Mieszkające w Nowym Jorku zamożne małżeństwo, Janice i Bill Templeton,
zauważają, że nieznajomy mężczyzna wykazuje duże zainteresowanie ich
jedenastoletnią córką, Ivy. Częste obserwacje małej zmuszają Billa do
zgłoszenia incydentów policji, która jednak nie ma podstaw do wkroczenia w
sprawę. Z czasem nieznajomy nawiązuje kontakt z Templetonami, przedstawiając
się, jako Elliot Hoover i dopraszając się o spotkanie. Wytrącone z równowagi małżeństwo
w końcu przystaje na jego usilne prośby. Hoover wyjawia im wówczas, że ma wszelkie
powody sądzić, iż w ciele Ivy tkwi dusza jego zmarłej przed jedenastoma laty,
wtedy pięcioletniej córki, Audrey Rose. Długoletnie konsultacje z jasnowidzami
i podróże do Indii dały mu dowody na istnienie zjawiska reinkarnacji.
Templetonowie nie dają wiary jego słowom, a tymczasem Ivy, jak co roku kilka
dni przed swoimi urodzinami zaczyna niepokojąco się zachowywać. Początkowo jej
rodzice wychodzą z przekonania, że nocne ataki są następstwem zwykłych
koszmarów sennych, ale kiedy w ich życie wkracza Hoover wszystko się
komplikuje.
Robert Wise, twórca miedzy innymi legendarnego „Nawiedzonego domu” na podstawie książki Shirley Jackson i
doskonałej „Tajemnicy Andromedy”, adaptacji powieści Michaela Crichtona w
swojej karierze popełnił również film grozy, który nie zjednał mu przychylności
wielu krytyków. Scenariusz „Audrey Rose” na podstawie własnej powieści po raz
pierwszy wydanej w 1975 roku, napisał Frank De Fellita (scenarzysta między
innymi „Bytu” z 1982 roku również na kanwie jego książki). Literacki pierwowzór
„Audrey Rose”, jak głosi plotka został spisany przez autora pod wpływem
niecodziennego zachowania jego syna, który nagle zaczął wykazywać różne
talenty. Okultysta zasugerował Frankowi, że zdolności chłopca mogą być formą przypominania
sobie poprzedniego życia, dowodem na prawdziwość reinkarnacji. De Fellita
rozliczył się z tą tematyką w swojej powieści, a dwa lata po jej premierze na
jej podstawie spisał scenariusz, którego z kolei na ekran przeniósł Robert Wise
we własnej osobie. Wielu krytyków dopatrzyło się w „Audrey Rose” podobieństw do
ponadczasowego „Egzorcysty”, przy czym o wiele słabiej oddanych na ekranie.
Filmowi wypominano przede wszystkim melodramatyczny wydźwięk scenariusza i
delikatną formę przekazu, co również nastręczyło opinii publicznej pewnych
problemów z jednoznaczną klasyfikacją. Oficjalnie „Audrey Rose” przypisuje się
jednocześnie do dramatu, horroru i fantasy, pod czym jestem skłonna się podpisać
z zastrzeżeniem, że produkcja Wise’a rzadko zdecydowanie skłania się w stronę,
któregoś z tych gatunków, w pewnym sensie balansując pomiędzy nimi.
Wiara w reinkarnację jest jedną z najbardziej nęcących koncepcji, milionom
ludzi dając poczucie sensu istnienia, które jest im potrzebne do zapewnienia
sobie spokoju ducha. Wyznawcy hinduizmu, nawet żyjąc w skrajnym ubóstwie,
nieustannie cierpiąc potrafią znaleźć pocieszenie w idei ponownych narodzin w
innym ciele, a co za tym idzie kontynuacji życia na tym nędznym padole.
Przynajmniej według scenarzysty „Audrey Rose”. Film Wise’a zauważalnie dzieli
się na trzy części, z których każda konfrontuje widza z inną narracją. Pierwsza
ma szansę zaskarbić sobie sympatię przede wszystkim wielbicieli subtelnych
filmów grozy. Posiłkując się mrocznymi, lekko przybrudzonymi zdjęciami twórcy
na początku roztaczają przed widzem wizję rodem z najlepszych dreszczowców, w
których symbolem zagrożenia jest człowiek. W tym przypadku obszarpany Anthony
Hopkins ze sztuczną brodą czyhający pod szkołą na jedenastoletnią Ivy
Templeton. W jednej ze wstępnych scen widzimy zaniepokojenie jej matki, Janice
(dobra kreacja Marshy Mason), na widok podejrzanego mężczyzny, rozciągnięte do
czasu powrotu do okazałego mieszkania, w którym kobieta skrzętnie zamyka się z
córką. Z czasem natarczywość nieznajomego zostanie spotęgowana. Natrętny
mężczyzna zacznie zadręczać Templetonów licznymi telefonami, prosząc o
spotkanie, a w jednym przypadku bez zgody matki odprowadzi Ivy do domu. Wise
portretując owe wydarzenia duży nacisk położył na suspens, nieśpiesznie nawarstwiając
napięcie emocjonalne długimi najazdami kamer na zaniepokojone twarze bohaterów,
demoniczne oblicze jak zwykle bezbłędnego Hopkinsa i atakując odbiorców
doprawdy nastrojową ścieżką dźwiękową. Jednak bazujący na tajemniczości klimat
zagrożenia już po kilku sekwencjach zostaje zastąpiony całkowicie odmienną
narracją. Kiedy Hoover wyłuszcza Templetonom swoją traumatyczną historię
przestaje już być tajemniczym nieznajomym o podejrzanych zamiarach, a staje się
symbolem prawdziwego nieszczęścia. Po stracie żony i pięcioletniej córeczki
przed jedenastoma laty mężczyzna zaczął poszukiwać odpowiedzi na niejasności, rozbudzone
przez jasnowidzów. Podczas podróży do Indii wszedł na duchową drogę, przeżył
prawdziwe objawienie, które sprowadziło go do przekonania, że dusza jego córki
żyje w ciele Ivy. Majaczenia szaleńca? Z początku tak to brzmi, ale De Fellita,
ku mojemu ubolewaniu nie zdecydował się na balansowanie pomiędzy jedną i drugą
ewentualnością. Zamiast utrzymywać widza w ciągłej niepewności, co do
zasadności poglądów Hoovera błyskawicznie rozwiewa wszelkie wątpliwości. To
szkodzi warstwie fabularnej, ale jednocześnie warunkuje kilka zgrabnie
poprowadzonych scen około horrorowych.
Uwidaczniające się wcześniej w postaci koszmarów sennych niepokojące
zachowanie małej Ivy (niezwykle ekspresyjnej Susan Swift) pogarsza się z chwilą
wkroczenia w jej życie Elliota Hoovera. Podczas nocnych ataków dziewczynka
wpada w szał, miotając się po całym pokoju, nawołując ojca i dając do
zrozumienia, że jej ciało trawią płomienie. Nie jest to jedynie projekcją jej
zagubionego umysłu, co udowadnia scena poparzenia dłoni przyciśniętych do
zimnej szyby w jej pokoju. Krytycy dopatrujący się w „Audrey Rose” podobieństw
do „Egzorcysty” zapewne mieli na myśli niniejsze sekwencje niekontrolowanych
ataków Ivy – miotania się po pokoju, wykrzywiania twarzy w cierpiętniczych grymasach
i wyrywania z objęć przerażonych rodziców. Skojarzenia owszem mogą się nasunąć,
ale Wise podobnie jak podczas początkowego budowania napięcia stawia na
stonowanie, nie szafując przerażającą charakteryzacją dziewczynki - próbując
wytrącić widza z równowagi jej stanem, a nie wyglądem. Efekt jest zadowalający,
ale w zderzeniu z dramatycznym wydźwiękiem tych wydarzeń akcenty grozy i tak
schodzą na dalszy plan. Bardziej intrygują odmienne sposoby radzenia sobie z „chorobą”
córki Janice i Billa (przyzwoita kreacja Johna Becka). Pogarszający się stan
małej i jej zagadkowe zachowanie w obecności Hoovera napawa kobietę
wątpliwościami, jej mąż tymczasem koncentruje się na sposobach wyeliminowania z
ich życia w jego mniemaniu niestabilnego psychicznie mężczyzny. Niniejszym
sprawnie sportretowanym bądź co bądź kuriozalnym relacjom międzyludzkim towarzyszy
delikatna, acz wyczuwalna metafizyczna aura, która swoje apogeum osiąga w ostatniej
partii filmu, krytykowanej przez wielu widzów głównie za wyparcie klimatu
tajemniczości. Kiedy sprawa Hoovera trafia na wokandę, podobnie jak w późniejszych „Egzorcyzmach Emily Rose” stawiając sąd przed koniecznością roztrząsania zagadnień duchowych istotnie
atmosfera tajemniczości miejscami się chowa, a zastępuje ją dosyć nietypowy ze
względu na charakter sprawy dramat sądowy. Do wiele mówiącego, udanego
zakończenia, podczas którego metafizyczny klimat uderza ze zdwojoną siłą, żeby
finalnie pozostawić widza z dwojakiego rodzaju emocjami (gorzki posmaczek
przeplata się z nadzieją). Osobiście nie widziałam nic uwłaczającego „Audrey
Rose” w wątkach sądowych. Wręcz przeciwnie, myślę, że znacząco urozmaiciły
fabułę, dostarczając odmiennych emocji aniżeli pierwsze partie seansu, ale to
nie znaczy, że gorszych. Największy zarzut, jaki jestem zmuszona wyartykułować
pod adresem tego filmu to jego nachalna jednoznaczność oraz zbyt uporczywe
trzymanie się aspektów duchowych, które chwilami jawiły mi się, jako stricte
religijny moralitet, swego rodzaju siłowe próby przekonania odbiorców do tez
natury duchowej wysuniętych w scenariuszu. Można to było znacząco skrócić, a co
za tym idzie podnieść warstwę psychologiczną fabuły, która jestem tego pewna
miałaby mi do zaoferowania więcej niż rozwleczone rozterki spirytualne.
„Audrey Rose” nie jest filmem idealnym, wręcz o kilka klas słabszym od
ponadczasowych dzieł Roberta Wise’a, „Nawiedzonego domu” i „Tajemnicy Andromedy”,
ale pomimo to ma sobą coś do zaoferowania. Najbardziej zadowoleni z seansu będą
sympatycy filmów religijnych, w których największy nacisk kładzie się na
duchowość, ale wielbiciele grozy i dramatów sądowych również miejscami mogą odnaleźć
się w scenariuszu. Smaczków jest akurat tyle, żeby żadna z tych grup nie
nudziła się zanadto, ale jednocześnie za mało, żebym mogła poczytywać tę
produkcję w kategoriach niezapomnianego dzieła coś istotnego wnoszącego do
kinematografii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz