sobota, 11 grudnia 2021

„Dżin” (2021)

 

Jesień 1989 roku. Dwunastoletni niemy Dylan Jacobs i jego ojciec Michael przeprowadzają się do nowego mieszkania. Chłopiec znajduje w nim starą księgę, zawierającą opis rytuału, którego przeprowadzenie ma skutkować spełnieniem jednego życzenia przez dżina. Wieczorem, niedługo po wyjściu ojca do pracy, Dylan podążając za wskazówkami znalezionymi w tajemniczej księdze, prosi dżina o sprawny aparat mowy. Prośba, ku jego rozczarowaniu, nie zostaje spełniona. Dylan nie podejmuje kolejnej próby, ale szybko okazuje się, że jego wołanie zostało usłyszane. Problem w tym, że Dylan będzie musiał zawalczyć o swoje marzenie. Stoczyć bój z potworną istotą dysponującą nadzwyczajnymi mocami we własnym mieszkaniu.

Dżin” (oryg. „The Djinn”) to drugi, po „The Boy Behind the Door” (2020), pełnometrażowy niedrogi film długoletnich przyjaciół, Davida Charboniera i Justina Powella, oparty na ich własnym scenariuszu. Kolejny horror, kolejna ich współpraca z młodym, dobrze rokującym aktorem, Ezrą Deweyem. Charbonier i Powell na 2018 rok mieli nagrany inny projekt, który został wstrzymany na czas nieokreślony. Mieszkanie, w którym miała toczyć się akcja tamtej produkcji, zostało już wynajęte – mogli z niego korzystać jeszcze przez mniej więcej miesiąc – uznali więc, że szkoda by było tego nie wykorzystać. Wcześniej zawiązali współpracę z Ezrą Deweyem, obsadzili go w innym filmie („The Boy Behind the Door”), i zdążyli już zauważyć, że chłopak ma ogromny talent. Co więcej, Dewey był zainteresowany przedłużeniem współpracy z Charbonierem i Powellem, więc panowie przysiedli i szybciutko rozpisali scenariusz pod niego. „Teatr jednego aktora”, który specjalnie do tej roli nauczył się języka migowego. Pierwszy pokaz tego amerykańskiego straszaka odbył się w kwietniu 2021 roku na Cleveland International Film Festival. W maju tego samego roku trafił do wybranych kin w Stanach Zjednoczonych i na platformy VOD (główny dystrybutor IFC Midnight). Do Polski dotarł w grudniu 2021 roku: CDA Premium.

Lżejszy horror nadprzyrodzony prawie w całości rozgrywający się w średniej wielkości mieszkaniu pod koniec lat 80-tych XX wieku. „Wota” Tibor Takácsa, „Critters” Stephena Hereka, „Gremliny rozrabiają” Joego Dante, takie klimaty? Trochę tak. Widać w tym ducha starych dobrych filmów grozy dla (prawie) całej rodziny, tak zwane horrory familijne. Które ostatnio wracają do łask. Bawią nie tylko młodszych, ale i - może nawet przede wszystkim - starszych widzów. Takie filmy jak „Dżin” starają się przywołać przyjemne wspomnienia z okresu dzieciństwa. Cofać myślami do tych magicznych chwil spędzanych przed ekranem, na których przewijały się wówczas zapewne upiorne, ale i zabawne opowiastki (około)horrorowe. Opowieści z krypty nierzadko z młodocianymi bohaterami. Takimi dzieciakami jak my. Obdarzonymi bujną wyobraźnią małymi wojownikami, w rękach których spoczywają losy całego świata. Albo ich najbliższego otoczenia, w tym ograniczonych, nic niewidzących, nierozumiejących, kompletnie pozbawionych wyobraźni, godnych współczucia dorosłych. Tak, wtedy miało się pewność, że i nam nie zbrakłoby odwagi, ni sprytu w podobnych sytuacjach. I my pokonamy potwora, gdy już przylezie. A na pewno tak się stanie. Trzeba więc mieć oczy szeroko otwarte, zachować czujność i tak na wszelki wypadek opracować dwa plany: A i B. Dwunastoletni Dylan Jacobs, główny bohater „Dżina” w reżyserii i na podstawie scenariusza Davida Charboniera i Justina Powella, jest kompletnie nieprzygotowany na spotkanie z potworem. Amator... z tego dżina:) Tytułowa mityczna istota nie przychodzi nieproszona. Bynajmniej! Na początku filmu chłopiec znajduje księgę. Tuż po przeprowadzce, wraz z pracującym w radiu ojcem, od niedawna samotnie wychowującego syna (pani Jacobs odeszła i choć łatwo się domyślić, w jakich okolicznościach, to najwyraźniej miała być jedna z największych tajemnic tego świata przedstawionego, która miała sobie trochę poczekać na ujrzenie światła dziennego), do mieszkania wcześniej należącego do starszego mężczyzny, który w nim zmarł. I to najpewniej do niego należała „Księga Cieni” („Book of Shadows”), którą Dylan znajduje w swojej nowej szafie. Niewątpliwie bardzo stare tomiszcze, które wróży kłopoty. Nasz młody bohater ignoruje przestrogę, trzeba przyznać uczciwie dodaną przez nieznanego autora książki w instrukcji, która zwraca uwagę chłopca. W opisie rytuału, który może poprawić byt Dylana. W każdym razie chłopiec uznaje, że warto rzecz przetestować. A nuż się uda. Ojciec wprawdzie - mądrze - tłumaczył mu, że trzeba uważać z życzeniami. Doceń to, co masz, miast w kółko gonić za marzeniami. „Dżin” to opowieść z gatunku: uważaj na marzenia, bo mogą się spełnić. Przesłanie może i banalne, ale jak słusznie zauważa Michael Jacobs, ludzie często zapominają o tej prawdzie. Zapominają o tym, co mają. Nie potrafią się tym cieszyć. Ich apetyt rośnie w miarę osiągania kolejnych życiowych celów. Wciąż mało i mało. Wieczny niedosyt. Dylan ma kochającego ojca, który zapewnia mu całkiem godny byt - dba o jego potrzeby nie tylko materialne, bo i spędza z nim sporo czasu. Widać, że Michael znalazł idealną równowagę pomiędzy pracą a życiem rodzinnym. Jeszcze parę miesięcy wcześniej była z nimi pani Jacobs, za którą naturalnie chłopiec bardzo tęskni. Nie prosi jednak dżina o powrót matki tylko o głos. Chłopiec z jakiegoś powodu nie mówi - blizna na klatce piersiowej każe myśleć, że Dylan stracił głos w jakimś wypadku, ale i nie można wykluczyć, że to przypadłość wrodzona - i obawia się, że to był powód odejścia jego matki. Porzuciła jego i jego ojca przez niego: taka myśl krąży w głowie chłopca. Zżera go od środka. Chłopiec raz po raz rozpamiętuje tamtą straszną noc, noc, która zmieniła wszystko. Ten traumatyczny filmik przewija się przed jego oczami na jawie i w krainie marzeń – koszmarów – sennych. Dylan chce być taki jak jego rówieśnicy. Ma już dość bycia innym (tak on sam na siebie patrzy). Niestety...

O chłopcu, który ukrywał się przed potworem. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Ciekawe jak, co? Jak schować się przed wszechpotężnym stworzeniem, jak unikać konfrontacji z obdarzoną niezwykłymi mocami bestią na tak ograniczonym, nader szczelnie zamkniętym obszarze. Jedno piętro – mieszkanie może i spore jak dla dwóch osób, ale jeśli tą drugą osobą jest dżin to już robi się naprawdę ciasno. Okazuje się jednak, że w tym mieszkanku nie tylko nie brakuje dobrych kryjówek dla szczupłego, zwinnego chłopaczka (bezbłędny, charyzmatyczny występ Dylana Jacobsa), ale też szybko przekonujemy się, że rzecz nie rozbija się jedynie o chowanie przed niechcący zaproszoną kreaturą. Dylan ma w sobie tę moc. Ten dwunastoletni chłopiec nie jest tak bezbronny, jak mogłoby się wydawać. I tu zapewne dla niektórych zaczną się strome schody. Największy problem, rzecz praktycznie nie do zaakceptowania. Żeby mały chłopiec tak dobrze radził sobie z pradawną i bodaj niemal wszechmocną istotą? Żeby tak łatwo rozprawiał się z najprawdziwszym demonem? Tego jeszcze nie grali... Nie, czekaj, a co z najbardziej dochodowym (jak dotychczas) horrorem w historii kinematografii? Co z Klubem Frajerów z „To” Andy'ego Muschiettiego? Dobrze, tam mieliśmy „małą armię” młodocianych wojowników, a nie tylko jednego i to w dodatku zamkniętego w mieszkaniu „człowieczka”, ale dzieci to dzieci (inna sprawa, gdy ma się po swojej stronie Żółwia, owszem czasami jest niedysponowany, ale na pewno się przydaje w walce ze złem. Ale to już trochę inna baka), a Pennywise to też nie ułomek. Właściwie to dżin ze świata Davida Charboniera i Justina Powella mógłby uczyć się od upiornego klauna nawiedzającego fikcyjne amerykańskie miasteczko Derry. Może Pennywise wytłumaczyłby mu, że głupio robi zabierając sobie zmysł wzroku. No po co? Może takie są zasady, może to wpływ jakiejś siły wyższej? Może tak, może nie. Nie wiem, naprawdę nie mam bladego pojęcia, o co chodzi z tą nagłą ślepotą bestii. Jedyne co mogę na ten temat powiedzieć, to to, że to wzmocniło moje skojarzenia z „Martwym złem” Sama Raimiego – znalezisko będące swego rodzaju kluczem do piekielnych wrót. Wcale bym się nie zdziwiła, gdybym gdzieś wyczytała, że David Charbonier i Justin Powell inspirowali się tym nieśmiertelnym ekstremalnie niskobudżetowym, wybitnym horrorem z 1981 roku. Bo i sama tak na to patrzyłam. Zwłaszcza gdy doszły upiorzyce z białymi oczami (brr!). A tak naprawdę to jedna – dżin pokazuje nam się pod różnymi postaciami. Przybiera różne, najpierw zwyczajnie się prezentujące postacie, ale z czasem... Potem tytułowy antybohater wytacza cięższe działa. Zauważalnie majstrował przy tym komputer, ale wyglądało mi na to, że bardziej zdano się na charakteryzatorów, na tak zwane praktyczne efekty specjalne. Zgaduję, że tę efekciarską wstrzemięźliwość w „Dżinie” zawdzięczam mocno napiętemu budżetowi. Kolejny raz bieda uratowała mnie przed szafowaniem „pikselową tandetą”. Tak myślę, ale pewności nie mam. Może taki był plan. Może Charbonierowi i Powellowi od początku zależało na stworzeniu takiego kameralnego, dość skromnego starszaka. Bardziej bazującego na klimacie - jest dość mrocznie (wypada wyróżnić wpadający w ucho, charakterystyczny główny motyw muzyczny, dzieło Matthew Jamesa), ale prawdę mówiąc niezbyt pachniało mi to latami 80-tymi: kino, nie że osobiste wspomnienia. A jeszcze bardziej skupiony na stopniowaniu napięcia – powoli rośnie, szybko opada, i od nowa po kropelce dolewamy oliwy do żarzącego się drewienka. Z tym „Dżinem” to trochę jak ze „Sznurami” José Luisa Montesinosa: niepełnosprawna (oczywiście inny rodzaj niepełnosprawności) młoda osoba zmuszona do walki o życie w swoim własnym domu, która przy okazji walczy też ze swoimi wewnętrznymi demonami. Mierzy się z bolesnymi wspomnieniami, które w przypadku „Dżina” były aż nadto oczywiste. Ale jak już wspomniałam największą niedogodnością dla części odbiorców „Dżina” prawdopodobnie będzie nieprawdopodobne szczęście dwunastolatka i wybitne gapiostwo, wręcz głupota demona, który w razie przegranej będzie musiał spełnić życzenie Dylana. UWAGA SPOILER Spoiler to takie dmuchanie na zimne, bo podejrzewam, że mało kogo, jeśli w ogóle kogoś, zaskoczy ostatni akt tego w sumie dość odprężającego spektaklu. (Pamiętacie? Uważaj, czego sobie życzysz, robaczku) A zatem z tą przegraną dżina to trochę przesadziłam, bo jak się okazuje, jak w sumie podejrzewałam – liczyłam na to, w duchu prosiłam, żeby filmowcy nie stchórzyli, żeby postawili brzydką kropkę nad i: unhappy end – demon tak czy inaczej będzie zwycięzcą tego pojedynku. Może dlatego nie przyłożył się do tego swojego polowania na chłopca, który odważył się poprosić go o pomoc. Proszę, śmiej się z ciamajdy póki możesz, bo z całą pewnością, to ja będę śmiał się ostatni KONIEC SPOILERA.

Szczerze? Mam słabość do takich opowieści z dreszczykiem. Lżejszych horrorków, których lepiej nie brać całkowicie poważnie. Podchodzić do nich z dużym dystansem. „Dżin” w reżyserii i na podstawie scenariusza Davida Charbioniera i Justina Powella to opowieść o zwyczajnym, nieobdarzonym żadnymi niezwykłymi mocami dwunastolatku, który staje w szranki z najprawdziwszym demonem, tytułowym dżinem. I radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Nie kupujesz tego? Głupiutka bajeczka, prawda? Nie taka znowu głupiutka, ale... W sumie masz rację. Niezbyt to mądre, nawet biorąc pod uwagę niegłupie przesłanie (tak, tak, banał) płynące z tej prostej, niewyszukanej i tak bardzo naiwnej historyjki o podłym dżinie. Zamierzenie naiwnej. Taka konwencja. Na swój sposób milusia, choć i trochę, nazwijmy to, mocniejszych akcentów, się tu zakradło. Przytulaśny stworek do poduszki, jak dla mnie. Trafiały się lepsze, ale i tak było całkiem miło. Dogadywaliśmy się: ja i ten przyjemniaczek „Dżin”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz