piątek, 23 października 2015

„Audrey Rose” (1977)


Mieszkające w Nowym Jorku zamożne małżeństwo, Janice i Bill Templeton, zauważają, że nieznajomy mężczyzna wykazuje duże zainteresowanie ich jedenastoletnią córką, Ivy. Częste obserwacje małej zmuszają Billa do zgłoszenia incydentów policji, która jednak nie ma podstaw do wkroczenia w sprawę. Z czasem nieznajomy nawiązuje kontakt z Templetonami, przedstawiając się, jako Elliot Hoover i dopraszając się o spotkanie. Wytrącone z równowagi małżeństwo w końcu przystaje na jego usilne prośby. Hoover wyjawia im wówczas, że ma wszelkie powody sądzić, iż w ciele Ivy tkwi dusza jego zmarłej przed jedenastoma laty, wtedy pięcioletniej córki, Audrey Rose. Długoletnie konsultacje z jasnowidzami i podróże do Indii dały mu dowody na istnienie zjawiska reinkarnacji. Templetonowie nie dają wiary jego słowom, a tymczasem Ivy, jak co roku kilka dni przed swoimi urodzinami zaczyna niepokojąco się zachowywać. Początkowo jej rodzice wychodzą z przekonania, że nocne ataki są następstwem zwykłych koszmarów sennych, ale kiedy w ich życie wkracza Hoover wszystko się komplikuje.

Robert Wise, twórca miedzy innymi legendarnego „Nawiedzonego domu” na podstawie książki Shirley Jackson i doskonałej „Tajemnicy Andromedy”, adaptacji powieści Michaela Crichtona w swojej karierze popełnił również film grozy, który nie zjednał mu przychylności wielu krytyków. Scenariusz „Audrey Rose” na podstawie własnej powieści po raz pierwszy wydanej w 1975 roku, napisał Frank De Fellita (scenarzysta między innymi „Bytu” z 1982 roku również na kanwie jego książki). Literacki pierwowzór „Audrey Rose”, jak głosi plotka został spisany przez autora pod wpływem niecodziennego zachowania jego syna, który nagle zaczął wykazywać różne talenty. Okultysta zasugerował Frankowi, że zdolności chłopca mogą być formą przypominania sobie poprzedniego życia, dowodem na prawdziwość reinkarnacji. De Fellita rozliczył się z tą tematyką w swojej powieści, a dwa lata po jej premierze na jej podstawie spisał scenariusz, którego z kolei na ekran przeniósł Robert Wise we własnej osobie. Wielu krytyków dopatrzyło się w „Audrey Rose” podobieństw do ponadczasowego „Egzorcysty”, przy czym o wiele słabiej oddanych na ekranie. Filmowi wypominano przede wszystkim melodramatyczny wydźwięk scenariusza i delikatną formę przekazu, co również nastręczyło opinii publicznej pewnych problemów z jednoznaczną klasyfikacją. Oficjalnie „Audrey Rose” przypisuje się jednocześnie do dramatu, horroru i fantasy, pod czym jestem skłonna się podpisać z zastrzeżeniem, że produkcja Wise’a rzadko zdecydowanie skłania się w stronę, któregoś z tych gatunków, w pewnym sensie balansując pomiędzy nimi.

Wiara w reinkarnację jest jedną z najbardziej nęcących koncepcji, milionom ludzi dając poczucie sensu istnienia, które jest im potrzebne do zapewnienia sobie spokoju ducha. Wyznawcy hinduizmu, nawet żyjąc w skrajnym ubóstwie, nieustannie cierpiąc potrafią znaleźć pocieszenie w idei ponownych narodzin w innym ciele, a co za tym idzie kontynuacji życia na tym nędznym padole. Przynajmniej według scenarzysty „Audrey Rose”. Film Wise’a zauważalnie dzieli się na trzy części, z których każda konfrontuje widza z inną narracją. Pierwsza ma szansę zaskarbić sobie sympatię przede wszystkim wielbicieli subtelnych filmów grozy. Posiłkując się mrocznymi, lekko przybrudzonymi zdjęciami twórcy na początku roztaczają przed widzem wizję rodem z najlepszych dreszczowców, w których symbolem zagrożenia jest człowiek. W tym przypadku obszarpany Anthony Hopkins ze sztuczną brodą czyhający pod szkołą na jedenastoletnią Ivy Templeton. W jednej ze wstępnych scen widzimy zaniepokojenie jej matki, Janice (dobra kreacja Marshy Mason), na widok podejrzanego mężczyzny, rozciągnięte do czasu powrotu do okazałego mieszkania, w którym kobieta skrzętnie zamyka się z córką. Z czasem natarczywość nieznajomego zostanie spotęgowana. Natrętny mężczyzna zacznie zadręczać Templetonów licznymi telefonami, prosząc o spotkanie, a w jednym przypadku bez zgody matki odprowadzi Ivy do domu. Wise portretując owe wydarzenia duży nacisk położył na suspens, nieśpiesznie nawarstwiając napięcie emocjonalne długimi najazdami kamer na zaniepokojone twarze bohaterów, demoniczne oblicze jak zwykle bezbłędnego Hopkinsa i atakując odbiorców doprawdy nastrojową ścieżką dźwiękową. Jednak bazujący na tajemniczości klimat zagrożenia już po kilku sekwencjach zostaje zastąpiony całkowicie odmienną narracją. Kiedy Hoover wyłuszcza Templetonom swoją traumatyczną historię przestaje już być tajemniczym nieznajomym o podejrzanych zamiarach, a staje się symbolem prawdziwego nieszczęścia. Po stracie żony i pięcioletniej córeczki przed jedenastoma laty mężczyzna zaczął poszukiwać odpowiedzi na niejasności, rozbudzone przez jasnowidzów. Podczas podróży do Indii wszedł na duchową drogę, przeżył prawdziwe objawienie, które sprowadziło go do przekonania, że dusza jego córki żyje w ciele Ivy. Majaczenia szaleńca? Z początku tak to brzmi, ale De Fellita, ku mojemu ubolewaniu nie zdecydował się na balansowanie pomiędzy jedną i drugą ewentualnością. Zamiast utrzymywać widza w ciągłej niepewności, co do zasadności poglądów Hoovera błyskawicznie rozwiewa wszelkie wątpliwości. To szkodzi warstwie fabularnej, ale jednocześnie warunkuje kilka zgrabnie poprowadzonych scen około horrorowych.

Uwidaczniające się wcześniej w postaci koszmarów sennych niepokojące zachowanie małej Ivy (niezwykle ekspresyjnej Susan Swift) pogarsza się z chwilą wkroczenia w jej życie Elliota Hoovera. Podczas nocnych ataków dziewczynka wpada w szał, miotając się po całym pokoju, nawołując ojca i dając do zrozumienia, że jej ciało trawią płomienie. Nie jest to jedynie projekcją jej zagubionego umysłu, co udowadnia scena poparzenia dłoni przyciśniętych do zimnej szyby w jej pokoju. Krytycy dopatrujący się w „Audrey Rose” podobieństw do „Egzorcysty” zapewne mieli na myśli niniejsze sekwencje niekontrolowanych ataków Ivy – miotania się po pokoju, wykrzywiania twarzy w cierpiętniczych grymasach i wyrywania z objęć przerażonych rodziców. Skojarzenia owszem mogą się nasunąć, ale Wise podobnie jak podczas początkowego budowania napięcia stawia na stonowanie, nie szafując przerażającą charakteryzacją dziewczynki - próbując wytrącić widza z równowagi jej stanem, a nie wyglądem. Efekt jest zadowalający, ale w zderzeniu z dramatycznym wydźwiękiem tych wydarzeń akcenty grozy i tak schodzą na dalszy plan. Bardziej intrygują odmienne sposoby radzenia sobie z „chorobą” córki Janice i Billa (przyzwoita kreacja Johna Becka). Pogarszający się stan małej i jej zagadkowe zachowanie w obecności Hoovera napawa kobietę wątpliwościami, jej mąż tymczasem koncentruje się na sposobach wyeliminowania z ich życia w jego mniemaniu niestabilnego psychicznie mężczyzny. Niniejszym sprawnie sportretowanym bądź co bądź kuriozalnym relacjom międzyludzkim towarzyszy delikatna, acz wyczuwalna metafizyczna aura, która swoje apogeum osiąga w ostatniej partii filmu, krytykowanej przez wielu widzów głównie za wyparcie klimatu tajemniczości. Kiedy sprawa Hoovera trafia na wokandę, podobnie jak w późniejszych „Egzorcyzmach Emily Rose” stawiając sąd przed koniecznością roztrząsania zagadnień duchowych istotnie atmosfera tajemniczości miejscami się chowa, a zastępuje ją dosyć nietypowy ze względu na charakter sprawy dramat sądowy. Do wiele mówiącego, udanego zakończenia, podczas którego metafizyczny klimat uderza ze zdwojoną siłą, żeby finalnie pozostawić widza z dwojakiego rodzaju emocjami (gorzki posmaczek przeplata się z nadzieją). Osobiście nie widziałam nic uwłaczającego „Audrey Rose” w wątkach sądowych. Wręcz przeciwnie, myślę, że znacząco urozmaiciły fabułę, dostarczając odmiennych emocji aniżeli pierwsze partie seansu, ale to nie znaczy, że gorszych. Największy zarzut, jaki jestem zmuszona wyartykułować pod adresem tego filmu to jego nachalna jednoznaczność oraz zbyt uporczywe trzymanie się aspektów duchowych, które chwilami jawiły mi się, jako stricte religijny moralitet, swego rodzaju siłowe próby przekonania odbiorców do tez natury duchowej wysuniętych w scenariuszu. Można to było znacząco skrócić, a co za tym idzie podnieść warstwę psychologiczną fabuły, która jestem tego pewna miałaby mi do zaoferowania więcej niż rozwleczone rozterki spirytualne.

„Audrey Rose” nie jest filmem idealnym, wręcz o kilka klas słabszym od ponadczasowych dzieł Roberta Wise’a, „Nawiedzonego domu” i „Tajemnicy Andromedy”, ale pomimo to ma sobą coś do zaoferowania. Najbardziej zadowoleni z seansu będą sympatycy filmów religijnych, w których największy nacisk kładzie się na duchowość, ale wielbiciele grozy i dramatów sądowych również miejscami mogą odnaleźć się w scenariuszu. Smaczków jest akurat tyle, żeby żadna z tych grup nie nudziła się zanadto, ale jednocześnie za mało, żebym mogła poczytywać tę produkcję w kategoriach niezapomnianego dzieła coś istotnego wnoszącego do kinematografii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz