sobota, 10 października 2015

„Szkolna zaraza" (2014)


Pracujący nad pierwszą książką, Clint, przyjmuje tymczasową posadę zastępcy nauczyciela angielskiego w podstawówce w miejscowości FT. Chicken, w stanie Illinois. W tym samym czasie do szkolnej stołówki zostaje sprowadzony zainfekowany drób, który zaczyna zamieniać uczniów w mięsożerne bestie. Nauczyciele zostają zmuszeni do zabarykadowania się w budynku, w oczekiwaniu na organy porządku publicznego. Kiedy dochodzą ich informacje, że epidemia rozprzestrzeniła się na całe miasto decydują się stanąć do walki z hordą oszalałych dzieciaków.

Horror komediowy początkujących reżyserów, Jonathana Milotta i Cary’ego Murniona na podstawie scenariusza Iana Brennana i Leigh Whannella. Ten drugi debiutował w roli reżysera podczas pracy przy „Naznaczonym 3”, ale szczególnie intensywnie spełnia się w charakterze aktora i scenarzysty (m.in. trzech części „Piły”, „Martwej ciszy”, trzech części „Naznaczonego”). Zainteresowanie opinii publicznej oprócz nazwiska Whannella jeszcze przed premierą „Szkolnej zarazy” wzmagała informacja, że główną rolę powierzono Elijahowi Woodowi, którego firma była współodpowiedzialna za produkcję. Innymi słowy „Szkolną zarazę” firmują znane nazwiska, które być może przyciągną przed ekrany pokaźną liczbę odbiorców. Choć „Szkolną zarazę” szufladkuje się, jako zombie movie choroba przedstawiona w filmie niekoniecznie poddaje się tylko tej jednej interpretacji. Można to odczytywać również w kategoriach jakiegoś nowego wirusa, albo istotnie nieco zmodyfikowanej zarazy zombie. Zmodyfikowanej, bo dotykającej wyłącznie osoby, które mają przed sobą okres dojrzewania. Dobrze, że twórcy „Szkolnej zarazy” trochę poeksperymentowali z wirusem, bo osobiście jestem już zmęczona tymi wszystkimi apokaliptycznymi horrorami o klasycznych żywych trupach. Nawet, jeśli widać w tym dużą inspirację kultowym „Czy zabiłbyś dziecko?” i tak koncepcja prezentuje się nieporównanie ciekawiej niż większość współczesnych produkcji o zombie. Co wcale nie znaczy, że twórcom udało się uniknąć drażniących mnie elementów.

„Szkolną zarazę” zauważalnie można podzielić na dwie partie. Zdecydowanie bardziej opowiadam się za pierwszą, kiedy to jeszcze sielski, oddany w pastelowych barwach klimat przyjemnie kontrastuje z pierwszymi oznakami rozprzestrzeniającego się wirusa. Widzimy dziewczynkę z ropiejącymi krostami na twarzy, która atakuje nieprzyjemnego kolegę z klasy, odgryzając mu kawałek skóry z policzka. Niedługo potem chłopiec przystąpi do infekowania innych, ale jeszcze wcześniej scenarzyści wtłoczyli w akcję kilka dodatkowych smaczków. Nie spodziewałam się, że tak celowo przerysowany film, mający za zadanie bardziej śmieszyć, aniżeli straszyć czy zniesmaczać będzie się silił na jakieś ambitniejsze tezy. Ale nie doceniłam twórców. Jeszcze przed wybuchem epidemii sporo miejsca poświęcono karygodnemu zachowaniu, co poniektórych dzieci, niemających szacunku do rodziców i nauczycieli, zdeprawowanych pociech, które kpią z wszelkich autorytetów. Oczywiście, nie wszyscy prezentują taką postawę, ale i tak można zauważyć, że scenarzyści starali się uświadomić widzom, jakim niekorzystnym zmianom w ostatnich latach podlega zachowanie dzieci. Clint (znakomicie wykreowany przez Elijaha Wooda), w pewnym momencie stwierdza, że za jego czasów tak nie było i choć nie rozwija szerzej swojej myśli starsi widzowie zapewne domyślą się, co chciał przekazać i najprawdopodobniej przyznają mu rację. Świat jest coraz bardziej zdeprawowany i dotyczy to zarówno uczniów podstawówki, jak i ich nauczycieli, których scenarzyści również nie portretują w chwalebny sposób. Ta teza przeplata się z właściwą akcją, czyli epidemią a la zombizmu, podlaną dosyć obfitą dawką gore. Plastikowego, czyli dostosowanego do konwencji. Widać, że ambicją twórców „Szkolnej zarazy” nie było zniesmaczenie odbiorców tylko rozbawienie. Krwawe sceny wyglądały, jakby żywcem wyjęto je z jakiegoś teledysku, co zapewne odrzuci osoby nastawiające się na odstręczające widowisko. Eksperci od efektów specjalnych zrobili wszystko, aby sprostać wymaganiom innej grupy odbiorców – tej, która przygotuje się na zabawną rzeź, czyli spektakl zasadzający się na kontrowersyjnym czarnym humorze. Taka konwencja mi nie przeszkadzała, czasem warto odetchnąć przy czymś celowo sztucznym. Miałam za to problem z charakterem eliminacji bohaterów, bo w sumie poza wyciąganiem mózgu i harcami na boisku (gra w kulki gałkami ocznymi, głowa na sznurku i jelito w roli skakanki) nie dopatrzyłam się niczego, czego nie widziałam już w innych tego typu filmach, łącznie z jakże oklepanym motywem rozrywania ciał i konsumpcji organów ludzkich. Za to drobne aluzje do innych horrorów były, jak najbardziej na miejscu. Konwersacje bohaterów o między innymi takich dziełach, jak „Straceni chłopcy” i „Christine” Stephena Kinga znacząco podnosiły poziom dowcipu i tak już zgrabnie rozpisanych dialogów (mój ulubiony to przytyk do roli hobbita). Poza rozmowami intertekstualność przejawia się również w scenerii (np. plakat „Szczęk” w pokoju Clinta), czy scenie z dziewczynką na rowerku, która nie może nie nasunąć skojarzeń z „Piłą”.

Druga połowa „Szkolnej zarazy”, po bardzo udanym zawiązaniu akcji odrobinę mnie rozczarowała. Całkiem pomysłowa pierwsza połowa filmu przekształciła się w swego rodzaju parodię „Nocy żywych trupów” i remake'u „Świtu żywych trupów” (wiadomości ze świata zewnętrznego, akcja na dachu). Miałam też wątpliwą przyjemność przydługiego przysłuchiwania się konwersacjom bohaterów o ich życiu miłosnym oraz ich próbom wydostania się z budynku szkolnego. Oczywiście, owe podchody nie miały w sobie większego napięcia, bo i konwencja nie ta, ale dowcip również wówczas znacząco się przytępił. Spowolnienie akcji, rozwlekłe coraz nudniejsze rozmowy i rzadkie, mało widowiskowe szarże zarażonych odrobinę podkopały mój entuzjazm, rozbudzony pierwszą połową seansu. Dopiero pod koniec akcja się rozkręciła, ale niestety nie w kierunku, jakiego bym oczekiwała po takim wstępie. Ale ostatnie dynamiczne sekwencje odpędziły przynajmniej senność, wywołaną kilkoma ustępami ukrywających się w szkole nauczycieli. Fabuła ostatecznie podążyła w stronę konwencji, za którą na ogół nie przepadam, ale w tak zwariowanym stylu, że mogłam to zaakceptować.

„Szkolna zaraza” z całą pewnością bardziej się sprawdza w roli komedii, aniżeli horroru, bo choć posoki leje się całkiem sporo sceny gore są tak samo przerysowane, jak wszystko inne. Celowo, żeby rozśmieszyć widzów optujących za czarnym humorem, a co za tym idzie potrafiących śmiać się z rzeczy, które zabawne być nie powinny. W sumie „Szkolna zaraza” stanowi całkiem przyjemną rozrywkę, choć dla mnie osobiście niepozbawioną wad, na nudny wieczór, ale wyłącznie dla grupy odbiorców, która odnajduje się w takim śmiałym humorze. Ogólnie odbieram film na plus, aczkolwiek parę scen w drugiej połowie projekcji można było poprawić.

2 komentarze:

  1. Czyli to coś takiego jak "Zombieland"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Narracyjnie tak, ale mnie osobiście "Szkolna zaraza" się bardziej podobała. Nigdy nie byłam fanką fabuły, dialogów i bohaterów "Zombieland".
      Z tych nowszych horrorów komediowych o zombie najbardziej lubię "Dom śmierci 2" - wiem, jestem w mniejszości, ale kurczę ilekroć to oglądam zawsze mnie bawi. Pewnie nienormalna jestem, zważywszy na opinie, jakie krążą o tym filmie;) Zresztą podobnie mam z "Kostnicą".

      Usuń