goleniem przed lustrem w pewnym sensie rozstroiła mój organizm. Poczułam się tak, jakby walczyły we mnie dwie skrajnie różne emocje, jakby niesmak przez chwilę konkurował z rozbawieniem, by na końcu się zespolić, tworząc nader cudaczną, nieczęsto spotykaną emocję, której nie potrafię nazwać. „Braid” parokrotnie zaserwował mi coś w ten deseń, ale ta scenka przed lustrem wprawiła mnie w ten dziwaczny stan z największą siłą. Śledząc fabułę pierwszej pełnometrażowej produkcji Mitzi Peirone czułam się nieswojo. Opowieść ta wprawiała mnie w lekki dyskomfort, bo dostarczała tyle sprzecznych emocji, które na dodatek uderzały we mnie z tak niezwykłą siłą, że czułam się jak ogłuszona. Jak półprzytomny człek dryfujący w oparach absurdu. Ach, jak ja uwielbiam to uczucie, jaką miłością pałam do dzieł, które wprawiają mnie w taki stan, do filmów i utworów literackich, które wyglądają jak podróż przez umysł chorej psychicznie jednostki. „Braid” szybko natchnął mnie pewnością, że dosłownie wszystko może się tutaj wydarzyć, że nie tylko nie obowiązują tutaj żadne reguły kina, ale i światem przedstawionym przez Peirone nie rządzą prawa funkcjonujące w tak zwanym cywilizowanym świecie. Są tylko trzy reguły, których bezwarunkowo należy się trzymać, trzy zasady niegdyś wymyślone przez małe dziewczynki, które teraz, już jako osoby dorosłe, przystępują do zabawy w odgrywanie ról. Scenariusz „Braid” autorstwa Mitzi Peirone traktuje przede wszystkim o niechęci bądź niemożności opuszczenia dziecięcej krainy fantazji, o ucieczce od dorosłej, nudnej i uciążliwej, egzystencji, którą to ciężko uznać za akceptowaną przez społeczeństwo. A na pewno nie w tak skrajnym wydaniu, z jakim mamy do czynienia w thrillerze psychologicznym pt. „Braid”. Nie należy przez to rozumieć, że film ten jest mocno krwawy, że jego twórcy pokusili się o znaczne rozbudowanie płaszczyzny gore, bo w tym byli dosyć powściągliwi. Dostajemy kilka umiarkowanie krwawych ujęć, gdzie substancja służąca za posokę, jak na moje oko, jest nienaturalnie rozwodniona i poza nią tak naprawdę niewiele więcej widać. Zbliżeń na odrażające rany nie ma praktycznie wcale, ale to nie znaczy, że film ten nie wypada makabrycznie. Do pewnego stopnia taki właśnie jest, tyle że delikatną odrazę i poczucie upiorności nie budzi sfera wizualna. A przynajmniej nie przede wszystkim. Bo nie wykluczam, że umiarkowanie krwawe efekty specjalne na co poniektórych będą odpowiednio oddziaływać, ale wydaje mi się, że w jeszcze większy dyskomfort wprawiać ich będzie sama ta historia, ten tekst spłodzony przez Peirone, w który w głównej mierze życie tchnęły trzy utalentowane aktorki. Z których to dwie wcielają się w postacie, w zachowaniu których ciężko odnaleźć większą logikę – Petula i Tilda, choć w każdej chwili mogą to zrobić, nie uciekają z domu Daphne, nawet wówczas, gdy staje się dla nich jasne, że gospodyni jest osobą skorą do przemocy, że jest kimś gotowym zrobić prawie albo dosłownie wszystko, by wymusić na towarzyszkach tej okrutnej zabawy ścisłe przestrzeganie jej zasad. Petula i Tilda tak bardzo chcą zdobyć pieniądze, że nie zraża ich nawet ogromny fizyczny ból, jakiego Daphne im dostarcza, a właściwie to nie zniechęca tej pierwszej, bo Tilda od początku nie wydaje się tak do końca przekonana do tego planu. „Braid” może zaskoczyć, wprawić w niemałe zdumienie i to nie tylko wówczas gdy akcja robi gwałtowny zwrot, bo wszystko wydaje się tutaj nie takie jak być powinno. Dla mnie owszem, „Braid” przewidywalny nie był, ale i nie mogę powiedzieć, że przygotowana przez Mitzi Peirone niespodzianka, to znaczy ta największa, jakoś szczególnie mną wstrząsnęła. Pomysł niezły UWAGA SPOILER (opowieść nagle nabiera sensu) KONIEC SPOILERA, ale po tym, co zobaczyłam wcześniej byłam przygotowana na wszystko, miałam już taki przesyt cudaczności, że chyba po części się uodporniłam. Wydaje mi się, że w tym przypadku czegokolwiek Peirone by nie wymyśliła, jakiego uderzenia by nie wypuściła, nie zdołałaby już wywrzeć na mnie dużo silniejszego efektu, od tego dotychczasowego. Bo to chyba niewykonalne, skoro już prawie na początku twórcy rozpoczęli proces oswajania mnie z kuriozum, którego chyba nie powstydziłby się żaden znany twórca bezkompromisowego kina grozy - choć „Braid” to według mnie thriller psychologiczny (oficjalna klasyfikacja: horror/thriller), nawet twórca tak zwanych chorych horrorów.

Zdrowym debiutanckiego pełnometrażowego filmu Mitzi Peirone, na pewno bym nie nazwała. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. A przynajmniej dla mnie fakt, że dane dziełko mogę spokojnie określić słowem „chore”, jest dużym plusem. Oczywiście, samo to w moich oczach jeszcze nie przesądza o wartości filmu grozy – sama bezkompromisowość, sama absurdalność, makabreska, sama kuriozalność nie wystarczą, by seans takiego filmu był dla mnie jedną z bardziej niezwykłych przygód. Historia musi mnie wciągnąć, klimat musi być odpowiedni, a i dobrze gdy przynajmniej najważniejsi członkowie/najważniejsze członkinie obsady dobrze odnajdą się w swoich rolach. W „Braid” atmosfera momentami mocno zgrzyta, co odbija się negatywnie na fabule. Narracja miejscami jest trochę chaotyczna, wkrada się w to pewien rozgardiasz, ale przez większość czasu powodów do narzekań nie miałam. A jeśli chodzi o odtwórczynie pierwszoplanowych ról i samą rozpiskę ich postaci poczynioną przez Mitzi Peirone, to cały czas byłam pod ogromnym wrażeniem. Kreacje te na pewno długo będą trwać w mojej pamięci. Coś wspaniałego, po prostu!

środa, 27 marca 2019

Harriet Tyce „Krwawa pomarańcza”

Alison Bailey zawsze bardziej skupiała się na pracy w charakterze adwokatki niż na pielęgnowaniu życia rodzinnego. Wszystkie obowiązki związane z wychowaniem ich sześcioletniej już córki Matyldy przejął mąż Alison, Carl, który jest psychoterapeutą. Od jakiegoś czasu kobieta ma jeszcze mniej czasu dla swojej rodziny, ponieważ spotyka się z kolegą z pracy, Patrickiem Saundersem. Nikt nie wie o ich romansie. Do pewnego momentu tak im się wydaje. Wkrótce bowiem do Alison zaczynają przychodzić nieprzyjemne SMS-y od anonimowego nadawcy, które każą jej myśleć, że ktoś wie o jej związku z Patrickiem. Ktoś, komu bardzo nie podoba się to, co robią. Alison w przeciwieństwie do Patricka bardzo niepokoją te wiadomości, bo wie jak wiele może stracić, gdy jej romans wyjdzie na jaw. Zdaje też sobie sprawę z tego, że zaniedbuje rodzinę i stara się to zmienić. Uczestniczyć w życiu córki i na powrót zbliżyć się do męża, ale nadal nie potrafi oprzeć się Patrickowi.

Thriller psychologiczny „Krwawa pomarańcza” to powieściowy debiut Brytyjki Harriet Tyce. Pierwsze wydanie pojawiło się w lutym 2019 roku (w Polsce powieść ukazała się parę dni po światowej premierze), a mniej więcej rok wcześniej wypuszczono literacką antologię pt. „Farewell My Lovely”, w której znalazło się między innymi jedno opowiadanie Harriet Tyce. Prawa do sfilmowania „Krwawej pomarańczy” (w planach jest serial) nabyła brytyjska wytwórnia World Productions. Harriet Tyce, tak samo jak główna bohaterka jej powieści i zarazem narratorka, ma doświadczenie w pracy adwokatki – przez dziesięć lat pracowała w zawodzie, w podziękowaniach zamieszczonych na ostatnich stronach swojej pierwszej książki napisała jednak, że nigdy nie była w tym dobra, co oczywiście niekoniecznie musi być prawdą (przesadna skromność?). Z kariery adwokatki zrezygnowała po urodzeniu dziecka, a niedawno otrzymała tytuł magistra w dziedzinie kreatywnego pisania.

Oto Alison Bailey. Mająca na koncie wiele sukcesów pani adwokat, która lubi przesiadywać w barach i nie potrafi odmawiać swojemu kochankowi, koledze z pracy, Patrickowi, z którym od jakiegoś czasu ma romans. W domu czeka na nią sześcioletnia córka Matylda i mąż Carl, który godzi opiekę nad dzieckiem z pracą w charakterze psychoterapeuty. Alison nie musi tego robić – może całkowicie poświęcić się pracy, a przynajmniej zdaje się tak na to patrzeć. A jako że nie samą pracą człowiek żyje, że trzeba się też odstresować... Alison często sięga więc po alkohol, pije bez opamiętania i spotyka się z mężczyzną, który w przeciwieństwie do jej męża zaspokaja jej potrzeby seksualne. W pierwszej partii „Krwawej pomarańczy” pada takie oto pytanie jego znajomej skierowane do Carla: „Jak ty z nią wytrzymujesz?” (w odniesienie do Alison). Gdy do tego doszłam pomyślałam: kobieto, z ust mi to wyjęłaś. Życie z kimś takim jak Alison jawiło mi się niczym droga przez mękę, arcytrudna przeprawa, której mało kto by podołał. Z drugiej jednak strony... Muszę przyznać, że Harriet Tyce trochę namieszała mi w głowie. Bo choć nie pozostawałam ślepa i obojętna na krzywdę, jaką Alison wyrządza swojej rodzinie, bo choć współczułam jej córce i mężowi, licząc na to, że Carl w końcu zakończy ten toksyczny związek, to jakby równolegle trzymałam kciuki za to, że Alison uda się uratować to małżeństwo. Wiem, to dziwne, ale właśnie tak to odbierałam. Zarówno Alison, jak i Carlowi życzyłam opamiętania się, chociaż tkwiła w tym sprzeczność. Bo jak można w duchu namawiać męża do wzięcia rozwodu i jednocześnie mentalnie wspierać jego żonę w jej dążeniu do uratowania tego małżeństwa? Widać można... A żeby było jeszcze ciekawiej, chociaż kibicowałam każdej z tych postaci (na zasadzie: „obudź się wreszcie”), to tak naprawdę nie potrafiłam polubić żadnej z nich. Carl często wyrzuca żonie jej oddanie pracy – uważa, że powinna zająć się czymś, co pochłania mniej czasu. Z jednej strony go rozumiałam, ale brałam też pod uwagę to, że to Alison była głównym żywicielem rodziny, że gdyby nie jej praca, cała trójka mogłaby mieć poważne problemy finansowe. Poza tym nie mogłam nie zauważyć, że Carl traktuje swoją żonę protekcjonalnie. Gdy Alison zaczęła wreszcie wykazywać większe zainteresowanie swoją własną córką, Carl patrzył na nią z wyższością, zachowywał się tak, jakby wychodził z założenia, że Alison, choćby nie wiem jak się starała, nie miała szans dorównać mu w roli rodzica. I tutaj również ciężko go nie zrozumieć, ale i trudno chwalić takie podejście do sprawy. Mężczyzna oczekuje od żony większego zainteresowania córką, a gdy ta wreszcie zaczyna się nią zajmować, zdaje się robić wszystko, by ją zniechęcić. Czyżby uświadomił sobie, że to zła droga, że Alison stanowi zagrożenie dla Matyldy? Szczerze powiedziawszy, Alison popełnia błędy, niektóre nader poważne, można więc domniemywać, że w końcu niechcący wyrządzi swojemu dziecku jakąś nieodwracalną krzywdę. Ale Carl nie wydaje się wychodzić z takiego założenia, bo pomimo tego że kwestionuje metody wychowawcze Alison, że ciągle patrzy na nią z wyższością, daje jej jasno do zrozumienia, że chce by była obecna w życiu ich córki. Albo chce i nie chce, trudno powiedzieć. Jednakże do głównej bohaterki najbardziej antypatycznie nastawiało mnie jej pijaństwo i fakt, że uwikłała się w romans z człowiekiem, który często ją poniżał. Zdradzała męża z mężczyzną, który nierzadko ranił ją fizycznie i psychicznie, najgorsze jednak było w tym wszystkim to, że Patrick zdawał się być dla niej ważniejszy od jej własnej córki. Łaknącej kontaktów z rodzicielką sześciolatki, która to ponoć była światłem jej życia... Tak Alison zwykła o niej myśleć, ale gdy musiała wybierać pomiędzy schadzką z Patrickiem i wieczorem w towarzystwie Matyldy, zwykle decydowała się na to pierwsze.

Harriet Tyce nie włada warsztatem, w którym łatwo było mi się odnaleźć. Proste, krótkie zdania, niezbyt wnikliwe portrety psychologiczne postaci, pobieżne opisy miejsc i sytuacji – osobiście nie preferuję takiego stylu, zazwyczaj muszę się mocno napocić, żeby choćby tylko częściowo wniknąć w taki sposób wyłuszczane historie. I z „Krwawą pomarańczą” również miałam ten problem. Częściowo go przezwyciężyłam – tylko po części, bo jednak takie uproszczenia nie mogły należycie pobudzić mojej wyobraźni, ale i rozproszenie akcji utrudniało mi odbiór tej powieści. Według mnie lepiej by to się zgrało, gdyby Tyce znacznie zwiększyła objętość tej publikacji albo po prostu zrezygnowała z wątku kobiety oskarżonej o morderstwo męża, którą reprezentuje Alison (w charakterze jej obrońcy). Dosyć burzliwe życie rodzinne Alison, jej odrażające wyskoki, z toksycznym, „zakazanym” związkiem z kolegą z pracy włącznie, ten swego rodzaju trójkącik Alison-Carl-Patrick i rozpaczliwe próby kobiety w kierunku ratowania małżeństwa, które od początku książki wydaje się być skazane na rozpad – w to jeszcze jako tako potrafiłam się zaangażować, głównie dlatego, że imponowało mi spojrzenie, do jakiego Tyce niejako mi narzuciła. Te przyjemnie deprymujące (oksymoron zamierzony), ambiwalentne, wewnętrznie sprzeczne oceny ważniejszych postaci (tj. Carla i Alison, bo już z Patrickiem takiego „problemu” nie miałam), które wystawiałam podczas trwania lektury. Wątek najważniejszej sprawy w dotychczasowej karierze zawodowej Alison nie bardzo mi do tego pasował – miałam nieprzyjemne wrażenie, że Tyce traktuje go jak coś w rodzaju przerwy, że wraca do niego, gdy chwilowo brakuje jej pomysłu na rozwinięcie tej drugiej, dużo ciekawszej płaszczyzny fabularnej. Tym bardziej, że niezbyt go rozbudowuje. Po osobie mającej długoletnie doświadczenie w zawodzie adwokatki spodziewałam się dużo większej koncentracji na prawniczych/sądowych treściach, skoro już takowe się pojawiały. A tutaj tak naprawdę nie wiedziałam, dlaczego Alison w swojej branży uważana jest za osobę mającą talent; za kogoś, komu można pozazdrościć, że tak to nazwę, adwokackiego instynktu. W jej pracy nie widziałam nic szczególnego, a właściwie to zastanawiałam się jakim cudem, ktoś tak mało domyślny, ktoś zadający nie takie pytania jak trzeba, zdające się uciekać od istoty rzeczy, ktoś taki odnosi sukcesy w branży adwokackiej. Bo częste (i jak miałam wrażenie bezmyślne) recytowanie regułek prawnych, pewnie wykutych na pamięć na studiach, w moich oczach nie czyni jeszcze z kogoś dobrego adwokata... W każdym razie, ilekroć Harriet Tyce wskakiwała w wątek prawniczy napięcie dosłownie znikało. Nie tylko dlatego, że był przewidywalny, bo i ciężko dopatrzeć się tutaj jakichkolwiek starań w kierunku budowania emocjonalnego napięcia. Ta druga, dużo ciekawsza, warstwa fabularna też szczególnie dużo adrenaliny we mnie nie wlewała, ale i tak dużo lepiej z tego zadania się wywiązywała. Tym lepiej, że nie była aż tak przewidywalna – nie wszystko przedwcześnie rozszyfrowałam, ale nawet biorąc pod uwagę to, czego się domyśliłam, ostatnia partia w moich oczach wypadła bardzo pomysłowo, dostrzegłam w tym sporo kreatywności i co równie ważne nie brakowało mi tutaj spójności. Ładnie spięło się z tym, o czym Tyce pisała wcześniej. Chociaż wątek prawniczy nadal nie bardzo mi do tego pasował – może byłoby inaczej, gdyby bardziej go rozbudować... Tego nie wiem. Wiem tylko, że w takim kształcie odbierałam go, jako dodatek kompletnie zbędny, ale być może znajdą się osoby, które dadzą mu się porwać.

Niezły thriller psychologiczny stawiającej pierwsze kroki w zawodzie pisarki Brytyjki Harriet Tyce. Tylko niezły, bo jednak tak do końca odnaleźć się w tej publikacji nie potrafiłam. Uproszczony styl i chwytanie się tylu wątków, na tak ograniczonej przestrzeni (książka nie jest długa), to nie jest to co lubię. Fabuła aż prosiła się o rozbudowanie, zwłaszcza jedna jej odnoga, którą to równie dobrze (moim zdaniem) można było pominąć - zrezygnować z wątku prawniczego i skupić się na prywatnym życiu antypatycznej adwokatki, która najwidoczniej znalazła się w centrum zainteresowania jakiegoś stalkera. Bo temat ten, choć dosyć powierzchownie ujęty, potrafił mnie zainteresować, a nawet z lekka zaskoczyć. Dla mnie najlepsze jednak było w „Krwawej pomarańczy” to, jak patrzyłam na dwie ważniejsze postacie w niej występujące, raczej nietypowy sposób odbioru dwójki (anty)bohaterów wykreowanych na kartach tej powieści. Aczkolwiek wydaje mi się, że niemała część odbiorców debiutanckiej powieści Tyce nie zareaguje równie entuzjastycznie na takie przedstawienie postaci. A właściwie to wcale bym się nie zdziwiła, gdyby właśnie to działało na odbiorców tej książki najbardziej odpychająco, gdyby przede wszystkim to zniechęcało ich do dalszej lektury. To co mnie przy „Krwawej pomarańczy” najmocniej trzymało...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 25 marca 2019

„Fatamorgana” (2018)

Rok 1989. Dwunastoletni Nico Lasarte podczas spędzanego samotnie burzliwego wieczoru znajduje zwłoki swojej sąsiadki. Uciekając przed jej mężem, który to najprawdopodobniej ją zabił, chłopiec wpada pod samochód i umiera.
Rok 2014. Vera Roy, jej mąż David i ich córeczka Gloria właśnie przeprowadzili się do nowego domu, tego samego w którym przed ćwierć wieku mieszkał Nico ze swoją matką. Z jego historią zapoznaje ich przyjaciel, którego zaprosili na kolację. Wcześniej Vera i David znaleźli w domu telewizor, kamerę i kasety, które niegdyś należały do Nico. Podczas burzy telewizor zaczął odbierać wiadomości z 1989 roku, a w nocy po kolacji z przyjaciółmi Vera odkrywa, że przez ów telewizor może porozumieć się z dwunastoletnim Nico. Kobieta ratuje mu życie, a nazajutrz budzi się w szpitalu, w którym pracuje. Szybko odkrywa, że jej życie bardzo się zmieniło. Nie jest żoną Davida i nigdy nie miała dziecka. Szukając pomocy na komisariacie policji Vera poznaje inspektora Leyrę, który pomimo tego, że nie potrafi uwierzyć w jej fantastycznie brzmiącą historię, postanawia zająć się tą sprawą. Towarzyszy Verze, gdy ta stara się znaleźć sposób na odzyskanie swojego dawnego życia.

Reżyser i scenarzysta/współscenarzysta między innymi „Trupa” (2012) i „Contratiempo” (2016) oraz scenarzysta/współscenarzysta między innymi „Oczu Julii” (2010) i „Secuestro” (2016), Hiszpan Oriol Paulo, tym razem pochylił się nad klasycznym motywem (w pewnym sensie) podróży w czasie. Scenarzystami thrillera science fiction zmieszanego z dramatem pt. „Durante la tormenta” („Fatamorgana”) są Oriol Paulo i Lara Sendim, ale na krześle reżyserskim ten pierwszy zasiadł sam. W swojej rodzimej Hiszpanii film ukazał się już w listopadzie 2018 roku, ale szersza dystrybucja (Netflix) rozpoczęła się dopiero w marcu 2019 roku.

Adriana Ugarte wciela się w „Fatamorganie” w pierwszoplanową postać Very Roy, która to podobnie jak Evan z „Efektu motyla” Erica Bressa i J. Mackye'a Grubera poprzez ingerencję w przeszłość zmienia swoje życie. W filmie Oriola Paulo to fantastyczne zjawisko miało być jednak bardziej zastanawiające, bo w przeciwieństwie do Evana Vera nie zmieniła losu swojego czy ludzi ze swojego otoczenia. Ocaliła życie chłopca, z którym absolutnie nic ją nie łączyło. Dowiedziała się o nim dopiero po przeprowadzce do nowego domu, która miała miejsce dwadzieścia pięć lat po jego tragicznej śmierci. Scenarzyści bez wątpienia chcieli, by odbiorcy „Fatamorgany” uporczywie szukali odpowiedzi na pytanie, dlaczego ocalenie nieznajomego dziecka tak drastycznie odmieniło życie Very. Ale jeśli o mnie chodzi to te ich starania nie przyniosły rezultatu. Naprawdę bez trudu rozwiązałam tę zagadkę niedługo po jej wprowadzeniu, a jako że to jeden z tych filmów, który miał opierać się przede wszystkim na tajemnicy, to mocno wpłynęło na moją ocenę „Fatamorgany”. Inaczej bym się na to zapatrywała, gdyby odkrywanie całej prawdy stanowiło jakieś większe wyzwanie, gdybym na tej drodze natykała się na liczne przeszkody i gdyby oczywiście była ona znacznie dłuższa. Ale niestety to bardzo szybko i bez żadnego wysiłku z mojej strony nabrało klarowności – było to tak zawstydzająco łatwe zadanie, że musiałam się zastanowić, czy to aby nie jakiś podstęp. Ale nie. Po przemyśleniu doszłam do wniosku, że nie wpadłam w pułapkę przygotowaną przez twórców, że myśli, które w pewnym momencie bezwiednie mi się nasunęły są jak najbardziej właściwe. Potem już twardo trzymałam się tej jednej wersji wydarzeń, którą to wzbogacałam jedynie o szczegóły (mniej istotne fakty), podrzucane przez samych twórców filmu. A więc tak przewidywalność utrudniała mi seans „Fatamorgany” - dosyć długi seans, bo trwający trochę ponad dwie godziny. Z tym też miałam problem, bo ta koncepcja moim zdaniem nie wymagała takiego rozciągnięcia w czasie. W filmie tym nie brakuje scen, które powinny zostać skrócone. A przynajmniej w mojej ocenie niektóre sekwencje zanadto się ciągnęły i bynajmniej nie chodzi mi tutaj o powolne tempo akcji, ponieważ bardziej cenię sobie wolniejsze budowanie filmowych historii, tylko o szczegółowe (ale niezbyt emocjonalne) obrazowanie akurat tego, co detali nie wymagało. Natomiast te momenty, które najbardziej przyciągały moją uwagę potraktowano po macoszemu. A najbardziej interesowały mnie wydarzenia rozgrywające się w 1989 roku, w centrum których stał dwunastoletni Nico Lasarte (dobra kreacja Julia Bohigasa-Couto, zresztą według mnie cała obsada się spisała). W „Fatamorganie” przeplatają się dwa okresy, które to są reprezentowane przez różne postacie. W roku 1989, jak już wspomniałam, na pierwszym planie stoi Nico, a w 2014 Vera. Obie te postacie połączyło dziwne zjawisko, które zaistniało w czasie niezwykłej burzy. A właściwie to burz, bo chodzi o dwie takie same burze, które przetoczyły się przez małe hiszpańskie miasteczko w odstępie dwudziestu pięciu lat. Vera nie tyle przeniosła się w czasie, ile nawiązała kontakt z chłopcem żyjącym w 1989 roku, który to jak wiedziała, tego samego wieczora miał zostać śmiertelnie potrącony przez samochód. Wcześniej jednak Nico miał znaleźć zwłoki swojej sąsiadki najprawdopodobniej zadźganej przez jej męża. A potem poćwiartowanej, którego to widoku twórcy „Fatamorgany” nam oszczędzą, tak samo jak dalszych kontaktów Nico z sąsiadem, którego ma za zabójcę. W tym ostatnim przypadku coś tam pokazują, ale jest tego zdecydowanie za mało – wolałabym, żeby zahaczono tutaj o coś w stylu „Niepokoju” D.J. Caruso, żeby rozbudowano motyw chłopca starającego się przekonać innych, że jego sąsiad ma krew na rękach. „Fatamorgana” aż prosiła się o psychologiczną rozgrywkę pomiędzy dwunastolatkiem i dorosłym mężczyzną, który mógł targnąć się na życie swojej małżonki, ale zamiast tego przedstawiono mi niedługie scenki, dotyczące między innymi oczekiwań chłopca na ponowne nawiązanie kontaktu z kobietą z przyszłości. Z Verą, która (haha) tymczasem szukała sposobu na odzyskanie swojego dawnego życia. I nie mogę powiedzieć, że te dążenia były dla mnie jakoś szczególnie porywające.

W „Fatamorganie” pojawiają się nawiązania do wspaniałego filmu Roberta Zemeckisa pt. „Powrót do przyszłości”, z których to najbardziej czytelny jest zegar, w który w 1989 roku uderza piorun. Podobieństwa do „Efektu motyla”, jak już nadmieniłam, też łatwo tutaj znaleźć, aczkolwiek nie umiem powiedzieć, czy tak jak w tym pierwszym przypadku było to zagranie celowe. Bo mógł to oczywiście być zupełny przypadek. Przypadkowe mogło też być podobieństwo do „Częstotliwości” Gregory'ego Hoblita, bo i z tym filmem „Fatamorgana” mi się skojarzyła. Żadna z tych, zamierzonych czy nie, zbieżności, mi nie przeszkadzała. Tak naprawdę to przyjmowałam je z otwartymi ramionami, bo przywoływały miłe wspomnienia lubianych przeze mnie obrazów. Jeszcze większym ozdobnikiem był klimat, który udało się filmowcom wytworzyć. Zwłaszcza ten z roku 1989. Posmaczek retro sceny poświęcone dwunastoletniemu Nico Lasarte ewidentnie niosły, sekwencje te przywołują magicznego ducha kina z lat 80-tych, aczkolwiek nie mamy tutaj do czynienia z dokładną stylizacją. Innymi słowy, patrząc na to pewnie nikt nie będzie zapominał, że obcuje ze współczesnym thrillerem, ale na pewno wielu wpadnie w lekko sentymentalny nastrój przypominając sobie tę właściwą niepodrabialną atmosferę kina grozy z przedostatniej dekady XX wieku. Bo Oriol Paulo i jego ekipa o coś takiego się otarli – zaledwie to musnęli, ale i za to byłam im wdzięczna. Klimat towarzyszący Verze dużo gorszy nie jest. Lekko metaliczne barwy, z przewagą szarości, nadają wydarzeniom z 2014 roku miłą dla oka ponurość. To znaczy taką, której ma się prawo oczekiwać od rasowego thrillera. Problem tylko w tym, że „Fatamorgana” pełnokrwistym dreszczowcem nie jest. Film ma w sobie sporo z dramatu, i to w dodatku takiego, który nie wpływa dodatnio na emocje. Może niekoniecznie zmniejsza ich natężenie, ale i ich nie intensyfikuje. Ilekroć twórcy rozwodzili się nad krzywdą Very i zagłębiali w jej relację z inspektorem Leyrą (w tej roli Chino Darin), tj. drobiazgowo przedstawiali ich współpracę w tym nowym życiu Very, czułam się jak w jakimś zawieszeniu, jeśli chodzi o emocje. W napięciu „Fatamorgana” w ogóle niezbyt mocno mnie trzymała, ale troszkę adrenalinki owszem dostarczała, tyle że na dolanie paru kropelek zazwyczaj musiałam czekać do czasu wprowadzenia kolejnej wstawki z życia dwunastoletniego Nico. Nie zawsze, bo jednak kilka momentów z tego nowego życia Very, choć mało pomysłowych, z lekka podkręcało napięcie (samo odkrycie, że jej życie uległo diametralnej zmianie, sceny z Davidem i wątki z niegdysiejszym sąsiadem małego Nico), ale jako że nudnawa, mdła wręcz relacja z inspektorem Leyrą dominowała nad tym wszystkim, nie mogę powiedzieć, że czułam się, jakbym oglądała czyściutki thriller albo chociaż dreszczowiec zmiksowany z bardzo emocjonalnym dramatem. Jak na mój gust wszystko było za bardzo ugrzecznione, bezpieczne – wyglądało mi to trochę tak, jakby twórcy bali się wyjść ze strefy komfortu, jakby nie mieli odwagi porządnie wstrząsnąć widzami, jakby wręcz obawiali się tego, że mogą ich urazić, zniesmaczyć, przyprawić o szybsze bicie serca etc. Z czasem więc zaczęła mi towarzyszyć pewność, że wszystko to nieuchronnie zmierza do szczęśliwego zakończenie, że ta historia musi skończyć się dobrze, a przecież w tego rodzaju filmach powinno się spodziewać najgorszego. Lepiej gdy ogląda się je w poczuciu konsekwentnie zbliżającego się niebezpieczeństwa, z którego główny bohater albo bohaterowie nie wyjdą obronną ręką. Nie zdradzę, czy „Fatamorgana” faktycznie kończy się dobrze, ale jakkolwiek by nie było, samo to, że na happy end przez dosyć długi czas się nastawiałam, irytowało mnie niemal równie mocno, jak przewidywalność scenariusza.

Średniak? No nie, na tak wysoką ocenę hiszpańskiej „Fatamorgany” Oriola Paulo nie mogę się zdobyć. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości dotychczasowych odbiorców tego thrillera science fiction zmiksowanego z dramatem, nie znalazłam tutaj wiele dla siebie. Doceniam klimat i pomysł wyjściowy, cieszyły mnie też celowe, czy przypadkowe zbieżności z innymi lubianymi przeze mnie filmami, ale sposób, w jaki tę historię rozwijano w moich oczach prawie zabił ten film. Przewidywalność, zbyt niskie natężenie emocji, co wyglądało mi jak dążenie do zminimalizowania ryzyka przyprawienia widza o szybsze bicie serca, a przecież w thrillerach powinno być na odwrót... W każdym razie nie wspominam na tyle dobrze seansu „Fatamorgany”, żeby komukolwiek ten film polecać, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że w tym przypadku (cóż za niespodzianka) plasuję się w mniejszości.

sobota, 23 marca 2019

Natasha Bell „Oczami Alexandry”

Alexandra i Marcus Southwoodowie od kilkunastu lat są szczęśliwym małżeństwem. Wychowują dwie córki, Elizabeth i Charlotte i wykładają na Uniwersytecie w Yorku. Pewnego wieczora Marc wraca do domu nie zastaje w nim swojej żony. Wiedziony złymi przeczuciami nie zwleka długo z zawiadomieniem policji, która wkrótce potem wszczyna oficjalne śledztwo w sprawie zaginięcia Alexandry Southwood. Po odnalezieniu znacznej ilości krwi kobiety zarówno śledczy, jak i znajomi Marca nabierają przekonania, że Alex nie żyje. Mąż domniemanej denatki nie jest jednak w stanie przyjąć tego do wiadomości. Mężczyzna cały czas trzyma się nadziei, że jego ukochana nadal jest pośród żywych, chociaż jego wiara w to, że bardzo dobrze znał Alexandrę z czasem słabnie. Marc odkrywa fakty z życia swojej żony, które kobieta skrzętnie przed nim ukrywała.

Natasha Bell dorastała w Somerset. Wyższe wykształcenie odebrała na Uniwersytecie w Yorku i w Chicago. Przez jakiś czas pracowała jako baristka i pisała programy telewizyjne w Yorku, a teraz mieszka w Londynie, gdzie oddaje się pisaniu. „Oczami Alexandry” to pierwsza powieść Natashy Bell. Pierwotnie wydany w 2018 roku thriller psychologiczny początkującej brytyjskiej pisarki ogólnie rzecz biorąc spotkał się z pozytywnym odzewem czytelników. W utworze tym nie znać ręki debiutantki, w warsztacie Bell nie widać takich niedoróbek, jakich niektórzy spodziewają się po stawiających swoje pierwsze kroki w światku literackim autorach. Natasha Bell wyedukowała się w paru dziedzinach: w literaturze angielskiej, teatrze, naukach humanistycznych i... w pisarstwie. Chyba mamy więc odpowiedź na to, jakim cudem początkującej powieściopisarce udało się spłodzić tak dojrzałe dzieło. To nie jest autorki pisarki, która bez żadnego przygotowania przelała na papier tak dojrzałą historię, jakiej mało kto spodziewa się po debiutantce.

Powinnam się wam do czegoś przyznać. Wiele rzeczy, o których piszę, prawie na pewno się nie wydarzyło [...] Jeśli nawet nie jest to prawda obiektywna, to na pewno bardzo ludzka.” Na taką oto uwagę pozwala sobie narratorka debiutanckiej książki Natashy Bell w jej wstępnej partii. Alexandra Southwood, bo o niej mowa, odnosi się tutaj do wydarzeń, które rozgrywają się w Yorku po jej zaginięciu. To ona je relacjonuje, chociaż nie była ich świadkiem. Niektóre fakty zna choćby z mediów, ale większości jedynie się domyśla, wyobraża sobie w oparciu o to, co wie na temat swojej rodziny i znajomych. Tą wielce subiektywną opowieścią dzieli się z człowiekiem, który ją odwiedza. Kobieta tkwi w zamknięciu, a jedyną osobą, którą co jakiś czas widuje jest ten oto tajemniczy mężczyzna. Człowiek, który czegoś od niej chce, ale Alexandra zdaje się nie mieć bladego pojęcia, o co tak naprawdę mu chodzi. Nie ma za to żadnych wątpliwości, że nie jest on osobą, z którą można zadzierać, którą trudno wyprowadzić z równowagi. Ta świadomość nie powstrzymuje jednak Alexandry przed stawianiem mu oporu. Fizycznym i słownym atakowaniem go, prowokowaniem, które zazwyczaj nie kończą się dla niej dobrze. Fragmenty opisujące aktualne życie Alexandry w zamknięciu przeplatają się z dużo dłuższą relacją Alexandry, której centralną postacią jest jej mąż Marc, z listami od jej długoletniej przyjaciółki Amelii, mieszkającej w Nowym Jorku popularnej artystki i retrospekcjami z życia Alexandry. Te dwa ostatnie, tak samo jak egzystencja tytułowej bohaterki w niewoli przedstawiają prawdę obiektywną. To znaczy w świecie przedstawionym przez Natashę Bell kwestionowane być nie mogą. Ale nie można tego samego powiedzieć o wątkach skoncentrowanych na Marcu po zaginięciu jego żony. Czy świadomość tego, że w tym ostatnim przypadku wrzuca się nas w sferę wyobrażeń Alexandry, znacząco obniża ich wiarygodność? Czy wszystkie te arcytrudne przejścia Marca tracą na znaczeniu przez to, że praktycznie od początku wiemy, iż „prawie na pewno się nie wydarzyły”? Tak? To teraz weźmy jakikolwiek utwór literacki, fikcyjną historię wymyśloną przez dowolnie wybranego pisarza i odpowiedzmy sobie szczerze, czy podczas zapoznawania się z jego treścią przez cały czas towarzyszyła nam świadomość, że to jedynie wymysł jakiegoś artysty? Że nic z tego, co tam opisano nie wydarzyło się naprawdę? Nie sądzę, by jakikolwiek miłośnik beletrystyki tak to odbierał. Dobry pisarz do czasu zakończenia lektury jego dzieła zmusza nas do brania wszystkiego na wiarę, do czasowego uznania jego świata za swój własny, wniknięcia w niego tak dalece, że zapomina się o tym, że nic z tego nie jest i nigdy nie było prawdziwe. Alexandra Southwood też jest artystką. Postać ta jak każdy pisarz poruszający się w sferze fikcji literackiej, tworzy swoją własną historię. Historię, której głównym bohaterem jest jej własny mąż. Historię, której autorką tak naprawdę jest Natasha Bell, w przeciwieństwie do Alexandry osoba egzystująca w naszym świecie. W samej konstrukcji „Oczami Alexandry” widać nawiązanie do jednej z szerzej omówionych tutaj przez Bell myśli, do tematu, nad którym bardzo nisko się w tej powieści pochyla. Gdzie kończy się prawda, a zaczyna fikcja? I czy to w ogóle ma jakiekolwiek znacznie? Czy odbiorcy danego dzieła (powieści, filmu etc.) patrzą na to w takich kategoriach, czy obcując z owocem pracy jakiegoś artysty twardo rozgraniczają te dwa światy? Takie podejście do sztuki najprawdopodobniej by ją zabiło. A całkowite zatracenie się w niej mogłoby zniszczyć nas, odbiorców sztuki. I być może jej dawców... Natasha Bell z jednej strony zmusza nas do przyjmowania na wiarę subiektywnej relacji Alexandry, ponieważ już na wczesnym etapie tej książki sprawia, że w naszym umyśle ta fikcyjna postać funkcjonuje jako autorka tej powieści, a przynajmniej ja zapominałam o tym, że historia ta została skonstruowana przez Natashę Bell. W moim umyśle Alexandra niejako zajęła miejsce Bell – w czasie trwania lektury często łapałam się na tym, że to tę fikcyjną przecież postać traktuję jak autorkę „Oczami Alexandry”. I wziąwszy pod uwagę przemyślenia Natashy Bell na temat sztuki, którymi to dzieli się z nami w omawianej publikacji, chyba na takim właśnie odbiorze jej zależało.

Natasha Bell w swojej debiutanckiej powieści mocno skupia się na postaciach, kładzie bardzo silny nacisk na psychologię, rozwija warstwę obyczajową/dramatyczną w ramach thrillera. Nawet wówczas, gdy opowiada o szczęśliwym małżeństwie Southwoodów i prowokacyjnej sztuce nie pozwala nam zapomnieć o strasznym losie, jaki czeka bohaterów „Oczami Alexandry”. Jako że autorka miesza okresy wiemy, co się stanie. Albo przynajmniej tak nam się wydaje. Bo nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coś się przed nami ukrywa, że ta brytyjska pisarka stara się wytworzyć w nas mylne wrażenie bycia kimś dobrze poinformowanym. Lepiej od policjantów zajmujących się sprawą zaginięcia Alexandry i od jej męża Marca. Lepiej od wszystkich osób pojawiających się na kartach tej książki, poza tytułową postacią i człowiekiem, który ją więzi. Pierwsze ziarno niepewności autorka zasiała we mnie już wtedy, gdy zaczęła przekonywać mnie, że Southwoodowie to idealne małżeństwo, że od kilkunastu lat tworzą jeden z najszczęśliwszych związków na świecie, że do czasu zniknięcia Alex nie musieli zmagać się z poważniejszymi problemami, że zawsze mogli sobie ufać, że byli bratnimi duszami, których zdawało się, że nic nie jest w stanie rozdzielić. Nie ma idealnych małżeństw, nie istnieją związki, które nie wymagają chodzenia na kompromisy, które nie zmuszają przynajmniej jednej ze stron do jakichś wyrzeczeń. Natasha Bell dosyć szybko zdradza, że Alexandra zdobyła się na jedno wyrzeczenie, że dla Marca zrezygnowała z kariery artystki, właściwie to całkowicie zmieniła tryb życia, podczas gdy on najwidoczniej nie poświęcił niczego. Być może co poniektórzy zarzucą Natashy Bell dużą stronniczość, uznają, że brzmi jak wojująca feministka tego rodzaju, która ubzdurała sobie, że tylko kobiety poświęcają się dla dobra rodziny. Oczywiście tak nie jest i nie odniosłam wrażenia, że Bell stara się mi to wmówić – według mnie mówiła tylko tyle, że kobiety częściej niż mężczyźni rezygnują z kariery, że tak naprawdę oddają część siebie w zamian za życie u boku osoby, która w tym czasie może spokojnie realizować się zawodowo. I nikt mi nie wmówi, że tak nie jest. Pytanie tylko, czy Alexandra żałuje kroku, jaki zrobiła przed kilkunastoma laty? Czy gdyby mogła cofnąć czas zrobiłaby to samo? Porzuciłaby swoje plany zostania światowej sławy artystką dla ustatkowanego życia rodzinnego? Natasha Bell wcale nie ukrywa swojego przekonania, że powinno się walczyć z przypisywaniem kobietom i mężczyznom konkretnych ról w związku. No wiecie: kobieta zajmuje się domem i dziećmi, a mężczyzna realizuje się zawodowo albo haruje jak wół za psie pieniądze. W Polsce przekonania, którym wierna jest Bell często są nazywane tym strasznym/złym/diabelskim/potwornym (tutaj do wyboru) gender. A więc w świetle tego co napisałam wcześniej wychodzi na to, że Alexandrę Southwood przedstawia się tutaj jak istną męczennicę, ofiarę nie tylko tajemniczego mężczyzny, który wbrew jej woli przetrzymuje ją w jakimś po spartańsku urządzonym pomieszczeniu, ale również swojego męża, który w ogóle nie zdaje sobie sprawy z cierpień Alexandry. Hmm, to nie takie proste. W „Oczami Alexandry” tak naprawdę nic nie jest czarno-białe, jasna i ciemna strona mocy w wykreowanym przez Natashę Bell świecie nie istnieje. Ciężko kogokolwiek tutaj potępiać i nie sposób z czystym sumieniem chwalić wszystkich wyborów dokonywanych przez tych jakże drobiazgowo scharakteryzowanych bohaterów. Powieść nie była dla mnie nieprzewidywalna, ani jedna z przygotowanych przez autorkę niespodzianek mnie nie zaskoczyła. Właściwie to ciągle byłam o kilka kroków przed Markiem, czekałam aż ruszy wreszcie głową i się ze mną zrówna, bo naprawdę nie trzeba być Sherlockiem Holmesem by może nie od razu, ale i tak na długo przed finałem „połączyć wszystkie kropki porozrzucane przez autorkę na tej pasjonującej drodze ku prawdzie”. Bo ta książka pasjonująca faktycznie dla mnie była, pomimo tego, że udało mi się rozszyfrować całą tę intrygę. Domyśliłam się, o co w tym wszystkim chodzi, ale to wcale nie znaczy, że ta koncepcja nie wywarła na mnie żadnego wrażenia. Pomysł naprawdę niczego sobie. Dosyć świeży (choć pewnie nie bardziej od narracji obranej przez autorkę, od formy, którą zdecydowała się nadać tej książce) i zmuszający do przemyśleń, którym już niejednokrotnie zdarzało mi się oddawać, ale z innej perspektywy. Tutaj musiałam głęboko zastanowić się nad tym konkretnym zjawiskiem (o którym powiedzieć nie mogę, ażeby nie zepsuć nikomu lektury „Oczami Alexandry”) w kontekście wykreślonym przez tę jakże błyskotliwą autorkę, która przypominam unika czerni i bieli. Nie dzieli bohaterów na dobrych i złych, nie mówi wprost co jest złe, a co dobre, nie osądza, nie ocenia, tylko pyta: a co Wy byście zrobili w takiej sytuacji? Jak zachowalibyście się, gdybyście byli w skórze Marca i Alexandry. Inaczej? W porządku. Ale czy to oznacza, że któraś z tych postaci zrobiła coś czego nie da się zrozumieć, wytłumaczyć, wybaczyć? Naprawdę trudno powiedzieć i chyba właśnie to jest w tej powieści najlepsze. A konkurencja jest przecież niemała, tzn. mocnych stron znalazłam tutaj co niemiara. A słabszą tylko jedną: brak elementu zaskoczenia.

Każdy miłośnik literackich thrillerów psychologicznych, który jeszcze nie czytał „Oczami Alexandry” Natashy Bell musi sobie odpowiedzieć na pytanie, na czym szczególnie mu zależy. Jeśli akurat szuka szybko rozwijającej się, często zaskakującej akcji, lektury, w której nie ma zbyt dużo długich, bardzo szczegółowych opisów, to według mnie powinien wstrzymać się z czytaniem debiutu Natashy Bell do czasu nabrania chęci na coś mniej lekkiego. Powiedziałabym nawet, że głębszego. Bo wydaje mi się, że powieść tę docenią przede wszystkim ci sympatycy literackich thrillerów psychologicznych, którym bardzo zależy na dokładnych portretach postaci, na wyczerpujących opisach nie tylko poszczególnych miejsc i sytuacji, ale również relacji międzyludzkich, myśli i uczuć bohaterów zmagających się z dosyć niecodziennymi, poważnymi problemami, ale i takimi, które pewnie wielu może uznać za trudności dnia codziennego. Ta powieść trzyma w napięciu praktycznie od pierwszej strony, zmusza do przemyśleń, prowokuje, ale przede wszystkim daje nam naprawdę wciągającą, tchnącą niemałą kreatywnością zarówno w treści, jak i formie opowieść, w którą jak już się wejdzie, to nie będzie się chciało z niej wyjść. Pomimo jej przewidywalności. Chociaż oczywiście pewnie nie każdy zdoła się w tej powieści odnaleźć. Wyjątki są i będą, jak zawsze, ale ta świadomość nie powstrzymuje mnie przed poleceniem tej powieści wszystkim miłośnikom gatunku. Z zastrzeżeniem, że trzeba dobrze wybrać moment – nie sięgać po tę książkę wtedy, gdy akurat ma się apetyt na coś lżejszego, spisanego w prostym, żeby nie rzec powierzchownym stylu.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

czwartek, 21 marca 2019

„Bunny Lake zaginęła” (1965)

Rodzeństwo Ann i Steven Lake niedawno przeprowadzili się ze Stanów Zjednoczonych do Londynu. Kobieta ma czteroletnią córeczkę, Felicię, którą nazywa Bunny i która wychowuje się bez ojca. Wkrótce po przeprowadzce Ann prowadzi ją do nowego przedszkola, ale trochę się spóźnia, przez co nie zastaje przedszkolanki zajmującej się grupą, do której należy jej córka. Prosi kucharkę, by miała na nią oko, po czym wychodzi. Gdy parę godzin później chce odebrać córkę okazuje się, że dziewczynki nie ma w budynku. Kucharki też nie, a przedszkolanki nie przypominają sobie, żeby w ogóle widziały Bunny. Ann wzywa na pomoc Stevena, który jest dziennikarzem. Mężczyzna niezwłocznie przybywa do przedszkola, a po zapoznaniu się z sytuacją dzwoni na policję. Sprawę zaginięcia Bunny prowadzi inspektor Newhouse, który to wkrótce zaczyna podejrzewać, że dziewczynka nigdy nie istniała.

Brytyjski czarno-biały thriller w reżyserii nieżyjącego już Otto Premingera pod tytułem „Bunny Lake zaginęła” powstał na postawie scenariusza małżeństwa Johna i Penelope Mortimerów, którzy z kolei opierali się na po raz pierwszy wydanej w 1957 roku powieści Merriam Modell pod pseudonimem Evelyn Piper . Akcja książki rozgrywa się w Nowym Jorku, ale Preminger w swoim filmie przeniósł ją do Londynu. Zmienił też zakończenie, bo to książkowe uznał za mało wiarygodne. Ludzie z wytwórni Columbia Pictures chcieli by w roli Ann Lake Preminger obsadził Jane Fondę, ale reżyser uparł się na Carol Lynley. Film reklamował zespół The Zombies, dla którego to też znalazło się miejsce w „Bunny Lake zaginęła”. Produkcja dostała dwie nominacje do nagrody BAFTA (za scenografię i zdjęcia), a w 2007 roku rozpoczęto prace nad remakiem w reżyserii Joego Carnahana, w którym miała wystąpić Reese Witherspoon. Krótko po tym, gdy aktorka wycofała się z tego projektu, zaniechano dalszych prac.

Film „Bunny Lake zaginęła” nie zaczął się dla mnie dobrze. Tak naprawdę to na początku ogarnęło mnie przeczucie, że nie dotrwam do napisów końcowych. A wszystko za sprawą drażniącego motywu muzycznego skomponowanego przez Paula Glassa. Okazało się jednak, że nie muszę wystawiać swoich uszu na tak ciężką próbę, bo owa działająca mi na nerwy kompozycja stosunkowo szybko umilkła. Na pewno wróciła pod koniec filmu, nie wiem natomiast, czy wybrzmiewała pomiędzy. Jeśli tak, to moje uszy zwyczajnie jej nie wychwytywały. Zresztą teraz myślę, że nawet gdyby ów motyw muzyczny był dla mnie często słyszalny (gdyby głośno wybrzmiewał w większości scen), to nie odebrałby mi chęci oglądania „Bunny Lake zaginęła”. Otto Preminger stworzył bowiem film, od którego nic, dosłownie nic, nie było w stanie mnie oderwać. Nawet nagła potrzeba skorzystania z toalety... Tak, to też mogło poczekać. Przez trochę ponad półtorej godziny na tym świecie po prostu mnie nie było – przeniosłam się do Londynu lat 60-tych XX wieku po to by wziąć udział w poszukiwaniach czteroletniej Bunny Lake. Stanęłam u boku jej zrozpaczonej matki, Ann Lake (doskonała kreacja wspomnianej już Carol Lynley) i obrotnego brata Stevena (równie przekonujący Keir Dullea) z silnym postanowieniem wsparcia ich w tych niezwykle trudnych dla nich chwilach. Tym trudniejszych, gdy okazało się, że nie bardzo mogą polegać na policji, ponieważ prowadzący sprawę zaginięcia Bunny inspektor z czasem zaczął skłaniać się ku teorii, że Ann nigdy dziecka nie miała. Coś jak w „Planie lotu” Roberta Schwentkego, możliwe więc, że „Bunny Lake zaginęła” stanowiła tutaj jakąś inspirację... W każdym razie ta rewelacja napędza akcję omawianego obrazu. Nielicho komplikuje całą sytuację, niejako zmienia jej obraz – do pewnego stopnia, ponieważ scenarzyści nie pozwalają nam definitywnie odrzucić tej najpierw wprowadzonej możliwości. A mianowicie takiej, że czteroletnia Bunny Lake nie jest jedynie wytworem wyobraźni Ann, że kobieta faktycznie ma czteroletnią córkę, która właśnie zaginęła. Inspektor Newhouse (dobra kreacja Laurence'a Oliviera) może się mylić, ale równie dobrze może się okazać, że instynkt go nie zawiódł, że dokonał trafnej analizy psychiki młodej kobiety imieniem Ann. My, widzowie, jesteśmy w podobnym położeniu, co policja (i wszyscy inni poza rodzeństwem Lake). Nie widzieliśmy Bunny, więc też nie możemy mieć pewności, że dziewczynka istnieje. Wydawać by się mogło, że w takim wypadku najlepiej będzie wsłuchać się w słowa Stevena. Policjanci nie kwestionują jego zdrowia psychicznego, tak jak robią to w przypadku Ann, a oprócz niej jest on jedyną osobą, która widziała Bunny. Tylko czy na pewno? Bo jego zeznania nie rozwiewają wątpliwości. Mężczyzna ani razu kategorycznie nie stwierdza, że kiedykolwiek widział tę dziewczynkę. Ze słów jego siostry można wywnioskować, że od początku brał on czynny udział w wychowywaniu Bunny, ale on nie daje nam odczuć, że rzeczywiście tak było. Wątpliwości zdaje się nie ulegać jedynie to, że ze wszystkich sił stara się chronić siostrę, że ona jest dla niego najważniejsza, można więc założyć, że Steven stara się nie dopuścić do tego, by świat dowiedział się o jej chorobie psychicznej. Szczerze powiedziawszy relacja tej dwójki pachniała mi kazirodztwem – całkiem możliwe, że twórcom zależało na pokazaniu właśnie takiego związku, a że nie mogli powiedzieć tego wprost (bo cenzura) poprzestali na niezbyt głośnych, acz dla mnie słyszalnych sygnałach. Albo to po prostu nadinterpretacja. Jakkolwiek w tym przypadku by nie było, w innym odważnie stawili czoła cenzorom. W tamtych czasach używanie w scenariuszu słowa „aborcja” było nie do pomyślenia, ale John i Penelope Mortimerowie sobie na to pozwolili, a cenzorzy nie zainterweniowali. Mówi się, że „Bunny Lake zaginęła” to prawdopodobnie pierwszy film, w którym pada słowo „aborcja”.

Niesamowity klimat dreszczowca „Bunny Lake zaginęła” zawdzięczamy nie tylko temu, że zdjęcia są czarno-białe. To oczywiście duży pozytyw, ale poczucie nieuchronności jakiegoś nieodwracalnego nieszczęścia i oczywiście wrażenie sukcesywnie zagęszczającego się szaleństwa nie byłoby tak silne, gdyby nie zauważalnie ukierunkowane na te pierwiastki manewrowanie kamerami. Za zdjęcia odpowiadał Denys N. Coop i moim skromnym zdaniem przysłużył się on tej produkcji nie mniej niż scenarzyści... i rzecz jasna autorka literackiego pierwowzoru, Merriam Modell. Powolna praca kamer, długie zbliżenia czy to na całe sylwetki aktorów, czy tylko ich twarze, na których właśnie odmalowują się jakieś gwałtowniejsze emocje oraz fragmenty wnętrz, z czego zdecydowanie najdłużej trwa zbliżenie na emitowany w telewizji występ brytyjskiego zespołu rockowego funkcjonującego pod nazwą The Zombies i oczywiście wyważony, ani na moment niewprowadzający niepotrzebnego chaosu montaż – to wszystko nadaje przesmaczny rytm tej arcyciekawej opowieści. Historii, którą śledzi się z dwóch perspektyw, tj. nastawienie widza jest dwojakiego rodzaju, bo nie możemy być pewni z jaką sprawą mamy tutaj do czynienia. Czy z zaginięciem czteroletniej dziewczynki (najpewniej porwaniem), czy z chorobą psychiczną głównej bohaterki, Ann Lake? Ku jednej z tych teorii skłaniałam się bardziej i mój wybór okazał się trafny, ale to nie znaczy, że nie dręczyły mnie absolutnie żadne wątpliwości. Jeśli o to chodzi to omawiany film Otto Premingera w mojej ocenie w ogóle się nie zestarzał. Nie znam wielu filmów z lat 60-tych XX wieku, które przez tak długi czas trzymałyby mnie w niepewności, które uniemożliwiałyby mi kategoryczne odrzucenie wszystkich innych zaakcentowanych przez twórców możliwości poza tą jedną. Nie oznacza to jednak, że „Bunny Lake zaginęła” w ogóle nie trąci myszką, bo trochę naiwności się tutaj wkradło – infantylizmu tego rodzaju, z którym w starym kinie się już spotykałam. Otóż, nie wiedzieć czemu rodzeństwo Lake w pewnym momencie zaczyna wychodzić z założenia, że dla policji dowodem istnienia Bunny będzie jakiś przedmiot, który do niej należy. Po faktycznym czy rzekomym zaginięciu czterolatki okazało się bowiem, że w mieszkaniu wynajmowanym przez Ann od dosyć dziwacznie (żeby nie rzec niepokojąco) się zachowującego starszego mężczyzny, nie ma rzeczy należących do jej córki. Kobieta jest przekonana, że ktoś je zabrał, ale inspektor Newhouse traktuje to jako kolejny dowód na poparcie swojej teorii o istnieniu dziewczynki jedynie w wyobraźni Ann. Matka Bunny i jej brat Steven skupiają się więc na poszukiwaniach jakiegoś przedmiotu, jakiegokolwiek, który należy do latorośli Ann. I znajdują, ale ku ich zaskoczeniu (!), prowadzący tę sprawę śledczy nie zmienia swojego nastawienia do panny Lake. Bo i dlaczego miałby zakładać, że przedmiot ten został kupiony z myślą o prawdziwym dziecku? Ann i Stevena to jednak nie zniechęca – szukają dalej, bo przecież większa ilość takich przedmiotów musi zmusić inspektora Newhouse'a do zmiany myślenia. To logiczne, prawda? Taaa, logiczne dla nich, ale mój wąski umysł takiego rozumowania nie pojmował. To jednak nie zaszkodziło mi w pełnym napięciu i w niemałej niepewności śledzić rozwoju wydarzeń, który notabene był bardzo dynamiczny. Prawie przez cały czas działo się coś, czego chciało się być świadkiem. Fabułę budują głównie dialogi. Różnego rodzaju ekscytujące wydarzenia też od czasu do czasu napędzają akcję, ale rozmowy pomiędzy poszczególnymi postaciami robią to częściej. Twórcy są w tym diablo skuteczni, tak bardzo, że aż zapiera dech. Klaustrofobiczny, szaleńczy, wprost emanujący jakąś nie do końca sprecyzowaną groźbą klimat, doskonale (z wyjątkiem wspomnianych naiwności) skrojona, pobudzająca ciekawość fabuła i interesująco rozpisane postacie, ze szczególnym wskazaniem na rodzeństwo Lake, wręcz mnie oczarowały. A to nie wszystko, bo i na dosyć duże zaskoczenie przyszła w końcu pora. Co nieco z tego przeczuwałam, ale żebym ułożyła sobie w głowie dokładnie coś takiego? No nie, na taką historię nie byłam przygotowana, akurat takiego uderzenia się nie spodziewałam. UWAGA SPOILER Wcześniej przechodziło mi przez myśl, że ze Stevenem może być coś nie tak, brałam nawet pod uwagę to, że to on porwał Bunny, ale ta jego choroba psychiczna... Nie, to był dla mnie dosyć spory szok (w pozytywnym znaczeniu tego słowa). Normalnie, Piotruś Pan jak żywy KONIEC SPOILERA.

Nie mogę zrozumieć dlaczego brytyjski thriller „Bunny Lake zaginęła” Otto Premingera osunął się w zapomnienie. Dlaczego obecnie tak mało się o nim mówi, dlaczego już tak niewielu ludzi po niego sięga? Czym, do jasnej cholery, sobie na to zasłużył? Cóż, mam nadzieję, że głównym winowajcą jest dystrybucja, że ogrom chętnych przynajmniej póki co nie ma możliwości obejrzenia tego obrazu. Albo po prostu mało osób o nim wie. Bo nie chcę myśleć, że wielu współczesnych widzów odstrasza rok produkcji „Bunny Lake zaginęła”, że miłośnicy filmowych thrillerów w zdecydowanej większości wolą zapuścić sobie jakiś współczesny twór zamiast obcować z czarno-białym kinem. Ta moja nadzieja nie jest w sumie pozbawiona podstaw, bo już choćby „Psychoza” Alfreda Hitchcocka świadczy o tym, że takie kino wciąż jest doceniane przez tzw. zwykłych widzów. Nie chcę przez to powiedzieć, że ten film Otto Premingera dorównuje fenomenalnej „Psychozie” (bo wątpię, żeby to w ogóle było możliwe, jeśli chodzi o filmowy thriller), ale na najwyższą uwagę fanów gatunku i tak zasługuje. Zaufajcie mi.

wtorek, 19 marca 2019

Caroline Mitchell „Milcząca ofiara”

Emma mieszka wraz z mężem Alexem oraz ich trzyletnim synem Jamiem na wyspie Mersea. Zajmują dom, który kobieta odziedziczyła po ojcu. Ten sam, w którym dorastała i bynajmniej nie była wówczas szczęśliwa. Jej matka porzuciła rodzinę, gdy Emma miała trzynaście lat. A kiedy jeszcze jej starsza siostra Theresa się wyprowadziła, nastolatka została sama ze schorowanym ojcem. Nie miała przyjaciół do czasu zbliżenia się do swojego nowego nauczyciela, dwudziestotrzyletniego Luke'a Priestwooda, któremu tak naprawdę zależało tylko na uwiedzeniu jej. W 2013 roku Emma zabiła Luke'a, a jego ciało pochowała nieopodal domu na Mersei. Nie powiedziała o tym mężowi, ale teraz, cztery lata później, uznaje, że nie ma innego wyjścia, jak wyjawić mu swoją największą tajemnicę. Niedługo mają przeprowadzić się do Leeds, dom zostawiając jego nowym nabywcom. Emma z obawy przed tym, że znajdą oni szczątki zabitego przez nią mężczyzny, postanawia się ich pozbyć. Grób okazuje się jednak pusty, co może oznaczać, że Luke przeżył. Albo ktoś przeniósł jego szczątki. Tylko kto? Emma niczego nie może być już pewna, oprócz tego, że bezpieczeństwo jej i jej rodziny jest zagrożone.

Irlandka Caroline Mitchell zanim poświęciła się karierze pisarskiej pracowała w policji jako detektyw specjalizujący się sprawach związanych z przemocą domową i poważnymi przestępstwami seksualnymi. A jako pisarka specjalizuje się w thrillerach – ma na koncie między innymi poczytną trylogię z detektyw Ruby Preston oraz trylogię z detektyw Jennifer Knight. Pierwsze wydanie „Milczącej ofiary” ukazało się w 2018 roku . Powieść jest jedną z laureatek Readers' Favorite Award (najlepszy thriller psychologiczny), a niedługo po premierze wskoczyła na pierwsze miejsce amerykańskiego, brytyjskiego i australijskiego Amazona.

Trzy perspektywy i trzy okresy (ze znaczną przewagą dwóch). Mroczna tajemnica i zaciskająca się sieć podejrzeń. Traumatyczne dzieciństwo na malowniczej wyspie i powoli, acz konsekwentnie rozpadające się, do niedawna szczęśliwe, małżeństwo, niewiedzące jak poradzić sobie z nieoczekiwanymi trudnościami pojawiającymi się na ich życiowej drodze. Problemami dosyć niecodziennymi, bo związanymi z martwym ciałem, którego nie ma. Caroline Mitchell wychodzi w „Milczącej ofierze” z prostego pomysłu, który wzbudza potężną ciekawość. Ciekawość nieustannie dopraszającą się zaspokojenia. Lektura tej książki przypomina drapanie swędzącego miejsca na ciele – im zaciekłej się drapiemy, tym bardziej swędzi. Błędne koło, z którego w przypadku tej powieści absolutnie nie chciało mi się wychodzić. Im bardziej Mitchell rozbudowywała sieć kłamstw i półprawd, im więcej wątpliwości wprowadzała, tym chętniej za nią podążałam. Autorka wodziła mnie za nos i ewidentnie sprawiało jej to ogromną przyjemność. Mnie również. „Milcząca ofiara” to moje pierwsze spotkanie z twórczością tej irlandzkiej pisarki (pierwsza jej powieść wydana w Polsce, ale nie pierwsza, która wyszła spod jej pióra), nie jestem więc w stanie powiedzieć, czy we wszystkim swoich historiach kładzie duży nacisk na dezorientowanie odbiorców. Nacisk porównywalny do tego z „Milczącej ofiary”. Podejrzewam, że doświadczenie w pracy policyjnej bardzo jej się przydaje – nie wiem jak z innymi jej utworami, bo z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego dla mnie powodu nie ukazały się w Polsce (mam nadzieję, że ten błąd szybko zostanie naprawiony), ale w omawianym thrillerze psychologicznym bez wątpienia korzystała z technik manipulacyjnych, których najprawdopodobniej nauczyła się w poprzednim zawodzie. „Milczącą ofiarę” Mitchell skonstruowała w sposób, który aktualnie jest w modzie. Przeplatanie różnych perspektyw i okresów z życia (anty)bohaterów ostatnimi czasy jest bardzo powszechne i nic nie wskazuje na to, by ten trend wkrótce miał się skończyć. Wręcz przeciwnie: coraz więcej czytelników przekonuje się do takiej narracji. A są i tacy, którzy traktują to jako największą zachętę, a więc i tej książki pewnie sobie nie odpuszczą. Jeśli już jej nie przeczytali. Moim zdaniem zrobić to powinni wszyscy fani literackich thrillerów psychologicznych, z tymi zazwyczaj celującymi w tradycyjną narrację włącznie. Bo w mojej ocenie konstrukcja „Milczącej ofiary” nie wzięła się z pragnienia podążania za aktualnie panującą modą, dostosowania się do bieżących trendów. Nie jest to eksperymentowanie dla samego eksperymentowania, bo akurat ta historia aż prosiła się o właśnie taką formę, jaką przytomnie obrała ta irlandzka autorka. Nie licząc epilogu w omawianej powieści umowna teraźniejszość, czyli rok 2017 przeplata się z latami 2002-2003, ale mamy też, jeśli mnie pamięć nie myli, dwa wskoki w rok 2013, w którym to doszło do zbrodni, która dopiero cztery lata później ujrzy światło dzienne. Dopiero w 2017 roku zabójczyni zdecyduje się podzielić swoim sekretem z jedną osobą. Ze swoim mężem, w którym zawsze miała oparcie. Punkt widzenia Emmy spotykamy we wszystkich przedziałach czasowych. Perspektywa Alexa natomiast pojawia się tylko w teraźniejszości, a perspektywa Luke'a wyłącznie w przeszłości. A więc wydaje się, że Emma jest tą osobą, która posiada największą wiedzę, a więc może powiedzieć nam najwięcej. Problem tylko w tym, że nie wiemy, czy można na niej polegać. Nie wygląda na osobę godną zaufania, chociaż bez wątpienia jest postacią, której nie sposób nie współczuć. Doprawdy interesujący przypadek – współczujemy, ale nie ufamy. A przynajmniej ufać nie powinniśmy. A może jednak...

Caroline Mitchell w „Milczącej ofierze” nie zwleka z rozpędzeniem akcji, nie każe nam brnąć przez długi wstęp, w którym absolutnie nic ciekawego się nie dzieje. Nie, autorka rusza z kopyta już na początku tomu. I nie chodzi mi tutaj tylko o prolog, bo te rządzą się takimi prawami (w pewnym sensie wrzucają nas w sam środek akcji), tylko o pierwsze rozdziały „Milczącej ofiary”. Już wtedy zderza się nas z frapującą i do pewnego stopnia niepokojącą zagadką, z sytuacją, która uczula nas na nie jedno, a kilka potencjalnych zagrożeń. Czy Emma naprawdę zabiła Luke'a, czy tylko to sobie uroiła? A może Luke po prostu przeżył, może wyszedł cało z ataku przeprowadzonego przez Emmę i postanowił nie zgłaszać tego policji i nie uświadamiać swojej oprawczyni, że żyje. Albo ktoś zabrał jego szczątki; ktoś, kto ma swoje powody, by nie zgłaszać zabójstwa popełnionego przez Emmę w 2013 roku. Mitchell właściwie nie pozwala nam odrzucić żadnej z tych możliwości. Nie od razu. Przez dosyć długi czas robi wszystko byśmy nie zapomnieli o żadnej z tych ewentualnych wersji wydarzeń. Ilekroć wydaje nam się, że wreszcie wprowadziła nas na właściwą ścieżkę, że już wszystko się rozjaśnia, nabiera klarowności, autorka robi gwałtowny zwrot w którymś z dwóch pozostałych kierunków. A czasami wręcz przenosi nas do punktu wyjścia, do momentu, w których oto stoimy przed rozwidleniem, przodem do trzech ścieżek, nie mogąc się zdecydować na żadną z nich. Nie mając bladego pojęcia, którą powinno się teraz wybrać i czy w ogóle jest sens to robić, skoro za chwilę pewnie i tak będziemy musieli się wycofać. Ja sens w tym widziałam, bo ileż przyjemności czerpałam z eksplorowania wszystkich tych dróg. Albo raczej z błądzenia po omacku, topienia się w tej gęstej mgle spowijającej każdą z tych ścieżek, w nurzaniu się w coraz to większych kłamstwach i coraz mniej przewidywalnych postawach bohaterów. Albo antybohaterów, bo naprawdę ciężko było mi to rozsądzić. Emma i Luke od początku wzbudzali we mnie najwięcej podejrzeń, ich zachowanie było najbardziej alarmujące, ale w pewnym momencie i Alex zaczął tracić moje zaufanie. Jako że miałam wiele współczucia dla Emmy, nie potrafiłam patrzeć przychylnym okiem na poczynania jej męża. Pomimo tego, że podzielałam jego narastającą nieufność względem Emmy. Tak jak on brałam pod uwagę to, że to ta kobieta może stanowić źródło zagrożenia, że choroba psychiczna, która ją dopadła wkrótce na powrót wepchnie ją na ścieżkę zbrodni. Na powrót, bo cztery lata wcześniej mogła się już dopuścić jednego zabójstwa. Mogła, ale to nie znaczy, że na pewno to zrobiła. Caroline Mitchell na kartach „Milczącej ofiary” przedstawia bardzo szczegółową analizę psychiki kobiety, która nie miała lekkiego dzieciństwa. Kobiety wciąż rozpamiętującej piekło, jakie zgotowała jej jej własna matka, samotność, która praktycznie zżerała ją środka i która to w końcu pchnęła ją w ramiona Luke'a, przystojnego nauczyciela, który uwodził wybrane nastolatki, rozkochiwał je w sobie tylko po to, by zaciągnąć je do łóżka. Czytając to nie ma się absolutnie żadnych wątpliwości, że Caroline Mitchell ma w sobie ogromne pokłady empatii dla ofiar przemocy seksualnej, że rozumie ich ból i poczucie niesprawiedliwości, które często im towarzyszy. Zdaje sobie sprawę ze słabości systemu prawnego, wie, że ofiary przestępców seksualnych często zostają zupełnie same ze swoimi problemami, a i zdarza się, że to one są uważane za oprawców. Czy w takim razie Mitchell pochwala czyn, którego w 2013 roku być może dopuściła się jej bohaterka? Czy usprawiedliwia ewentualne morderstwo popełnione przez Emmę? Czy wybiela tę postać, dlatego że uważa, że na to zasługuje, czy może to wyrafinowany fortel? Czy współczucie do Emmy ma odwracać naszą uwagę od prawdy? Bo Luke może być ofiarą. Tak, ten podły podrywacz, a właściwie to przestępca seksualny, mógł trafić na potwora okrutniejszego od siebie. Albo to on go stworzył. To on mógł zamienić niewinne dziewczę w krwiożerczą bestię, która wydaje się być gotowa na wszystko by chronić swoją rodzinę. Bo nie zauważa, że to ona im zagraża... Dużo tych „może”, prawda? Ale właśnie taka jest „Milcząca ofiara”. Niczego nie można tutaj brać za pewnik – z wyjątkiem tego, że Caroline Mitchell operuje dojrzałym, nastawionym na najdrobniejsze szczegóły, poruszającym wyobraźnię stylem – co nie znaczy, że tej irlandzkiej pisarce ani razu nie powinęła się tutaj noga. Udało mi się wyprzedzić autorkę. W końcu sama sobie to wszystko poskładałam. Ale jako że zajęło mi to sporo czasu (odkrycia całej prawdy dokonałam w sumie niedługo przed wyjawieniem jej przez Mitchell) absolutnie nie mogę nazwać „Milczącej ofiary” powieścią na wskroś przewidywalną, niemającą dla mnie żadnych tajemnic, bo te oplatały mnie przez zdecydowaną większość lektury.

„Milcząca ofiara” irlandzkiej pisarki Caroline Mitchell to według mnie pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika literackich thrillerów psychologicznych. Powieść, którą czyta się jednym tchem, w nieustannie narastającym poczuciu zbliżającego się nieszczęścia, źródła którego wielu czytelników pewnie przynajmniej przez jakiś czas nie będzie potrafiło z pełną stanowczością wskazać. Niebezpieczeństwo zdaje się nadchodzić zewsząd, atak może nastąpić z dosłownie każdej strony albo wręcz ze wszystkich naraz. Każda z występujących w tej powieści postaci może okazać się tą złą, ale i każdy podejrzany może okazać się bezbronną ofiarą jakiegoś mocno zaburzonego osobnika bądź osobników. Wierzcie mi ta książka wzbudza naprawdę silne emocje, mocno angażuje już od pierwszych stron, właściwie to wciąga bez reszty w doprawdy mroczny świat zbrodni (zabójstwa), do której niekoniecznie doszło...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu