Ghost story wyreżyserowana przez braci, Michaela i Shawna Rasmussenów, na podstawie ich własnego scenariusza, która nie wzbudziła wielkiej sympatii opinii publicznej. Zdaje się, że słusznie, bo w przedsięwzięciu obu panów, choć miało ono zadatki na relatywnie przyzwoity straszak, można zauważyć sporo niedostatków, które znacząco psują odbiór całości. Myślę, że szanse na zrobienie z tego wybitnego horroru praktycznie nie istniały, bo już na etapie scenariusza „The Inhabitants” świadomie wpisuje się w poczet konwencjonalnych, niczego niewnoszących do tradycji gatunku nastrojówek. Ale gdyby popracować nad paroma elementami można by zaproponować widzom całkiem niezłego straszaka – schematycznego, ale przyjemnego w odbiorze.
Początek jest zbliżony do „Krwawej wróżby” – młode małżeństwo kupuje stary pensjonat, którego mają zamiar przywrócić do dawnej świetności. Obie produkcje traktują o wiedźmie, ale o ile ta pierwsza silniej koncentrowała się na scenach mordów, o tyle „The Inhabitants” skręcił w stronę ghost story. Nawet dysponując tak konwencjonalnym scenariuszem bracia Rasmussen potrafili mu stworzyć odpowiednio mroczną oprawę wizualną. Ziarniste, lekko przybrudzone zdjęcia przy akompaniamencie nastrojowego nucenia prostej melodyjki w najmniejszym stopniu nie przystawały do denerwującej maniery twórców wysokobudżetowych horrorów, którym się wydaje, że plastyczność i jakość HD warunkują klimat grozy. Problemem „The Inhabitants” nie jest też sceneria, bo w końcu w ghost story nie ma chyba nic lepszego niż wiekowy, stojący nieopodal lasu duży dom, pełen skrywających różne niebezpieczne tajemnice pokoi. Nie, zgrzyty w moim odczuciu nie uwidaczniają się w tych częściach składowych filmu, ale w montażu i brakach bardziej charakterystycznych pomysłów na skumulowanie większości scen grozy. Opowiadając swoją historię twórcy skorzystali z jednej z najmniej preferowanych przeze mnie narracji. Już podczas wstępnych sekwencji, które zgodnie z tradycją ghost stories, mają zasugerować widzom nawiedzenie pensjonatu przez jakieś jeszcze bliżej niesprecyzowane byty, twórcy stawiają na poszatkowaną realizację, która niszczy wszelkie zalążki napięcia. Początkowo samo otwierające się drzwi, nocne hałasy rozlegające się w pensjonacie oraz cienie przemykające po pomieszczeniach wespół z mroczną oprawą wizualną zapowiadają całkiem nastrojową rozrywkę. Ale niestety szybko okazuje się, że niemalże nic z tego nie wynika. Bracia Rasmussen często finalizują wszystkie sceny grozy rozczarowującymi widokami… niczego, po czym pośpiesznie przeskakują do następnej sceny, umiejscowionej w innym przedziale czasowym. Zaciemnienie i zawiązanie kolejnego wydarzenia to swego rodzaju znaki rozpoznawcze „The Inhabitants”, rzecz z której filmowcy najczęściej korzystają podczas wyłuszczania widzom swojej historii. Taki typ narracji może odebrać nawet najbardziej przychylnym odbiorcom możliwość całkowitego wczucia się w scenariusz. Jak się okazuje prawdziwą sztuką nie jest jedynie wygenerowanie zgrabnej aury niezdefiniowanego zagrożenia i dbałość o właściwą kolorystykę, ale również odpowiednie ukierunkowanie atmosfery – wybór najwłaściwszych środków ciężkości i cierpliwość podczas zawiązywania w zamyśle mających niepokoić sekwencji.

A tak niewiele brakowało, żeby z „The Inhabitants” zrobić całkiem znośny straszak, na jeden raz, ale przyjemny w odbiorze. Na tym przykładzie doskonale widać, jak ważna w kinie grozy jest narracja i jaką rolę odgrywa montaż, bo wykorzystanie tych dwóch elementów bez większego wyczucia grozy właściwie niszczy wszelkie zalążki napięcia, łagodzi siłę rażenia mrocznej oprawy wizualnej oraz oddziera psychologiczną warstwę scenariusza z dramatyzmu. Sprzyjających sytuacji do straszenia bracia Rasmussen wypracowali sobie całkiem sporo, ale niestety z jakiegoś powodu nie potrafili wykorzystać ich potencjału.
Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Do tego brak klimatu, czy choćby fajnych widoczków.
OdpowiedzUsuńKlimat jest,ale całość nie za bardzo.Muzyka i konieczność oglądania w samotności zrobią swoje :)
OdpowiedzUsuń