Stronki na blogu

środa, 9 lutego 2011

"Walentynki" (2001)

Pięć kobiet dostaje dziwne walentynki z pogróżkami podpisanymi JM. W dzieciństwie na balu walentynkowym poważnie skrzywdziły nieudacznika klasowego Jeremy'ego Meltona. Teraz, po latach są przekonane, że Jeremy wrócił, aby się na nich zemścić. Wkrótce dochodzi do okrutnych morderstw.

"W miłosnej podróży z trudem się kroczy. Me uczucie wzrasta, gdy krew pierś Ci broczy."

Slasher to chyba jedyny podgatunek horroru, który potrafi dopasować się do każdego znanego ludzkości święta. Mieliśmy już slashery bożonarodzeniowe, halloweenowe, a teraz przyszła kolej na pozycję walentynkową. Film Jamie'ego Blanksa został nakręcony w 42 dni za dosyć wysoką ceną dziesięciu milionów dolarów. Czy opłacało się? Myślę, że tak, gdyż ta pozycja jest interesującym powrotem do starych, dobrych slasherów utrzymanych całkowicie w ich konwencji - bez zbytnich upiększeń i dennych efektów specjalnych. Ot, morderca w masce kupidyna, który po kolei wykańcza swoje ofiary w scenach niezbyt krwawych, ale jakże widowiskowych, których najmocniejszą stroną jest klimat, a nie hektolitry przelanej farby. I to jest właśnie kwintesencją wszystkich godnych uwagi slasherów.

"Na górze róże, na dole bez. Po uzębieniu zidentyfikują Cię."

Fabuła nie jest niczym odkrywczym, tożsamości mordercy także bez problemu możemy się domyślić już na początku filmu. Więc na czym polega fenomen tego obrazu? Na pewno wiele zawdzęczamy tutaj gwiazdorskiej obsadzie - Denise Richards, David Boreanaz, Katherine Heigl - już te trzy nazwiska skutecznie przyciągają uwagę potencjalnego widza. Reżyser powoli prowadzi nas przez intrygę, zmylając tropy, co do tożsamości mordercy - pokazuje nam ciekawe sceny mordów i próby rozwikłania zagadki przez bądź co bądź puste dziewczyny oraz gliniarza erotomana. Na pewno w trakcie seansu nie pozwala nam się nudzić - w końcu, gdy tylko fabuła zaczyna lekko utykać pojawia się zamaskowany morderca, aby nas trochę rozerwać:) Pomysł na scenariusz przypadł mi do gustu. Motyw skrzywdzonego dzieciaka, który po latach postanawia się zemścić nie jest jakoś szczególnie oryginalny, ale Blanks zrobił wszystko, żeby pomimo tego faktu przyciągnąć naszą uwagę i przedstawić całą historię w jakże interesujący sposób. Męczyć może tylko głupota głównych bohaterek, co nie jest niczym nowym w tego typu produkcjach, ale naprawdę, jak na względnie nowy film spodziewałam się po nich, choć odrobiny rozumu. Błędem dosyć rażącym jest też to, że w obliczu tak wielkiego zagrożenia ze strony mordercy, który powoli wykańcza ich przyjaciółki, nasze bohaterki bardziej martwią się sprawami sercowymi oraz kłótniami między sobą o rzeczy iście banalne.

"Uroda nie jest wieczna, dobrze wiesz. Delektuj się smakiem, jesteś tym co jesz."

O scenach mordów już wspominałam - ich efektywność w tym obrazie przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Mamy tutaj zatłuczenie faceta na śmierć żelazkiem, nadzianie kobiety na odłamek szkła i chyba najbardziej oryginalne morderstwo, jakie dane mi było zobaczyć na ekranie w postaci rzezi w jacuzzi. Przez długi czas była to moja ulubiona scena z horroru - oczywiście, dopóki nie pojawiły się filmy torture-porn:)

"Walentynki" to typowy film slash, utrzymany w konwencji tego typu obrazów, schematyczny aż do bólu, a na dodatek przewidywalny. Słowem: posiada nieodzowne elementy tego podgatunku horroru plus rzecz jasna kilka ciakawych smaczków, które czynią go jednym z najlepszych slasherów XXI wieku. Takie filmy w naszych czasach są już wymierającym gatunkiem, a "Walentynki" udowadniają, że może należy dać jeszcze im szanse na ewolucję. W końcu każdy fan horrorów potrzebuje czasami odprężenia przy niewymagającym myślenia obrazie, którego jedynym zadaniem jest odprężenie widza po ciężkim dniu pracy.