wtorek, 24 listopada 2020

Wojciech Uszok „Manuskrypt”

 
Recenzja przedpremierowa

Rok 1621, Horni Dunajowice, Morawy. Powszechnie poważany żydowski alchemik, Nikolas Stroiber, zostaje schwytany, kiedy próbuje dokonać rytualnego zabójstwa nastoletniego chłopaka.
Rok 1945, Laskowitz na Dolnym Śląsku. Zwiad konny 52 Armii 1 Frontu Ukraińskiego pod wodzą porucznika Lwa Borowskiego zwanego Dzikim, napotyka nietypowo, nienaturalnie wręcz zachowujących się osobników z obozu wroga.
Rok 2013, Brzezinki. Marek Wroński i jego młodszy brat Witold przyjmują wymarzone zlecenie od burmistrza. Za godziwą opłatą mają wyremontować piwnicę tutejszego ratusza. Już pierwszego dnia pracy, po wyburzeniu starej ściany działowej, odkrywają tajemniczą księgę. Spisany łaciną wiekowy manuskrypt, który, o czym naturalnie nie wiedzą, odegrał główną rolę w nadzwyczajnych wydarzeniach z XVII i XX wieku.

Z wykształcenia historyk sztuki – absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego – miłośnik twórczości między innymi Johna Steinbecka, Michela Houellebecqa, Johna Simmonsa Bartha i Grahama Greene'a. Fan siatkówki (zapalony kibic reprezentacji polski w piłce siatkowej) od kilkunastu laty mieszkający w Brzezinkach w województwie dolnośląskim. Tyle na razie ujawniono na temat Wojciecha Uszoka, debiutującego na rynku literackim powieścią „Manuskrypt”. Horrorem nastrojowym, który ukazał się pod szyldem wydawnictwa Vesper w 2020 roku. W zwyczajowej dla tej ekipy starannej oprawie zaprojektowanej przez Krzysztofa Wrońskiego, który jest także autorem czarno-białych ilustracji widniejących w środku tej niedługiej, bo liczącej zaledwie dwieście trzydzieści siedem stron, publikacji.

Akcja „Manuskryptu” Wojciecha Uszoka toczy się w trzech znacznie oddalonych od siebie okresach. Od XVII przez XX po XXI wiek. Rozpiętość czasowa jest więc bardzo szeroka, a gabaryty książki nader skromne. Autor każdą z tych epok zamyka w wąskich ramach – serwuje tak jakby trzy jednowątkowe opowieści z dreszczykiem, które, jak można się domyślić, połączą się w jedną całość – a to nie tylko nie umniejszało u mnie niedogodności płynących z ciągłego skakania od bohatera do bohatera, ale wręcz je podsycało. Jestem pewna, że zdecydowanie łatwiej wchodziłoby mi się w tę opowieść, gdyby Uszok rzecz rozbudował. I to znacząco, bo nie mam wątpliwości, że wymyślona przez niego fabuła jest na to podatna. Więcej nawet: nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że historia ta doprasza się o rozciągnięcie. Pogłębienie, meandrowanie w różnych przestrzeniach czasowych, przedzieranie się przez coraz to bardziej zagadkowe losy, coraz bardziej zagrożonych protagonistów. I antagonistów, bo najstarsze dzieje z przedstawionych w „Manuskrypcie” nie dają nam ani jednej postaci, z którą łatwo sympatyzować. Wszystko zaczyna się w ciemną nocą, na którą szanowany w całych Hornych Dunajowicach, żydowski alchemik Nikolas Stroiber, zaplanował odprawienie jakiegoś mrocznego rytuału. Szybko okazuje się, że wymaga on złożenia ofiary z człowieka, do czego Stroiber zresztą już wcześniej się przygotował. Porwał szesnastoletniego chłopaka, pierworodnego syna burmistrza, który teraz leży skrępowany w izbie ewidentnie parającego się czarną magią starszego jegomościa. Nie dowiemy się jednak - a przynajmniej jeszcze nie - jaki był cel zbrodniczych działań Stroibera, ponieważ za sprawą interwencji osób trzecich rytuał się nie dopełnił. Dalsze losy człowieka, który jak można założyć, od dawna zgłębiał moc tajemną, są łatwe do przewidzenia. Pewną niespodzianką może być jednak rola, jaką Uszok przewidział dla jednego z wybawców ostatniego porwanego przez Stroibera młodzieńca. Jedyna postać (z tych bardziej znaczących) uczestnicząca w wydarzeniach z 1621 roku mająca zadatki na biały charakter. Ale teraz mężczyzna ten stanął na rozdroż. Otrzymał ofertę nie do odrzucenia. Prawie jak swego czasu niejaki Faust... Ta, osadzona w XVII wieku, gałąź fabuły „Manuskryptu” zajmuje najmniej miejsca, ale nie tutaj znalazłam najwięcej niedomkniętych kwestii. W ilości tychże przoduje środkowa oś fabularna skoncentrowana na sowieckim zwiadzie konnym pod dowództwem porucznika Lwa Borowskiego. Zaprawionego w boju mężczyzny, którego trudno nazwać zacnym, bo niejedne bezeceństwo zdążył już popełnić. W końcu trwa jedna z najstraszliwszych wojen w historii ludzkości, a jak wiadomo w takich warunkach nawet najłagodniejsze osoby nierzadko stają się bestiami. Borowski i jego ludzie skrzywdzili już niejednego cywila i bynajmniej sobie tego nie wyrzucają. Takie realia. Trzeba autorowi „Manuskryptu” oddać językową elastyczność. Dostosowywał styl do epoki. I do postaci. Tak więc na gałęzi reprezentowanej przez porucznika Lwa Borowskiego znajdziemy wiele z rosyjska brzmiących wyrazów i oczywiście trochę wojskowego żargonu – w każdym razie takiego, jaki z powodzeniem mógł być używany w sowieckiej armii podczas drugiej wojny światowej. „Manuskrypt” jest więc swego rodzaju przebieżką przez kawałek historii ludzkości. Czarne stronice w dziejach świata, które za sprawą fikcyjnego dodatku stają się jeszcze mroczniejsze. Zanim jednak Wojciech Uszok wprowadzi nas na terytorium horroru, zanim na pierwszy plan wysunie się tak zwana namacalna groza, wraz z porucznikiem Lwem Borowskim zbadamy nieprzyjazny, prawie wyludniony obszar jeszcze do niedawna zajmowany przez Niemców, w tym żołnierzy hitlerowskich. Pobłądzimy trochę po zaśnieżonym terenie, na którym obecnie leży wieś Brzezinki, w której osiadł autor „Manuskryptu”. A przynajmniej ja błądziłam, bo przez jakiś czas trudno było mi dopatrzeć się w tym jakiegoś celu. Idą, idą, odpoczywają i znowu idą. A to wszystko podane, wprawdzie przystającym do epoki (czasu i miejsca akcji, ale też pochodzenia „bohaterów”) językiem, ale... Cóż, wychodzi na to, że nie jestem dobrym odbiornikiem takiego stylu, ponieważ pomimo usilnych starań nie potrafiłam w należytym stopniu zaangażować się w mroczne przygody porucznika Lwa Borowskiego w osadzie Laskowitz na Dolnym Śląsku.

(źródło: https://pl-pl.facebook.com/WydawnictwoVesper)

Swój finał pierwsza opublikowana fikcyjna opowieść Wojciecha Uszoka znajdzie w wieku XXI, w dolnośląskiej wsi o nazwie Brzezinki. Początkowo ta część fabuły „Manuskryptu” będzie przeplatać się z ostatnimi rozdziałami środkowej odnogi (z roku 1945), ale potem już (nareszcie!) zakończy się to skakanie. No, z jednym małym wyjątkiem. Swoją drogą ubolewam, że Uszok więcej miejsca poświęcił wydarzeniom z XX wieku niż tym z wieku XVII. Proceder żydowskiego alchemika i jego następstwa wydawały mi się bardziej obiecujące. Poza tym ta gałąź wypuszczała najpiękniejsze, najplastyczniejsze pędy opisowe. To jest w Hornych Dunajowicach zastałam najbardziej przemawiający do mojej wrażliwości warsztat pisarski. Natomiast w czasach nam współczesnych, w pierwszej połowie drugiej dekady XXI wieku, spotkałam się z... Nie najgorszymi, nawet pobudzającymi wyobraźnię, dość żywotnymi fragmentami opisowymi oraz „połamanymi” dialogami. Rolniczy żargon? Lokalny slang? Nie wiem jak to nazwać, ale z pewnością wypowiedzi i przemyślenia bohaterów nader często wybrzmiewały dość niezgrabnie. Była w nich jakaś dysharmonia, nie było tej płynności, którą odnajduję w czystej polszczyźnie. A jakby tego było mało niektóre rozmowy wydawały mi się nad wyraz nienaturalne – jakoś nie mogłam uwierzyć, że podobne wymiany zdań mogłyby odbyć się w rzeczywistości, gdyby oczywiście tak nieprawdopodobne zdarzenia, jakimś cudem kiedyś zaistniały. Reprezentant tej gałęzi fabuły „Manuskryptu”, Marek Wroński, starszy mężczyzna mieszkający ze swoim bratem Witoldem i jego dobroduszną żoną Marią, jak zresztą duża część tej niewielkiej społeczności, ledwo wiąże koniec z końcem. On i jego młodszy brat chwytają się każdej, nawet najdrobniejszej pracy, byle tylko zarobić trochę grosza. Nic więc dziwnego, że zlecenie od samego burmistrza traktują jak wygraną na loterii. Bo wiadomo przecież, że na garnuszku państwowym można znacząco podreperować domowy budżet przy niewielkim wysiłku. Tak czy inaczej bracia Wrońscy nie mają wątpliwości, że za wyremontowanie gminnej piwnicy zostaną sowicie wynagrodzeni. A dużo roboty nie ma – nie dla nich, ludzi, którzy właściwie przez całe dorosłe życie pracowali fizycznie, którzy dali się poznać w wiosce, jako niezawodni robotnicy, rolnicy, złote rączki. Krótko: pracownicy od wszystkiego, co nie wymaga siedzenia za biurkiem. Chociaż starszy brat, Marek, pewnie i w biurze znakomicie by się odnalazł. Bo to myśliciel. Mężczyzna oczytany, potrafiący wyciągać trafne wnioski ze strzępów informacji; wnikliwie obserwujący, właściwie to potrafiący prześwietlić człowieka na wylot i to zaledwie jednym dłuższym spojrzeniem. Jego najlepszy przyjaciel, Kazimierz, jest tymczasem jego zupełnym przeciwieństwem. Prosty człowiek żyjący z uprawy ziemi i skromnej hodowli zwierząt, który, zdaje się, nie zobaczyłby prawdy nawet gdyby w nią wdepnął. Nie potrafi tak dobrze oceniać ludzi, jak Marek. A wygląda na to, że właśnie nastał moment, w którym ta zdolność nabierze takiej wartości, jak nigdy wcześniej. Ta partia jest bardziej ukierunkowana na rozwiewanie tajemniczości, niźli jej budowanie, jak to miało miejsce we wcześniejszych epokach, więc trudno oczekiwać tego dreszczyku (u mniej raczej nikłego, ale zawsze), który dało się odczuć wcześniej. Tej samej aury niezdefiniowanego, ale niewątpliwie śmiertelnego zagrożenia. Zagrożenia, które ma jakiś związek z wiekowym manuskryptem, okazałym spichlerzem i... pewnym odwiecznym pragnieniem ludzkości. UWAGA SPOILER I Bramem Stokerem. W każdym razie horrorem wampirycznym, bo przebijanie serc nieśmiertelnych kreatur drewnianymi kołkami i, już pewnie w mniejszym stopniu, sypianie w grobach, to tak charakterystyczne cechy opowieści o krwiopijcach, że... Zapożyczenia, wcielenia motywów kojarzonych z wampirami do historii o innego rodzaju bestiach, czy może nowe podejście, inne spojrzenie, na ni mniej, ni więcej jak horror wampiryczny? Jednoznaczna odpowiedź nie pada. Co mnie uradowało, Uszok pozostawił tę furtkę otwartą. Jest przestrzeń na interpretację własną KONIEC SPOILERA. I jest dramatyczna, poruszająca, nawet mocna, choć przewidywalna wisienka na zjadalnym, aczkolwiek niewyśmienitym torcie. Moich kubków smakowych w każdym razie to dzieło zbytnio nie popieściło.

Czemu, och czemu tak krótko? Przecie na tych fundamentach można było wznieść dalece wyższą konstrukcję. Stworzyć bardziej wymagającą opowieść. Zorganizować zdecydowanie bardziej porywającą, bogatszą w upiorne i/lub makabryczne wydarzenia, mroczniejszą podróż u boku szerzej sportretowanych bohaterów i antybohaterów. „Manuskrypt”, debiutancka powieść Wojciecha Uszoka, to nie jest tego rodzaju osiągnięcie, które poleciłabym wszystkim zapalonym czytelnikom nastrojowego horroru. Ale i nie starałabym się żadnego z nich odwieść od postanowienia zapoznania się z tą opowieścią. Bo tak, jak nie jest to dzieło, które mnie usatysfakcjonowało, tak nie jest to rzecz, którą mocno znielubiłam. Ani zły, ani dobry - tak określiłabym mój ogólny odbiór tej w miarę klimatycznej, dość pomysłowej, ale i stanowczo nazbyt krótkiej, żeby nie rzec niedopracowanej, historyjki.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz