sobota, 9 lutego 2013

„Przeklęty” (1996)

Recenzja na życzenie
Zmagający się ze sporą nadwagą prawnik, Billy Halleck, potrąca samochodem leciwą Cygankę. Dzięki pomocy sędziego i szeryfa zostaje uniewinniony, jednak społeczność romska nie zamierza pozostawić ich bez kary. Ojciec zmarłej Cyganki rzuca na całą trójkę śmiertelne przekleństwa. Podczas gdy sędzia i szeryf zmagają się z nimi w zaciszu własnych domów, Halleck, który z dnia na dzień traci coraz więcej kilogramów postanawia odnaleźć staruszka i wymusić na nim zrzucenie klątwy.
Stephen King, tak samo jak każdy pisarz, miewa swoje lepsze i gorsze chwile. Choć często jego książki ocierają się o najczystszy geniusz (w kategoriach literatury grozy, oczywiście) to niestety ma na swoim koncie również kompletne gnioty i średniawki. Powieść „Chudszy”, której ekranizacja wyreżyserowana przez Toma Hollanda, na podstawie jego scenariusza, nosi polski tytuł „Przeklęty” moim zdaniem należy właśnie do takich epickich przeciętniaków. Nic więc dziwnego, że film w ogólnym rozrachunku również nie wypadł jakoś nadzwyczajnie.
Jak to zwykle bywa w przypadku adaptacji książek Stephena Kinga Holland sporo wątków opuścił, ale również dodał coś od siebie – absolutnie nie wpływa to na fabułę, ale dla czytelników, których nużą szczegółowe ekranizacje może okazać się zbawienne. Ja należę do tej grupy odbiorców, aczkolwiek modyfikacje fabularne, zaproponowane przez reżysera tak na dobrą sprawę nie zaskoczyły mnie niczym nadzwyczajnym. Panowie z pewnością będą zadowoleni dodaniem postaci prawnuczki cygańskiego wodza, bowiem odtwórczyni jej roli, Kari Wuhrer, może pochwalić się miłą dla oka aparycją. Jednakże ten plusik został całkowicie przesłonięty przez spłycienie wątku Cyganów, który w książce był najważniejszym przesłaniem autora. Reżyser zrezygnował z zaprezentowania reakcji białoskórego, miastowego społeczeństwa na ich obecność. Ta ksenofobia, często poruszana w powieści tutaj została niemalże całkowicie pominięta, tym samym stając się najzwyklejszą rozrywką bez pretendowania do czegoś głębszego. Zaskoczyły mnie również peany widzów na cześć klimatu „Przeklętego”, który jakoby jest kwintesencją horrorów lat 90-tych. Jako, że bardzo sobie cenię ten okres filmowej grozy muszę z ubolewaniem stwierdzić, że w tym przypadku nastrój został brutalnie zepchnięty na drugi plan. W latach 90-tych powstało wiele innych adaptacji prozy Kinga, jak na przykład „Misery”, czy „Mroczna połowa”, które w porównaniu do „Przeklętego” były wręcz przeładowane tym specyficznym „kingowskim” klimatem.
W moim mniemaniu fabuła posiada więcej znamion dramatu, aniżeli horroru. Osnuty tajemnicą, która jak słusznie podejrzewa odbiorca lada chwila dotrze do swojej kulminacji, wypada nadzwyczaj przyzwoicie, aczkolwiek nie sposób nie zauważyć, że w tym przypadku mamy do czynienia z klasycznym obrazem wpisującym się w zasadę „im dalej, tym gorzej”. Widz będzie obserwował wysiłki zrzucenia zbędnych kilogramów przez Billy’ego Hallecka oraz jego początkowo pozytywne reakcje na odkrycie diety cud – pożywia się tyle samo, co zawsze, a mimo to chudnie w zastraszającym tempie. Dodajmy do tego jego problemy małżeńskie – jego żona, współwinna potrącenia Cyganki, wedle podejrzeń Hallecka zdradza go z jego lekarzem, a w momencie stanowczego sprzeciwu męża odnośnie leczenia w miejscowej klinice planuje go ubezwłasnowolnić. Jedyny element czystego horroru to klątwy rzucone przez romskiego wodza na trójkę cwaniaczków, manipulujących wymiarem sprawiedliwości, w tym Hallecka, który po odkryciu tego smutnego faktu postanawia odnaleźć i przebłagać staruszka. Od tego momentu będziemy mieli do czynienia z klasyczną robotą detektywistyczną, co sprawi, że horror znowu dyskretnie usunie się na plan dalszy. W ogólnym rozrachunku „Przeklęty” jest typowym obrazem o niesprawiedliwym systemie prawnym i wymierzaniu sprawiedliwości na własną rękę. Przerysowany, niepotrzebnie komiczny Robert John Burke, w roli Hallecka bynajmniej nie jest postacią pozytywną, bo choć posiada pewien kręgosłup moralny to tak na dobrą sprawę jest zwyczajnym cwaniaczkiem, starającym się za wszelką cenę uniknąć zasłużonej kary, która według niego należy się jego żonie – no tak, w końcu to ona pobudzała go oralnie podczas feralnej przejażdżki samochodem, a on tak uporczywie się przed tym wzbraniał…
Pomimo ewidentnej popularności, jaką cieszy się ten obraz nie mogę z czystym sumieniem polecić go wielbicielom horrorów, bowiem pomijając motyw klątwy i wstrząsające zakończenie daleko mu jeszcze do tego gatunku filmowego. Jeśli lubicie dramaty z kulawym klimatem grozy to jak najbardziej możecie dać się skusić, ale mam nadzieję, że jeśli przyśniecie w trakcie seansu do mnie pretensji mieć nie będziecie:)

7 komentarzy:

  1. Znowu się rozpiszę, eh. Przez to moje internetowe gadulstwo nabawię się zapalenia cieśni nadgarstka i reumatyzmu w wieku 40 lat.
    Po pierwsze Buffy, "Thinner" napisany został pod pseudonimem Richard Bachman, niby nic, a znaczy wiele :) Bo nieźle się plasuje na tle innych powieści mrocznej połowy Kinga, aczkolwiek oglądałam jedynie film, a książka jest ostatnią w dorobku Bachmana, jaka mi pozostała do czytania (choć zaczynałam, dobrnęłam gdzieś do 30 strony, odłożyłam na bliżej nieokreślone "później"). Film jejku, oglądałam lat temu x, pamiętam, że mi się podobał, ale co ja tam wiedziałam, młoda siksa bez odniesień do innych filmów i porównania ich. Do książki tak czy inaczej się zabiorę, bo trzeba, bo wypada, bo wszakże King napisał i nie ma przeproś. Ale ekranizacje książek mistrza są albo dobre, albo złe, a jest ich tyle, że nie sposób oddzielić ziarna od plew. A tak całkiem odbiegając od tematu, taka pół-klątwa by mi się przydała, wypadałoby zrzucić co nieco tu i ówdzie ;) Ogólnie rzecz biorąc pomysł fajny, oryginalny, jak to u Kinga czasem wręcz groteskowy, ale tylko on potrafi coś śmiesznego zmienić w coś przerażającego (z różnym efektem). I czasami trzeba czytać z przymrużeniem oka, pośmiać się może, bo przestraszyć nie jest tak łatwo. Do filmu raczej nie wrócę, pozwolę sobie zapamiętać go tak, jak pamiętam. "Bastion" już sobie tak zepsułam, wracając do niego po latach. I "Stań przy mnie" - straszne rozczarowanie, a tak ten film kochałam! Eh, starość nie radość.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie słyszałam o tym filmie ani o książce, ale widzę po twojej recenzji, że wiele nie tracę, skoro jest to w rzeczywistości dramat z kulawym klimatem grozy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się w całej rozciągłości recenzji. Oglądało mi się Przeklętego bez bólu, ale wątpię w to czy w przyszłości najdzie mnie ochota na powtórkę. No i, z lat dziewięćdziesiątych mogą się również tym kingowskim klimatem pochwalić wspaniałe, wyreżyserowane przez Hollanda przecież, Langoliery oraz nieco odbiegająca od pierwowzoru literackiego (przez co w tym wypadku, moim zdaniem, lepsza) Maglownica Hoopera, będąca dla mnie, na dodatek, filmem-kwintesencją horrorów na VHS.

    OdpowiedzUsuń
  4. Swoją symbiozę z Kingiem zacząłem właśnie z "Chudszym", który wywarł na mnie naprawdę słabe wrażenie... lecz na szczęście jakoś wytrwałem ten rozpad związku i nadal nasza miłość kwitnie (mam nadzieję, że zrozumiałaś te metafory ;p)...

    Filmu nie oglądałem i nie obejrzę. Ogłaszam Ci to oficjalnie... Chyba nie specjalnie mnie przyciąga. Mam nadzieję, że wybaczysz mi to ;).

    Pozdrawiam!
    Melon

    OdpowiedzUsuń
  5. Książki nie czytałem, a o filmie nie wiedziałem, że w ogóle istnieje. Książka jest na mojej liści obowiązkowych do przeczytania. Film sobie chyba daruję. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nawet już nie pamiętam, czy go widziałam. Widocznie większego wrażenia na mnie nie zrobił ;-) Generalnie zawsze wolę książki w przypadku Kinga i chyba zawsze tak już pozostanie. Ale dzięki za przypomnienie, może trzeba sobie co nieco odświeżyć.

    OdpowiedzUsuń
  7. Zdecydowanie wolę książkę. Widziałam, że jest film, nawet sobie go skombinowałam. Obejrzałam 5 minut, wyłączyłam i usunęłam. Żenada totalna. Takie ekranizacje Kinga mogłyby z łaski swej w ogóle nie powstawać.

    OdpowiedzUsuń