Stronki na blogu

czwartek, 19 stycznia 2012

„Sanktuarium” (2011)

Recenzja na życzenie (luksusowyjacht)
Brian dowiaduje się, że odziedziczył klinikę po zmarłej matce, w której prowadzono nowatorskie eksperymenty. Chłopak wraz ze znajomymi wybiera się do owianej złą sławą posiadłości, gdzie spotyka kobietę, która ponoć znała jego matkę. Podczas wędrówek po szpitalu bohaterowie odkrywają przejście do podziemi, gdzie stają twarzą w twarz z niewyobrażalnym koszmarem.
Film Antoine Thomasa, którego scenarzystą jest tajemniczy osobnik ukrywający się pod pseudonimem Alan Smithy, który to przydomek wybierają twórcy obrazów, do których się nie przyznają. Skoro, więc sam scenarzysta był zawiedziony końcowym efektem „Sanktuarium” to jakim cudem może on przypaść do gustu odbiorcom? Otóż, nie może - tym bardziej, że powstał on na popularnej ostatnio w kinie grozy zasadzie mówiącej, że jak nie wiadomo, o czym zrobić film wystarczy postarać się o przesyt efektów specjalnych, a fabułą najlepiej w ogóle nie zawracać sobie głowy. Jednym z największych przekleństw współczesnego horroru jest technologia 3D, która stawia tylko i wyłącznie na wątpliwej jakości rozrywkę. A co z fabułą? A po co komu ona? Po seansie w trójwymiarze wystarczy obejrzeć taki film ponownie w 2D, aby odkryć, iż poza efekciarstwem nie ma on nic do zaoferowania. Słowem: że zrobiono z widzów zwykłych debili maskując brak logicznej fabuły nowoczesną technologią. Jeśli dodamy do tego kolejną zmorę współczesnych osiągnięć technologicznych, czyli tzw. efekty CGI to dostaniemy takie „Sanktuarium”, które każe nam zastanowić się, czy amerykańscy twórcy, aby na pewno znają definicję filmowego horroru.
Najczęściej popełnianym błędem przez twórców nastrojowych horrorów jest odkrycie wszystkich kart w drugiej połowie seansu. Podobnie rzecz ma się z „Sanktuarium” (tyle, że tutaj tajemnica zostaje rozwiana bardzo szybko). Podczas, gdy na początku mamy do czynienia z jakimś tam sekretem fabularnym, który zmusza nas do cierpliwego wyczekiwania na jego wyjaśnienie, w dalszej części projekcji zostajemy wręcz zmiażdżeni niewyobrażalną wręcz głupotą. Tutaj wszystko dosłownie leży i kwiczy – dialogi porażają bezsensownością, zachowania bohaterów każą nam się zastanowić, czy aby na pewno są oni normalni, tym bardziej, że obsada nie ma absolutnie żadnych zdolności aktorskich, a sama intryga dotycząca kontrowersyjnych eksperymentów w klinice stanowi zwieńczenie dziurawego scenariusza, jest swego rodzaju wisienką na torcie, która udowadnia, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej. Nie chcę rozpisywać szczegółowo nad zachowaniem protagonistów, ale dla przykładu wspomnę o jednej sytuacji, którą widziałam już w niezliczonej liczbie horrorów, a która niezmiennie strasznie mnie bawi. W momencie największego zagrożenia nasi bohaterowie nabierają wielkiej ochoty na czułości. W końcu nic w tym dziwnego, że gdy na każdym kroku czyha na nas śmierć odczuwamy potrzebę bliskości drugiego człowieka – więc, co robimy, aby ocalić życie? Przepraszamy swoją drugą połówkę za wszystkie popełnione grzechy, przytulamy się do niej, po czym zaczynamy wymieniać się pocałunkami. W końcu na miłość zawsze znajdzie się czas:)
„Sanktuarium” nie jest obrazem ślizgającym się na jednego rodzaju zagrożeniu. O nie, tutaj problem jest nieco bardziej złożony. Naszych protagonistów atakują nie tylko do bólu sztuczne owady (za którymi bohaterowie z uporem maniaków biegają), ale również do bólu sztuczne bladolice postaci, „straszące” nas swoimi nienaturalnie rozwartymi paszczami, które są wynikiem, jakże niedorzecznego eksperymentu. Jeśli liczycie na jakikolwiek klimat, czy choćby scenę zaskoczenia, sięgając po ten obraz to radzę porządnie się nad tym zastanowić. Mimo, że film trwa tylko 80 minut to naprawdę ciężko jest przy nim wysiedzieć do końca. Dlatego, jeśli ktoś już uprze się na seans „Sanktuarium” radzę najpierw zaopatrzyć się w jakieś procenty, ponieważ na trzeźwo można poczuć niemal fizyczny ból.