Starsza para ukrywa przed światem niebieskiego pasożyta, Aylmera,
posiadającego zdolność mowy i żywiącego się wyłącznie mózgami. Pewnego wieczora
stworzenie ucieka swoim opiekunom i zatrzymuje się w mieszkaniu ich sąsiadów
młodego chłopaka Briana i jego brata. Aylmer obiecuje Brianowi, że zmieni jego
sposób postrzegania świata. Dzięki swoim nadzwyczajnym zdolnościom będzie
dostarczał bezpośrednio do jego mózgu błękitny, halucynogenny płyn w zamian za
opiekę w tajemnicy przed światem. Niezwykłe właściwości substancji szybko uzależniają
Briana, ale z czasem chłopak zaczyna sobie uświadamiać, że pod jej wpływem
umożliwia Aylmerowi posilanie się ludzkimi mózgami.
Frank Henenlotter zasłynął, jako twórca zwariowanych horrorów klasy B, z
których najbardziej znane to trylogia „Wiklinowy koszyk”, „Frankenhooker” i
właśnie „Zniszczenie mózgu”. Oficjalnie wszystkie te filmy sklasyfikowano, jako
horrory komediowe, ale Henenlotter wielokrotnie powtarzał, że wolałby być
postrzegany, jako twórca kina exploitation - „wyklętych” obrazów pełnych
skrajnej przemocy. I rzeczywiście w filmach Henenlottera spotkamy się z całkiem
sporą dawką gore, ale jednocześnie
urok przebijający z jego obrazów zasadza się na niczym nieskrępowanej radości tworzenia,
zaprawionej komediowym posmaczkiem. Koneserzy wybitnej kinematografii zapewne
zdefiniują jego produkcje mianem dziwolągów – kiczowatych tworów
nieprzedstawiających sobą żadnej głębszej treści, czy wysmakowania technicznego.
Ale stali odbiorcy kina grozy klasy B najprawdopodobniej odnajdą w jego twórczości
dosłownie wszystko, co kochają i wejdą w polemikę z miłośnikami ambitnych
obrazów odnośnie rzekomo nieistniejących moralizatorskich aspektów. „Zniszczenie
mózgu” przez jakiś czas zmagało się z ostracyzmem amerykańskiej opinii
publicznej. Ograniczona dystrybucja kinowa ocenzurowanej wersji filmu nie
zaskarbiła temu obrazowi dużej rzeszy fanów, dopiero rozpowszechnienie na
kasetach wideo rozszerzonego o wcześniej wycięte sceny wydania zmieniło
nastawienie odbiorców. Dzisiaj „Zniszczenie mózgu” znane jest przede wszystkim
zagorzałym wielbicielom kina grozy i oczywiście starszemu pokoleniu, ponieważ z
jakiegoś nieznanego mi powodu obraz „pokrył się warstewką kurzu”, nie przedostając
się do świadomości większości współczesnych, młodych widzów. „Wiklinowy koszyk”
jest bardziej znanym tytułem Henenlottera, ale wydaje mi się, że „Zniszczenie
mózgu” niemalże w niczym mu nie ustępuje.
Frank Henenlotter podobnie, jak w przypadku „Wiklinowego koszyka” oparł swój
scenariusz na cokolwiek dziwacznym pomyśle, acz z wyraźnie zaznaczonym głębszym
przesłaniem. Dla kogoś, kto nie ma obycia z dowcipno-krwawymi horrorami klasy B
„Zniszczenie mózgu” może jawić się w kategoriach podróży po umyśle szaleńca, w
której logika jest zbędnym balastem, a rzeczywistością rządzi nieograniczona
wyobraźnia. Wielbiciele takiego kina natomiast mogą nazwać Henenlottera
wizjonerem, wyrobnikiem śmiałych projektów, które świadomie, z przekorą wpisują
się w tradycję kina niszowego. W moim odczuciu jednym z najciekawszych
właściwości „Zniszczenia mózgu” jest jego niewymuszone narzucanie wyimaginowanej
rzeczywistości. Abstrakcyjny pomysł uczynienia jednego z bohaterów filmu artykułującego
swoje przemyślenia aksamitnym głosem, niebieskiego pasożyta Aylmera początkowo
wywołał u mnie głośny wybuch śmiechu. Przerośnięte, oślizgłe stworzenie
pozbawione kończyn i przypominające monstrualną glistę z paszczą pełną małych,
ostrych ząbków. W dodatku posiadające zdolności manipulacyjne, ochoczo
wykorzystywane w kontaktach ze swoimi opiekunami / niewolnikami. Sekwencje,
podczas której Brian układa sobie tę dziwaczną istotę na karku w oczekiwaniu na
wstrzyknięcie do mózgu uzależniającej substancji, krótkotrwale modyfikującej
postrzeganie otaczającej go rzeczywistości i same ujęcia dostarczania płynu
wprost do gąbczastego, wizualnie kiczowatego mózgu chłopaka dają nam jedynie przedsmak
szaleństwa preferowanego przez Henenlottera. Tyle tylko, że z czasem fabuła
przestaje wywoływać wyłącznie niekontrolowany śmiech, tak jakby twórcom udało
się dokonać rzeczy niemożliwej i przynajmniej na czas seansu narzucić mi
odkształcone prawidła, którymi rządzi się świat przedstawiony „Zniszczenia
mózgu”. Nie wiem, jak będą się na to zapatrywać inni widzowie, ale ja z biegiem
trwania akcji całkowicie oswoiłam się z kuriozalną wizją Henenlottera,
przestając dostrzegać coś nieprawdopodobnego, zabawnego w pasożycie żywiącym
się ludzkimi mózgami. Co wcale nie oznacza, że w scenariuszu nie uwzględniono
innych komediowych akcentów.
Halucynacje, które Aylmer wywołuje u Briana realizacyjnie stoją na bardzo
niskim poziomie, ale kolorowe powidoki, rozciągające się przed jego oraz
naszymi oczami to jedyna część składowa „Zniszczenia mózgu”, której celowego przerysowania
nie byłam w stanie w pełni zaakceptować. Niewielki mankament, jeśli postawi się
go obok licznych scen gore, które
porażają pomysłowością i wykonaniem. Najczęstszym modus operandi pasożyta jest
przedostawanie się do mózgu ofiar przez ich czoła i chociaż już tutaj możemy
liczyć na pewną dozę makabryczności to szczególnie jedno konkretne odstępstwo,
na jakie Aylmer idzie zachwyca w wyjątkowy, bo dwojaki sposób. Scena zjadania
mózgu kobiety przez usta w dziwacznej parodii seksu oralnego zwraca uwagę odważnym
podejściem Henenlottera do a la kopulacji - tak jakby kobieta uprawiała seks
oralny z pasożytem, którego z kolei świadomie bądź nie scenarzysta przyrównuje
do penisa. Ale poza kontrowersyjnym spojrzeniem na owy męski organ niniejsza
sekwencja rozbudziła we mnie atak niekontrolowanego śmiechu – ruchy symulujące
stosunek oralny, szczególnie w ujęciach od tyłu były tak idealnie osadzone w
punkcie, że nie mogłam nie podzielić czarnego humoru Henenlottera. Najszerzej
komentowaną sekwencją gore jest
natomiast wyciąganie z ucha zakrwawionego organu, odrobinę przypominającego
jelito, sfinalizowane odpadnięciem małżowiny. I wcale nie dziwi mnie oddanie
palmy pierwszeństwa temu konkretnemu ujęciu przez większość widzów, bo oprócz
oryginalności to wydarzenie charakteryzuje się sporą dozą realizmu –
nieprzesadzonego bryzgania posoką i sugestywnymi efektami specjalnymi. Scen
mordów jest oczywiście więcej, wszak na nich w dużej mierze opiera się fabuła „Zniszczenia
mózgu”, ale poza makabrycznością i czarnym humorem Henenlotter przemyca w
podtekstach głębsze treści. Zachowanie Briana przypomina postępowanie narkomana
na głodzie, gotowego na wszelkie poświęcenia byle tylko dostać swoją działkę.
Płyn, który Aylmer wstrzykuje mu bezpośrednio do mózgu wywołuje reakcje
zbliżone do stanu po zaaplikowaniu sobie jakiegoś twardego narkotyku, a i
objawy odstawienia nasuwają na myśl skojarzenia z odwykiem osoby uzależnionej. UWAGA SPOILER Nie zabrakło również
parodii przedawkowania w finalnej scenie KONIEC
SPOILERA. Wszystko to wygląda tak, jakby Henenlotter z jednej strony
wykpiwał słabości jednostek podatnych na uzależniania, a z drugiej próbował im
uświadomić, że są niewolnikami preferowanej przez siebie używki, zrzekającymi
się prawa do decydowania o sobie. Poza wymienionymi wyżej superlatywami „Zniszczenia
mózgu” oddanymi w odpowiednio przybrudzonym klimacie przy akompaniamencie
chwytliwej ścieżki dźwiękowej, wielbiciele „Wiklinowego koszyka” zapewne
dostrzegą drobne analogie pomiędzy tymi filmami. Hanenlotter zamierzenie
pokusił się o intertekstualność, tak jakby zdawał sobie sprawę, że Aylmer
odrobinę przypomina Beliala, szczególnie w sferze jego zgubnego wpływu na
głównego bohatera. Najbardziej czytelne nawiązania do „Wiklinowego koszyka”
ujawniają się w sekwencjach pobytu w zapuszczonym pokoju hotelowym i podczas
podróży metrem, kiedy to kamera na chwilę zatrzymuje się na koszu, dzierżonym
przez jednego z pasażerów.
„Zniszczenie mózgu” w moim pojęciu kumuluje w sobie wszystkie dobra, jakie
mają widzom do zaoferowania krwawe horrory komediowe klasy B. Dlatego też
uważam, że seans tej produkcji powinien być jednym z głównych wyborów
wielbicieli tego rodzaju obrazów. Wątpię, żeby ta konkretna nisza była
zawiedziona owym dokonaniem Franka Henenlottera, wizjonera, którego abstrakcyjne
postrzeganie kina grozy posobnie jak płyn Aylmera ma działanie halucynogenne.
Tak więc zachęcam do seansu, aczkolwiek przestrzegam przed ewentualnym
uzależnieniem, bo przedawkować takich dzieł chyba nie sposób. Czystej frajdy
nigdy dosyć;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz