wtorek, 7 czerwca 2016

„Żołnierze kosmosu” (1997)


Przyszłość. Ziemia jest federacją, w której pełne prawa obywatelskie przysługują osobom mającym za sobą służbę wojskową. Podczas próby skolonizowania innych planet okazuje się, że niektóre z nich zostały zawłaszczone przez ogromne, agresywne robale przybyłe z planety Klendathu. Rasa ludzka bierze sobie za cel zniszczenie wszystkich robali, które bynajmniej nie zamierzają się poddać. Pochodzący z bogatej rodziny Johnny Rico niedługo kończy szkołę i zastanawia się nad wstąpieniem do Służby Federalnej. Motywuje go sytuacja jego dziewczyny, Carmen Ibanez, która wstępuje do floty, ziszczając swoje marzenie o pilotowaniu latających maszyn bojowych. Wbrew obiekcjom rodziców Rico w końcu decyduje się wstąpić do piechoty. Do tego samego oddziału trafia jego znajoma ze szkoły, podkochująca się w nim Dizzy Flores. W trakcie intensywnego, wyczerpującego szkolenia świat obiega wiadomość, że ich rodzinne Buenos Aires zostało zniszczone przez robale. To wydarzenie mobilizuje wszystkie oddziały do zmasowanych ataków na kolonie ich wrogów, które najprawdopodobniej znalazły sposób na zyskanie niemalże ludzkiej inteligencji.

Scenariusz „Żołnierzy kosmosu” spisał Edward Neumeier w oparciu o powieść Roberta A. Heinleina z 1959 roku, aczkolwiek z bardzo licznymi modyfikacjami. Reżyserii podjął się Paul Verhoeven, twórca między innymi „RoboCopa”, „Pamięci absolutnej” i „Nagiego instynktu”, przyznając, że choć się starał nie zdołał doczytać do końca pierwowzoru literackiego, ze względu na to, że śmiertelnie go nudził. Powieść Heinleina była krytykowana za propagowanie faszyzmu i militaryzmu, ale Neumeier i Verhoeven nie zamierzali pociągnąć jej adaptacji w tych kierunkach. Zdecydowano się na satyryczne ujęcie owych tematów, ukazanie faszyzmu w swoistym „krzywym zwierciadle”, co nie było takie oczywiste dla wszystkich widzów. Choć Verhoeven starał się wyraźnie drwić z nacjonalistycznej ideologii i gotowości oddawania życia za bezpieczeństwo ogółu, nie wszyscy widzowie to dostrzegli. Znalazły się również osoby, które miały twórcom „Żołnierzy kosmosu” za złe upodobnienie bohaterów filmu pochodzenia amerykańskiego do hitlerowców, na co Verhoeven odpowiadał, że starał się dać do zrozumienia, że wojna z każdego jej uczestnika robi faszystę, bo jego koncepcja zakładała między innymi krytykę militaryzmu, czyli odwrotność myśli rzuconej przez Heinleina w jego literackim utworze.

Jednymi z najbardziej czytelnych aluzji wskazujących na satyryczne ujęcie zagadnień faszyzmu i militaryzmu są co jakiś czas pojawiające się spoty propagandowe zachęcające młodych ludzi do czynnego udziału w wojnie – gloryfikujące ideę umierania na polu bitwy z uśmiechem na ustach i starające się zaszczepić w ich umysłach przekonanie, że to najbardziej chwalebna forma pokazywania swojego patriotyzmu. Krótkie filmiki mają formę podnoszących na duchu reklamówek, cenzurujących niektóre drastyczne ujęcia (jak na przykład rozszarpywanie krowy przez robala, ale już zakrwawionym ludzkim zwłokom można się dokładnie przyjrzeć) i starających się wzbudzić w oglądających niechęć do przerośniętych wrogów ludzkości. Oczywiście nikt nie uważa za stosowne wyjaśnić widzom prawdy o genezie tej krwawej wojny – ich autorzy, to jest władze, portretują jedynie „jedną stronę medalu”, czyli okrucieństwo, do jakiego zdolne są robale, celowo pomijając grzeszki rasy ludzkiej. Typowa dla systemu totalitarnego propaganda, zasadzająca się na tezie, że to robale są agresorami, a ludzie ich niewinnymi ofiarami. Nic więc dziwnego, że od najmłodszych lat karmieni takimi jednostronnymi informacjami młodzi ludzie po ukończeniu szkoły chętnie zaciągają się do Służby Federalnej. Napędza ich nie tylko idea przyczynienia się do poprawy bezpieczeństwa swojej rasy, ale również obietnica zostania Obywatelem, czyli pełnoprawnym członkiem społeczeństwa, bohaterską jednostką gotową poświęcić wszystko dla dobra narodu. Jeśli wychwyci się kpinę twórców wymierzoną w tego rodzaju przekonania, „Żołnierze kosmosu” mogą stanowić doskonałą rozrywkę dla zatwardziałych pacyfistów – błyskotliwy traktat o manipulowaniu ludźmi, wykorzystywaniu ich patriotyzmu do własnych celów przez rządzących, którzy ani myślą zejść z wysokich stołeczków i dołączyć do walczących obywateli. Ale, co zresztą udowodniły reakcje co poniektórych widzów, satyryczne spojrzenie na militaryzm nie musi być takie oczywiste – widać istnieje możliwość odczytywania tego obrazu przez pryzmat gloryfikacji wojny (choć ja nigdy nie umiałam patrzeć na niego w ten sposób) i jeśli przyjąć taką interpretację „Żołnierze kosmosu” mogą z kolei zachwycić entuzjastów militaryzmu. Myślę, że wątpliwości, co do właściwego odczytania myśli podrzuconych w scenariuszu, w głównej mierze zasiewają portrety głównych bohaterów, których pomimo ich podatności na manipulację rządzących nie sposób nie polubić. Casper Van Dien przekonująco wcielił się w rolę na początku wewnętrznie rozdartego młodego mężczyzny, Johnny’ego Rico, który w przeciwieństwie do swoich kolegów decyduje się wstąpić do Służby Federalnej nie z potrzeby czuwania nad bezpieczeństwem swojej rasy, czy z pragnienia zostania Obywatelem. Jego motywacja jest bardziej przyziemna – wstępuje do piechoty dla dziewczyny, Carmen Ibanez (nieco drętwa Denise Richards), która „od zawsze” wiedziała, że zostanie pilotką, w czym wspierał ją ojciec. Bogaci rodzice Johnny’ego nigdy nie byli entuzjastycznie nastawieni do wojny, dlatego też w obawie o życie syna starają się odwieść go od tych planów. Początkowe sekwencje, mające miejsce tuż przed ukończeniem szkoły przez głównych bohaterów „Żołnierzy kosmosu” oddano w teen obyczajowych realiach, po czym skręcono w stronę filmu wojennego oddanego w uniwersum typowym dla obrazu science fiction. Najczęściej chwali się efekty specjalne, szczególnie portret podróży kosmicznych oraz sylwetki przerośniętych robali, które stworzono w oparciu o CGI i animatronikę, które rzeczywiście przetrwały próbę czasu, robiąc nawet bardziej wiarygodne wrażenie, aniżeli niektóre dzisiejsze komputerowe twory widziane na ekranie. Szacuje się, że Paul Verhoeven dysponował stoma milionami dolarów – nie ma się więc co dziwić, że efekty nawet teraz prezentują się tak widowiskowo. Ale choć doceniam wkład ludzi odpowiadających za oprawę wizualną „Żołnierzy kosmosu” zawsze największą przyjemność sprawiała mi warstwa fabularna - oddana ze swoistą lekkością, niosąca ważne przesłania historia wewnętrznej przemiany młodego mężczyzny i swego rodzaju zacietrzewienia rasy ludzkiej oraz kolonii robali.

Niedługo po wstąpieniu Johnny’ego Rico do piechoty pomiędzy nim i od dawna wzdychającą do niego koleżanką ze szkoły, Dizzy Flores (niezastąpiona Dina Meyer) zawiązuje się bliska przyjaźń, która z czasem przekształca się w coś głębszego. Wątek miłosny jest na szczęście jedynie tłem dla dużo ciekawszych wydarzeń obrazujących niszczejący konflikt pomiędzy rasą ludzką i ogromnymi robalami. Twórcy unikają potępiania bądź gloryfikowania wprost którejkolwiek ze stron, ale odczytanie podtekstu nigdy nie nastręczało mi żadnych problemów. Pokazywano zarówno zakrwawione, rozczłonkowane zwłoki ludzkie, jak i oślizgłe, oblane zieloną mazią truchła robali i w sumie w obu przypadkach niezmiennie wielce mnie owe widoki przygnębiały. Chyba między innymi taki był cel Paula Verhoevena – pokazać prawdziwe, nieupiększone skutki wojny, uświadomić oglądającemu, do czego prowadzi niemożność kompromisowego rozwiązania sporów. Cierpią obie strony konfliktu, a tych „dobrych” właściwie nie sposób jednoznacznie wytypować. Zarówno ludzie, jak i zapewne robale wychodzą z założenia, że to oni walczą „po jasnej stronie mocy”, że racja jest po ich stronie, gdy tymczasem, patrząc na ten konflikt z pozycji bezstronnego obserwatora owe proporcje wcale nie są oczywiste. Verhoevenowi i Neumeierowi udało się wzbudzić we mnie ogromną sympatię do Johnny’ego Rico, Dizzy Flores i Carmen Ibanez, ale taki sam stosunek miałam do ich wrogów, co bez wątpienia było o wiele trudniejszym zadaniem dla twórców. Współczuć odrażającym robalom, a nawet lubić te kreatury dziesiątkujące ludzkość to fenomen „Żołnierzy kosmosu”, który zachwyca mnie, ilekroć bym po ten obraz nie sięgała, równocześnie wprowadzający pewien ciekawy dysonans. Patrząc na zrealizowane z dużym rozmachem starcia żołnierzy z przerośniętymi robalami właściwie nigdy nie wiem komu kibicować, wszak śmierć każdego walczącego, z obu stron, robi jednakie przygnębiające wrażenie. Chce się, żeby coraz bardziej oddany piechocie Rico oraz waleczna Flores przeżyli, ale jednocześnie nie pragnie się zniszczenia robali. Najlepszy byłby więc kompromis, ale twórcy konsekwentnie trzymają się koncepcji obranej już na początku, czyli demonizowania wojny i wykazywania, że ma ona zgubne skutki dla obu stron. Z czasem wzbogacając fabułę wątkiem myślącego robala, który może całkowicie odmienić bieg wojny, udowodnić narcystycznej ludzkości, że nie tylko ona może być obdarzona wysoką inteligencją, zapewniającą jej pozycję przodującego gatunku we wszechświecie. Co w sumie zamiast niepokoić napełnia nadzieją, że może robale będą potrafiły lepiej ukierunkować inteligencję niż przedstawiciele naszej rasy.

„Żołnierze kosmosu” to jeden z moich ulubionych filmów science fiction, oglądany tyle razy, że już nie zliczę. Dokręcono jeszcze dwa pełnometrażowe filmowe sequele, ale w moim odczuciu pozostają daleko w tyle za dokonaniem Paula Verhoevena. Reżyser „Żołnierzy kosmosu” swego czasu zdradził, że uważa tę pozycję za swoje najlepsze przedsięwzięcie. Ja tak daleko nie wybiegam, bo jednak „Nagim instynktem” i „Pamięcią absolutną” bardziej mnie oczarował, ale to nie zmienia faktu, że uważam „Żołnierzy kosmosu” za jedną z najciekawszych produkcji gatunku - celowo przejaskrawiony obraz niosący ważne przesłania, którego na dodatek chyba można interpretować w dwojaki sposób. Dla mnie wydźwięk zawsze był jeden, ale to wcale nie oznacza, że inni widzowie nie zdołają obrać zgoła odmiennej ścieżki interpretacyjnej i w zależności zarówno od interpretacji, jak i od swoich osobistych przekonań albo znienawidzić tę pozycję, albo zapałać do niej wielką sympatią. Ja od lat jestem jej wielbicielką, ale to nie znaczy, że „Żołnierze kosmosu” zaskarbią sobie uznanie wszystkich. Najprawdopodobniej przede wszystkim zniechęcając antyfanów nieco przejaskrawionych obrazów podanych w swoistym „krzywym zwierciadle”, nawet jeśli owa stylistyka w gruncie rzeczy nie cechuje się nachalnością.

6 komentarzy:

  1. Uwieelbiam ten film! Co śmieszne, widziałam go parę razy jak byłam bardzo młoda... Scena, w której potworek przebija swoją łapą na wylot jedną z żołnierzy... Do dzisiaj nie umiem jej wyrzucić z głowy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ma swoje lata i dziś bardziej śmieszy niż straszy ale ma coś w sobie

    OdpowiedzUsuń
  3. Był taki film kiedyś, najprawdopodobniej z Angelina Jolie. Pamiętam jedynie końcowa scene, facet który chyba podczas filmu ją ścigał czy cos- wbija jej noz w brzuch ciążowy, a jak później się okazuje- była to poduszka. Chyba zabiła tego faceta. Może wiesz co to za film?

    OdpowiedzUsuń
  4. Żołnierze kosmosu to taka perełka mojego dzieciństwa, a w zasadzie okresu nastoletniego. Ze wzruszeniem wspominam i chyba nie ja jeden widziałem ten film po wielokroć. I nawet teraz chętnie bym obejrzał, bo na prawdę jest wciągający i dobrze się ogląda. Przetrwał próbę czasu na 5.

    OdpowiedzUsuń
  5. Niedawno go sobie odświeżyłem. Po tylu latach oglądało się go tak samo przyjemnie jak w młodości. Uwielbiam filmy Verhoevena. U niego swoją wielką karierę rozpoczynał Rutger Hauer. Razem stworzyli kilka świetnych dzieł.

    OdpowiedzUsuń