środa, 27 marca 2019

Harriet Tyce „Krwawa pomarańcza”

Alison Bailey zawsze bardziej skupiała się na pracy w charakterze adwokatki niż na pielęgnowaniu życia rodzinnego. Wszystkie obowiązki związane z wychowaniem ich sześcioletniej już córki Matyldy przejął mąż Alison, Carl, który jest psychoterapeutą. Od jakiegoś czasu kobieta ma jeszcze mniej czasu dla swojej rodziny, ponieważ spotyka się z kolegą z pracy, Patrickiem Saundersem. Nikt nie wie o ich romansie. Do pewnego momentu tak im się wydaje. Wkrótce bowiem do Alison zaczynają przychodzić nieprzyjemne SMS-y od anonimowego nadawcy, które każą jej myśleć, że ktoś wie o jej związku z Patrickiem. Ktoś, komu bardzo nie podoba się to, co robią. Alison w przeciwieństwie do Patricka bardzo niepokoją te wiadomości, bo wie jak wiele może stracić, gdy jej romans wyjdzie na jaw. Zdaje też sobie sprawę z tego, że zaniedbuje rodzinę i stara się to zmienić. Uczestniczyć w życiu córki i na powrót zbliżyć się do męża, ale nadal nie potrafi oprzeć się Patrickowi.

Thriller psychologiczny „Krwawa pomarańcza” to powieściowy debiut Brytyjki Harriet Tyce. Pierwsze wydanie pojawiło się w lutym 2019 roku (w Polsce powieść ukazała się parę dni po światowej premierze), a mniej więcej rok wcześniej wypuszczono literacką antologię pt. „Farewell My Lovely”, w której znalazło się między innymi jedno opowiadanie Harriet Tyce. Prawa do sfilmowania „Krwawej pomarańczy” (w planach jest serial) nabyła brytyjska wytwórnia World Productions. Harriet Tyce, tak samo jak główna bohaterka jej powieści i zarazem narratorka, ma doświadczenie w pracy adwokatki – przez dziesięć lat pracowała w zawodzie, w podziękowaniach zamieszczonych na ostatnich stronach swojej pierwszej książki napisała jednak, że nigdy nie była w tym dobra, co oczywiście niekoniecznie musi być prawdą (przesadna skromność?). Z kariery adwokatki zrezygnowała po urodzeniu dziecka, a niedawno otrzymała tytuł magistra w dziedzinie kreatywnego pisania.

Oto Alison Bailey. Mająca na koncie wiele sukcesów pani adwokat, która lubi przesiadywać w barach i nie potrafi odmawiać swojemu kochankowi, koledze z pracy, Patrickowi, z którym od jakiegoś czasu ma romans. W domu czeka na nią sześcioletnia córka Matylda i mąż Carl, który godzi opiekę nad dzieckiem z pracą w charakterze psychoterapeuty. Alison nie musi tego robić – może całkowicie poświęcić się pracy, a przynajmniej zdaje się tak na to patrzeć. A jako że nie samą pracą człowiek żyje, że trzeba się też odstresować... Alison często sięga więc po alkohol, pije bez opamiętania i spotyka się z mężczyzną, który w przeciwieństwie do jej męża zaspokaja jej potrzeby seksualne. W pierwszej partii „Krwawej pomarańczy” pada takie oto pytanie jego znajomej skierowane do Carla: „Jak ty z nią wytrzymujesz?” (w odniesienie do Alison). Gdy do tego doszłam pomyślałam: kobieto, z ust mi to wyjęłaś. Życie z kimś takim jak Alison jawiło mi się niczym droga przez mękę, arcytrudna przeprawa, której mało kto by podołał. Z drugiej jednak strony... Muszę przyznać, że Harriet Tyce trochę namieszała mi w głowie. Bo choć nie pozostawałam ślepa i obojętna na krzywdę, jaką Alison wyrządza swojej rodzinie, bo choć współczułam jej córce i mężowi, licząc na to, że Carl w końcu zakończy ten toksyczny związek, to jakby równolegle trzymałam kciuki za to, że Alison uda się uratować to małżeństwo. Wiem, to dziwne, ale właśnie tak to odbierałam. Zarówno Alison, jak i Carlowi życzyłam opamiętania się, chociaż tkwiła w tym sprzeczność. Bo jak można w duchu namawiać męża do wzięcia rozwodu i jednocześnie mentalnie wspierać jego żonę w jej dążeniu do uratowania tego małżeństwa? Widać można... A żeby było jeszcze ciekawiej, chociaż kibicowałam każdej z tych postaci (na zasadzie: „obudź się wreszcie”), to tak naprawdę nie potrafiłam polubić żadnej z nich. Carl często wyrzuca żonie jej oddanie pracy – uważa, że powinna zająć się czymś, co pochłania mniej czasu. Z jednej strony go rozumiałam, ale brałam też pod uwagę to, że to Alison była głównym żywicielem rodziny, że gdyby nie jej praca, cała trójka mogłaby mieć poważne problemy finansowe. Poza tym nie mogłam nie zauważyć, że Carl traktuje swoją żonę protekcjonalnie. Gdy Alison zaczęła wreszcie wykazywać większe zainteresowanie swoją własną córką, Carl patrzył na nią z wyższością, zachowywał się tak, jakby wychodził z założenia, że Alison, choćby nie wiem jak się starała, nie miała szans dorównać mu w roli rodzica. I tutaj również ciężko go nie zrozumieć, ale i trudno chwalić takie podejście do sprawy. Mężczyzna oczekuje od żony większego zainteresowania córką, a gdy ta wreszcie zaczyna się nią zajmować, zdaje się robić wszystko, by ją zniechęcić. Czyżby uświadomił sobie, że to zła droga, że Alison stanowi zagrożenie dla Matyldy? Szczerze powiedziawszy, Alison popełnia błędy, niektóre nader poważne, można więc domniemywać, że w końcu niechcący wyrządzi swojemu dziecku jakąś nieodwracalną krzywdę. Ale Carl nie wydaje się wychodzić z takiego założenia, bo pomimo tego że kwestionuje metody wychowawcze Alison, że ciągle patrzy na nią z wyższością, daje jej jasno do zrozumienia, że chce by była obecna w życiu ich córki. Albo chce i nie chce, trudno powiedzieć. Jednakże do głównej bohaterki najbardziej antypatycznie nastawiało mnie jej pijaństwo i fakt, że uwikłała się w romans z człowiekiem, który często ją poniżał. Zdradzała męża z mężczyzną, który nierzadko ranił ją fizycznie i psychicznie, najgorsze jednak było w tym wszystkim to, że Patrick zdawał się być dla niej ważniejszy od jej własnej córki. Łaknącej kontaktów z rodzicielką sześciolatki, która to ponoć była światłem jej życia... Tak Alison zwykła o niej myśleć, ale gdy musiała wybierać pomiędzy schadzką z Patrickiem i wieczorem w towarzystwie Matyldy, zwykle decydowała się na to pierwsze.

Harriet Tyce nie włada warsztatem, w którym łatwo było mi się odnaleźć. Proste, krótkie zdania, niezbyt wnikliwe portrety psychologiczne postaci, pobieżne opisy miejsc i sytuacji – osobiście nie preferuję takiego stylu, zazwyczaj muszę się mocno napocić, żeby choćby tylko częściowo wniknąć w taki sposób wyłuszczane historie. I z „Krwawą pomarańczą” również miałam ten problem. Częściowo go przezwyciężyłam – tylko po części, bo jednak takie uproszczenia nie mogły należycie pobudzić mojej wyobraźni, ale i rozproszenie akcji utrudniało mi odbiór tej powieści. Według mnie lepiej by to się zgrało, gdyby Tyce znacznie zwiększyła objętość tej publikacji albo po prostu zrezygnowała z wątku kobiety oskarżonej o morderstwo męża, którą reprezentuje Alison (w charakterze jej obrońcy). Dosyć burzliwe życie rodzinne Alison, jej odrażające wyskoki, z toksycznym, „zakazanym” związkiem z kolegą z pracy włącznie, ten swego rodzaju trójkącik Alison-Carl-Patrick i rozpaczliwe próby kobiety w kierunku ratowania małżeństwa, które od początku książki wydaje się być skazane na rozpad – w to jeszcze jako tako potrafiłam się zaangażować, głównie dlatego, że imponowało mi spojrzenie, do jakiego Tyce niejako mi narzuciła. Te przyjemnie deprymujące (oksymoron zamierzony), ambiwalentne, wewnętrznie sprzeczne oceny ważniejszych postaci (tj. Carla i Alison, bo już z Patrickiem takiego „problemu” nie miałam), które wystawiałam podczas trwania lektury. Wątek najważniejszej sprawy w dotychczasowej karierze zawodowej Alison nie bardzo mi do tego pasował – miałam nieprzyjemne wrażenie, że Tyce traktuje go jak coś w rodzaju przerwy, że wraca do niego, gdy chwilowo brakuje jej pomysłu na rozwinięcie tej drugiej, dużo ciekawszej płaszczyzny fabularnej. Tym bardziej, że niezbyt go rozbudowuje. Po osobie mającej długoletnie doświadczenie w zawodzie adwokatki spodziewałam się dużo większej koncentracji na prawniczych/sądowych treściach, skoro już takowe się pojawiały. A tutaj tak naprawdę nie wiedziałam, dlaczego Alison w swojej branży uważana jest za osobę mającą talent; za kogoś, komu można pozazdrościć, że tak to nazwę, adwokackiego instynktu. W jej pracy nie widziałam nic szczególnego, a właściwie to zastanawiałam się jakim cudem, ktoś tak mało domyślny, ktoś zadający nie takie pytania jak trzeba, zdające się uciekać od istoty rzeczy, ktoś taki odnosi sukcesy w branży adwokackiej. Bo częste (i jak miałam wrażenie bezmyślne) recytowanie regułek prawnych, pewnie wykutych na pamięć na studiach, w moich oczach nie czyni jeszcze z kogoś dobrego adwokata... W każdym razie, ilekroć Harriet Tyce wskakiwała w wątek prawniczy napięcie dosłownie znikało. Nie tylko dlatego, że był przewidywalny, bo i ciężko dopatrzeć się tutaj jakichkolwiek starań w kierunku budowania emocjonalnego napięcia. Ta druga, dużo ciekawsza, warstwa fabularna też szczególnie dużo adrenaliny we mnie nie wlewała, ale i tak dużo lepiej z tego zadania się wywiązywała. Tym lepiej, że nie była aż tak przewidywalna – nie wszystko przedwcześnie rozszyfrowałam, ale nawet biorąc pod uwagę to, czego się domyśliłam, ostatnia partia w moich oczach wypadła bardzo pomysłowo, dostrzegłam w tym sporo kreatywności i co równie ważne nie brakowało mi tutaj spójności. Ładnie spięło się z tym, o czym Tyce pisała wcześniej. Chociaż wątek prawniczy nadal nie bardzo mi do tego pasował – może byłoby inaczej, gdyby bardziej go rozbudować... Tego nie wiem. Wiem tylko, że w takim kształcie odbierałam go, jako dodatek kompletnie zbędny, ale być może znajdą się osoby, które dadzą mu się porwać.

Niezły thriller psychologiczny stawiającej pierwsze kroki w zawodzie pisarki Brytyjki Harriet Tyce. Tylko niezły, bo jednak tak do końca odnaleźć się w tej publikacji nie potrafiłam. Uproszczony styl i chwytanie się tylu wątków, na tak ograniczonej przestrzeni (książka nie jest długa), to nie jest to co lubię. Fabuła aż prosiła się o rozbudowanie, zwłaszcza jedna jej odnoga, którą to równie dobrze (moim zdaniem) można było pominąć - zrezygnować z wątku prawniczego i skupić się na prywatnym życiu antypatycznej adwokatki, która najwidoczniej znalazła się w centrum zainteresowania jakiegoś stalkera. Bo temat ten, choć dosyć powierzchownie ujęty, potrafił mnie zainteresować, a nawet z lekka zaskoczyć. Dla mnie najlepsze jednak było w „Krwawej pomarańczy” to, jak patrzyłam na dwie ważniejsze postacie w niej występujące, raczej nietypowy sposób odbioru dwójki (anty)bohaterów wykreowanych na kartach tej powieści. Aczkolwiek wydaje mi się, że niemała część odbiorców debiutanckiej powieści Tyce nie zareaguje równie entuzjastycznie na takie przedstawienie postaci. A właściwie to wcale bym się nie zdziwiła, gdyby właśnie to działało na odbiorców tej książki najbardziej odpychająco, gdyby przede wszystkim to zniechęcało ich do dalszej lektury. To co mnie przy „Krwawej pomarańczy” najmocniej trzymało...

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

2 komentarze:

  1. A już myślałem, że będzie coś kozackiego... Też nie lubię jak autorzy chcą złapać kilka srok za ogon i generalnie cała historia się rozmywa. Szkoda, bo wydawało się intrygujące.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdybym miała sugerować się okładką, nigdy bym po tę książkę nie sięgnęła! Nawet po to, by przeczytać jej opis z tyłu. Tytuł tak samo jak okładka zupełnie mnie nie zachęca. Skrót fabuły natomiast wydaje mi się interesujący i bardzo w moim guście... Tylko nie wiem, czy trochę nie szkoda czasu, na tylko niezłą historię...

    OdpowiedzUsuń