piątek, 25 grudnia 2020

„Niech się stanie” (2020)

 

Osiemnastoletnia Sarah Dunn zgłasza się na ochotnika do programu badawczego pod przewodnictwem niejakiego doktora Meyera, dotyczącego zaburzeń snu. Przez najbliższe dwa miesiące kobieta ma sypiać w Klinice Snu, podłączona do sprzętu monitorującego. Przy czym, jak zostaje poinformowana, w każdej chwili może zrezygnować z dalszych badań. Oprócz niej w programie uczestniczy jeszcze czterech mężczyzn i jedna kobieta, a każdy z nich dostaje wynagrodzenie pieniężne za każdą noc spędzoną w Klinice Snu. Niedługo po rozpoczęciu badań Sarah zaczyna doświadczać niepokojących rzeczy na jawie, które niewątpliwie są ściśle związane z jej koszmarami sennymi, w których widuje mroczną postać ze świecącymi oczami.

Twórca między innymi pełnometrażowego horroru „Nasz dom” (2018) i jednego segmentu w filmowej antologii „Holidays” (2016), Anthony Scott Burns, przyznaje, że niemały wpływ na jego karierę miał jego przyjaciel Vincenzo Natali, twórca między innymi kultowego thrillera „Cube” (1997), horroru science fiction „Istota” (2009), horroru nastrojowego „Istnienie” (2013) i „W wysokiej trawie” (2019), adaptacji noweli Stephena Kinga i Joego Hilla pod tym samym tytułem. I jeden z producentów wykonawczych drugiego pełnometrażowego obrazu Anthony'ego Scotta Burnsa, horroru science fiction „Niech się stanie” (oryg. „Come True”). Burns zdradził, że przez jakiś czas nosił się z zamiarem zarzucenia prac nad filmami fabularnymi, ale wtedy wkroczył Natali, który przywrócił mu wiarę w jego twórczość i odpowiednio nim pokierował. Bez Nataliego „Niech się stanie”, kanadyjska produkcja oparta na pomyśle Daniela Weissenbergera, pewnie nigdy by nie powstała. Scenariusz napisał sam Anthony Scott Burns, inspirację czerpiąc między innymi z „Alicji w Krainie Czarów” i z filmu „TRON” z 1982 roku w reżyserii Stevena Lisbergera. Twórczość Davida Lyncha i Alfreda Hitchcocka też miała pewien wpływ na ten projekt Burnsa. Który w 2020 roku był pokazywany wyłącznie w ramach festiwali filmowych (w Polsce na Splat!FilmFest, edycja internetowa) – szersza dystrybucja ma rozpocząć się w pierwszym kwartale 2021 roku.

Powiedzieć o „Niech się stanie”, że to film powolny, to mało. Narracja obrana przez Anthony'ego Scotta Burnsa jest tak niesamowicie ślamazarna, że... że aż wciąga (choć u mnie odbywało się to raczej stopniowo). Metoda prosta i coraz częściej spotykana w kinie grozy, choć rzadko aż tak daleko idąca. Tak zwana nowa fala horroru gromadzi te współczesne obrazy, które cechują się nieśpiesznym rozwojem. Zwykle jednak trochę szybszym, niż ten obrany przez Burnsa w jego drugim pełnometrażowym filmie. Horrorze science fiction silnie skoncentrowanym na klimacie. Chłodnym, onirycznym, psychodelicznym, a momentami nawet klaustrofobicznym klimacie, który może przypomnieć twórczość Howarda Phillipsa Lovecrafta. I „Koszmar z ulicy Wiązów”, popularną filmową serię slash zapoczątkowaną przez nieodżałowanego Wesa Cravena w 1984 roku. I wreszcie poprzednie długometrażowe osiągnięcie filmowe Anthony'ego Scotta Burnsa, horror „Nasz dom”. Rola główna w „Niech się stanie” przypadła w udziale Julii Sarah Stone, która w mojej ocenie całkiem nieźle poradziła sobie z tym, nie tak znowu trudnym, zadaniem. Osiemnastoletnia Sarah Dunn to postać dość enigmatyczna – niewiele o niej wiemy ponadto, że ma problemy w domu i źle sypia. Do projektu naukowego pod kierownictwem niejakiego doktora Meyera w domyśle zgłasza się przede wszystkim dlatego, że chwilowo nie ma się gdzie podziać. W każdym razie marzy o jakimś spokojniejszym lokum niż jej rodzinny dom. Dachu, pod którym mogłaby się porządnie wyspać. Korzysta wprawdzie z gościnności swojej przyjaciółki Zoe, ale można założyć, że Sarah nie czuje się z tym komfortowo. Można też założyć, że nie ma pieniędzy, a w badaniach doktora Meyera dostrzega okazję do łatwego zarobku. Wystarczy jedynie spać. Spać w Klinice Snu, w której działa mały zespół... szalonego naukowca? Długoletni miłośnicy gatunku zapewne wyjdą z takiego założenia. Z miejsca dojdą do wniosku, że główna bohaterka „Niech się stanie” przystępując do tego zagadkowego projektu popełnia największy błąd w swoim życiu. Błąd, który może skutkować jej śmiercią. Albo pomieszaniem zmysłów. Albo... konfrontacją z przynajmniej jedną istotą z innego świata. Po wkroczeniu przez Sarah do zimnych, spartańskich wnętrz dużej placówki medycznej, w której działa między innymi niewielki zespół doktora Meyera, widz zaczyna kombinować. W każdym razie Burns zachęca nas do snucia domysłów na temat prawdziwego celu tych badań. Oczywiście nie mówi wprost, że doktor Meyer i jego podwładni nie wyjawili swoim pacjentom prawdziwego charakteru swojej pracy, ale patrząc na nich trudno nie odnieść takiego wrażenia. Ich życzliwość jest dość chłodna, współczucie, jakie okazują swoim mającym problemy ze snem pacjentom, stonowane. Bije od nich jakaś rezerwa, zupełnie jakby usilnie starali się nie przywiązywać do obiektów swoich badań. Poza tym uparcie odmawiają odpowiedzi na wszelkie bardziej szczegółowe pytania Sarah. Można oczywiście przyjąć ich tłumaczenie, że zaspokojenie jej ciekawości pociągałoby za sobą ryzyko zakłócenia badań (wyniki byłyby niemiarodajne). Z kolei ich zdystansowane podejście można podciągnąć pod stereotyp naukowca. Ot, umysły analityczne, przynajmniej w pracy niekierujące się emocjami, tylko twardymi danymi. Pozyskiwanymi od śpiących „królików doświadczalnych”. Tak, można w ten sposób na to patrzeć, ale... Może przemawiał do mnie utarty w kinie grozy zwyczaj – sposób, w jaki przeważnie podchodzi się do wszelkich badań naukowych i pseudonaukowych w horrorze – a może twórcy wypuszczali jakieś „podprogowe” sygnały przemawiające przeciwko badaczom snu. Tak czy inaczej, nie miałam ani krztyny zaufania do ich działalności. A Sarah z czasem zaczęła mnie doganiać w tych podejrzeniach. Czy jej złe przeczucia odnośnie tego eksperymentu okażą się uzasadnione? Tego zdradzić nie mogę, ale mogę obiecać, że droga do prawdy trochę zakrętów posiada. Bynajmniej prosta nie jest.

Koszmary senne. To główny punkt programu. Znak charakterystyczny „Niech się stanie” Anthony'ego Scotta Burnsa. Sceny, które mają szansę przejść do historii. Złotymi literami zapisać się w annałach kinematografii grozy. I stać się inspiracją dla innych. Reżyser i scenarzysta omawianego obrazu wyjawił, że pomysły czerpał ze snów swoich i swojej małżonki. Poza tym rozmawiał z ludźmi zawodowo zajmującymi się badaniami snu, którzy pozwolili mu też popatrzeć na to, na co oni zwykli patrzeć w swojej pracy. Zależało mu na tym, żeby sny w „Niech się stanie” były nie tylko mroczne i niepokojące, ale również żeby tkwiło w nich jakieś piękno. Czysty artyzm. Ważne było dla niego także to, by koszmary senne opowiadały jakąś historię. Jego wizja nie zakładała przypadkowego, nieuporządkowanego zlepka onirycznych zdjęć. W tym wyśnionym świecie rozgrywa się pewna opowieść. Opowieść, która ściśle wiąże się z opowieścią snutą poniekąd na jawie. Twarda rzeczywistość coraz bardziej zdecydowanie miesza się ze snami. A właściwie elementy tych drugich nieproszone wdzierają się do realnego świata. Nachodzą główną bohaterką filmu na jawie. Niedługo po przystąpieniu do projektu pod przewodnictwem doktora Meyera, Sarah zaczyna widywać coś, co powoduje u niej wcześniej niespotykane ataki paniki, przeważnie kończące się chwilową utratą przytomności. Tym czymś przypuszczalnie jest tajemnicza istota z jej snów - humanoidalna czarna sylwetka z rozżarzonymi oczami. Przypuszczalnie, bo pierwszy taki atak istotnie widzimy u Sarah na widok tego widma, ale potem nie możemy być już tak pewni tego, czemu świadkuje ta nieszczęsna kobieta. Przeżycie w pralni na przykład. Zjawisko, które wówczas wywołuje u Sarah kolejny atak paniki, dla nas pozostaje niewidoczne. Twórcy nie pozwalają nam zobaczyć tego, co widzi ona. Tego, co tak bardzo ją przeraziło. Czy to ta czarna istota z jej snów, czy coś jeszcze innego, ale najpewniej też pochodzącego z tamtego czarno-białego, imponująco fantazyjnego świata? Oszałamiającego uniwersum, które najwyraźniej znalazło sposób na pokonanie bariery rozciągającej się pomiędzy tymi dwoma światami. Bariery pomiędzy twardą rzeczywistością a płynnymi, niekonkretnymi marzeniami sennymi. Poetyka snu coraz śmielej wkracza w „Niech się stanie”. Coraz częściej kieruje narracją, ale trzeba zaznaczyć, że twórcy pilnują, żeby logika snu (czyli brak większej logiki) nie zdominowała tej historii. Nie spuszczają jej ze smyczy – nie pozwalają, by opowieść ta zatraciła jasny kierunek, by odbiorca całkowicie stracił orientację w terenie, co przecież mogłoby doprowadzić (przynajmniej u niektórych) do utraty całego zainteresowania tym i tak dość osobliwym widowiskiem. Przyznam, że w moim przypadku zainteresowanie od czasu do czasu drastycznie słabło. Zdecydowanie częściej w pierwszej partii, bo jak można się tego domyślić, potem już robi się bardziej dramatycznie, choć sprawy niekoniecznie nabierają dużo szybszego biegu. Owszem w dalszej części akcja niewątpliwie przyśpiesza, ale nie aż tak, żebym mogła ją nazwać dynamiczną. Burns konsekwentnie ucieka od tempa, jakie znamy z bodaj większości mainstreamowych XXI-wiecznych straszaków. Efektów komputerowych trochę w „Niech się stanie” jest, ale w takim wydaniu to nawet mnie, osobie z zasady nieprzepadającej za CGI w horrorze, w najmniejszym stopniu nie przeszkadzały. Właściwe to byłam zachwycona tymi cudami współczesnej techniki. Do tego ta zróżnicowana, bogata ścieżka dźwiękowa, w komponowaniu której miał swój udział (między innymi) sam Anthony Scott Burns. Raz spokojna, innymi razy nerwowa – ale niezmiennie pracująca na specyficzny klimat tego widowiska. Raczej nieczęste zjawisko we współczesnym kinie grozy – w moim pojęciu w nowszych horrorach muzyka aż nazbyt często gubi się gdzieś w tle, jest praktycznie niesłyszalna. I w ogóle wszystkie te intensywne zdjęcia (a ich autor to... tak, tak, Anthony Scott Burns, człowiek orkiestra), cały hipnotyczny klimat tego filmu... Gdyby nie to pewnie miałabym spore trudności w dotrwaniu do końca historii Sarah Dunn. A wtedy ominęłaby mnie miażdżąca końcówka (choć wolałabym bez wiadomości już z samiuteńkiego końca, bo leciutko banałem zapachniało). I sporo napięcia, bo kiedy już przebrnęłam przez niewiele mówiącą, za bardzo wlokącą się, taką trochę zastoinową, pierwszą partię „Niech się stanie”, wreszcie wkroczyły jak najbardziej pożądane, nieporównanie silniejsze emocje. A wcześniej wystarczyłoby niżej pochylić się chociaż nad czołową postacią, bardziej ją przybliżyć, zadbać o pełniejszy, szerszy portret tej młodej kobiety, której egzystencja przypuszczalnie nigdy nie była usłana różami. A na pewno już od jakiegoś czasu ma w życiu pod górkę. Jej męki zaczęły się długo przed trafieniem do Kliniki Snu, ale Burns niestety niewiele na ten temat zdradza. Moim zdaniem przemilczał więcej, niż musiał. Za to nad nowymi, niezwykłymi i jeszcze bardziej traumatycznymi przeżyciami Sarah, które zaczęły się dopiero po przystąpieniu do potencjalnie nowatorskiego projektu naukowego pod kierownictwem doktora Meyera, nasz drogi Anthony Scott Burns, w mojej ocenie, pochylił się już w wystarczającym stopniu. Nad przeżyciami tak, ale nad samymi postaciami, nad ich psychologicznymi portretami, już nie bardzo.

Niezgorzej smakowało to danie przygotowane przez Anthony'ego Scotta Burnsa i jego ekipę. Jego drugi pełnometrażowy horror, horror science fiction w dosyć kameralnym wydaniu. Mocno klimatyczne kino o zacieraniu się granicy pomiędzy jawą i snem. Koszmarnymi snami, w których pojawia się jakaś tajemnicza czarna postać. Opowieść o upiorze ze snów, który nie jest Fredem Kruegerem, choć nie można wykluczyć drobnej inspiracji tą legendą gatunku. „Niech się stanie” to nawet jak na standardy tak zwanej nowej fali kina grozy, do której film ten z pewnością się wpisuje, bardzo powolna historia, która równie dobrze może bez reszty porwać spragnionego niezwykłych przeżyć widza, jak mocno go wymęczyć. W moim przypadku bywało różnie - i lepiej, i gorzej – ale mimo wszystko lepszych chwil przeżyłam z „Niech się stanie” więcej. Zdarzało się nawet, że wpadałam w czysty zachwyt, a to nie zawsze (w sumie to raczej rzadko) spotyka mnie nawet przy obrazach, które ogólnie rzecz biorąc „bardziej mnie zabawiają”. Więc dobrze jest. Choć mogło być lepiej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz