W 1994 roku Harlan Diehl zabija całą swoją rodzinę, pozostawiając przy
życiu jedynie niemowlę, dziecko siostry, po czym zostaje zastrzelony przez
policję. Kilkanaście lat później licealista, Julian Miller, przygotowuje
szkolny projekt o tym krwawym wydarzeniu, z pomocą dziewczyny i paru znajomych.
Pracujący w archiwach gazety, Quinn, na prośbę Juliana znajduje taśmy ze sprawy
Diehla, a po odtworzeniu ich zostaje opętany przez jakiś byt. Chłopak
przystępuje do poszukiwań nagrań Harlana oraz ocalałego członka rodziny
Diehlów, wykorzystując szatańską moc taśm do zawłaszczania dusz wybranych osób.
Tymczasem Julian dowiaduje się, że przodek Harlana wynalazł sposób na
nieśmiertelność, który może zaowocować powtórką bestialskich zbrodni sprzed
lat.
Reżyser i scenarzysta „Szatańskich taśm”, Michael A. Nickles nie miał
szczęścia do dystrybutora. Firma Magnolia Pictures (Magnet Releasing)
wprowadziła tę produkcję tylko do jednego kina, co zaprocentowało wpływami
rzędu 264 dolarów. Biorąc pod uwagę budżet opiewający na ponad półtora miliona dolarów
nie da się ukryć, że Nickles przepłacił… Już pomijając ekstremalnie oszczędną
dystrybucję Magnolia Pictures, oglądając film, trudno oprzeć się wrażeniu, że
Nickles nieumiejętnie rozdysponował tymi pieniędzmi, ale zaledwie 33 sprzedane
bilety to i tak stanowczo za mało, zważywszy na poziom „Szatańskich taśm”. Dobry
straszak to to nie jest, ale kino grozy obfituje w o wiele słabsze produkcje,
które zarobiły nieporównanie więcej, co dowodzi jedynie temu, że nakręcenie
filmu to nie wszystko – równie ważne jest znalezienie odpowiedniego
dystrybutora, który oczywiście zechciałby ten projekt sprzedać.
Im więcej horrorów oglądam, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że
największych trudności nastręcza współczesnym twórcom wygenerowanie mrocznego klimatu oraz
konsekwentne utrzymanie go przez cały seans. Dlatego też niepomiernie zdziwił
mnie fakt, że, podczas gdy niemalże wszystko inne w „Szatańskich taśmach” się
rozjeżdża atmosfera zachowuje zadowalający poziom. Początkowo myślałam, że
przybrudzone, ziarniste zdjęcia i oszczędnie oświetlone wnętrza są wynikiem nie
tyle zdolności Nicklesa, ile niewystarczających nakładów pieniężnych
przeznaczonych na realizację filmu. Ale kiedy tylko dowiedziałam się, że budżet
opiewał na przyzwoitą sumkę, jak na niehollywoodzki obraz, zaczęłam się
zastanawiać, czy aby Nickles nie posiada rzadko spotykanego daru do
naturalnego, niewymuszonego tworzenia odpowiedniej oprawy straszaka. Być może
przypisuję mu zdolności, których nie ma, być może tak silny kontrast mrocznego,
konsekwentnie budowanego klimatu z pozostałymi, niedopracowanymi elementami
filmu był czystym przypadkiem. Niemniej nie da się ukryć, że złowieszcza aura,
rzecz która wielu innym twórcom nastręcza niemałych trudności, jest najsilniejszą
częścią składową „Szatańskich taśm”. Kiedy zaś stawia się atmosferę obok
scenariusza i efektów specjalnych dostaje się żywy dowód na to, że choć klimat
odgrywa ważną rolę w każdym horrorze, bez pomocy z innych stron traci na
atrakcyjności, że pozostałych części składowych każdego straszaka nie należy
deprecjonować. W kinie grozy, szczególnie tym wysokobudżetowym, częściej
spotykam się z brakiem odpowiedniego klimatu, przez co zdarza mi się nie
doceniać ich fabuł i efektów specjalnych. Tutaj mamy natomiast zgoła odwrotną sytuację,
przypominającą (również mnie), że zgrabna atmosfera to nie wszystko.
Scenariusz „Szatańskich taśm” nasunął mi delikatne skojarzenia z „The Ring”,
co może istotnie stanowiło inspirację Nicklesa, bo wspomina ten tytuł w jednej
z rozmów nastoletnich bohaterów. Chociaż z drugiej strony mówi również o „Krzyku”
i „Zakręconym piątku”, więc może delikatna zbieżność z „The Ring” nie była
zamierzona. W każdym razie klątwa rzucana za pomocą taśm chyba już zawsze
będzie się każdemu kojarzyć z „Kręgiem”, więc naturalnie kiedy tylko uświadomiłam
sobie, że rzecz o czymś w ten deseń traktuje przed oczami stanął mi właśnie ten
konkretny obraz. Tyle, że w „Szatańskich taśmach” zamiast dziewczynki najpierw
wyłaniającej się ze studni, żeby następnie wyjść z telewizora mamy delikwenta,
który wynalazł sposób na przenoszenie swojej duszy do ciał innych osób za
pośrednictwem nagrań. Bez żadnych zapierających dech w piersiach efektów
specjalnych, czy niepokojących charakteryzacji. Opętani wyglądają, jak normalni
ludzie, poza Quinnem, który może się pochwalić długimi, czarnymi pazurami i
oszczędnie rozlokowanymi wykwitami na twarzy. Momenty opętania również oddano bardzo
minimalistycznie – ot, Quinn przykłada dłoń do ekranu, a osoba po drugiej stronie
chwilę wije się po podłodze. Bez wyginania ciała rodem z „Egzorcysty”, bo i „Szatańskie
taśmy”, pomimo dobrego klimatu przestraszyć nikogo nie zamierzały. W pewnym
momencie nawet zaczęłam się zastanawiać, czy celem Nicklesa było stworzenie
nastrojowej produkcji, czy może jego zainteresowania zogniskowały się na rąbance.
Jednak, jaki by zamysł nie był nie wyczerpał tematu w żadnym kierunku. Podczas,
gdy sekwencjom zawłaszczania dusz niewinnych ludzi brakowało jakichś
silniejszych uderzeń, czy to w charakteryzacji, czy choćby prymitywnych jump scenek, momenty eliminacji ofiar
oddarto z wszelkiego realizmu. „Szatańskie taśmy” otwiera scena kręcenia przez
Juliana i jego znajomych filmu obrazującego zbiorowy mord sprzed kilkunastu
lat. Wówczas domorosły filmowiec stylizuje ich na trupy przekonująco oddając
rany pokrywające ich ciała. Ale o ile inscenizacja Juliana jest całkiem
realistyczna późniejsze mordy będące dziełem opętanego Quinna porażają
sztucznością. No, może poza przebiciem oka ukazanego migawkowo, co
uniemożliwiło przyjrzenie się szczegółom. Jednak już uderzanie głową chłopaka o
deskę rozdzielczą i strzał w głowę epatują tak dalece rozwodnioną krwią, że aż
człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego Nickles w tych ujęciach nie
wykorzystał substancji imitujących posokę z filmiku Juliana. Wyglądało to tak,
jakby twórcy zarówno do nadnaturalnych wątków „Szatańskich taśm”, jak i scen gore podeszli bez należytego skupienia,
poruszając dwie zgoła odmienne konwencje, ale żadnej nie doprowadzając do zadowalającego
poziomu. A wystarczyło skupić się na jednej stylistyce. To samo zresztą można
powiedzieć o fabule, która miejscami nawet ciekawiła, nawet w takiej teen horrorowej oprawie, ale w pewnym
momencie podobnie jak wszystko inne zaczęła się rozjeżdżać. Nickles zaczął coraz
dłuższe kawały czasu przekazywać Quinnowi poszukującemu taśm Harlana i jego
przodka oraz jego relacjom z policjantem, Christianem Slaterem we własnej
osobie, odchodząc od głównego bohatera, przyzwoicie wykreowanego przez Johnny’ego
Pacara. Ktoś powie mała strata, bo w końcu w horrorze lepiej obcuje się z
opętanymi gośćmi zabijającymi ludzi, aniżeli rozterkami nastolatków i szkolnym
projektem, ale akurat w tym przypadku, przez wzgląd na sztuczność bijącą ze
scen stricte horrorowych wątki obyczajowe z delikatnymi naleciałościami
nieznanego (przebijającymi głównie z dialogów) o wiele silniej sprostały moim
niewygórowanym wymaganiom.
Szkoda, że tak zgrabnie wygenerowany mroczny klimat zmarnowano na tak
nierówne dziełko, które niepotrzebnie porwało się na tyle różnych konwencji –
od nastrojówki przez rąbankę po sporadyczne kręcenie z ręki. A to wszystko
oddane bez większego polotu charakteryzatorskiego i z oddarciem efektów
specjalnych z wszelkiego realizmu (szczególną irytację wzbudza widok
rozwodnionej krwi). Można było z tego zrobić całkiem przyjemny straszak na
jeden raz, gdyby tylko scenariusz nie był tak rozproszony. Cóż, Nickles chciał
troszkę sprawę pokomplikować, być może żeby zaskoczyć widzów jedynym zwrotem
akcji, być może chcąc odróżnić się od innych współczesnych horrorów. Jednakże
wydaje mi się, że jego film zaprezentowałby się od lepszej strony, gdyby warstwę
fabularną poprowadzić liniowo, konwencjonalnie, z prostotą i równoczesną z dbałością
o realistyczny wygląd posoki oraz charakteryzacji opętanych. Bez ingerencji
komputera, ale z większą śmiałością. Bo w takim kształcie, w jakim przyszło mi
oglądać „Szatańskie taśmy”, oprócz klimatu i wątków obyczajowych właściwie nic
nie było w stanie mnie zainteresować. Chociaż z drugiej strony zważywszy na
poziom wielu innych XXI-wiecznych horrorów to i tak sporo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz