
Lata
50-te XX wieku. Niegdysiejszy wytwórca lalek Samuel Mullins i jego
żona Esther, którzy przed dwunastoma laty stracili swoją małą
córeczkę Bee, decydują się przyjąć do swojego domu kilka
dziewcząt z sierocińca i ich opiekunkę, zakonnicę Charlotte. Jej
podopieczne zostają poinformowane, że pani Mullins z powodu choroby
nie opuszcza sypialni i dostają zakaz wchodzenia do pokoju
należącego kiedyś do Bee. Jedna z nich zmagająca się z polio,
objawiającym się paraliżem jednej nogi, Janice, pewnej nocy łamie
ten zakaz. W dawnym pokoju małej Bee znajduje pomieszczenie, w
którym spoczywa lalka zrobiona przed laty przez Samuela Mullinsa. Ma
w nim również miejsce zjawisko, którego nie sposób racjonalnie
wytłumaczyć, a które mrozi jej krew w żyłach. Od tego momentu
Janice żyje w przekonaniu, że w domu Mullinsów tkwi jakaś siła,
która może zagrażać wszystkim domownikom. Kilka innych dziewcząt
wespół z najlepszą przyjaciółką Janice, Lindą, również
zauważa niepokojące zjawiska zachodzące w ich nowym lokum, a wiele
wskazuje na to, że owa nieczysta moc koncentruje się w lalce, która
wydostała się z małego pomieszczenia umieszczonego w pokoju Bee.
„Annabelle:
Narodziny zła” to drugi, po „Kiedy gasną światła”,
pełnometrażowy film Davida F. Sandberga, będący prequelem
„Annabelle” Johna R. Leonettiego z 2014 roku,
spin-offu „Obecności” Jamesa Wana z roku 2013. Scenariusz
omawianego obrazu został napisany przez Gary'ego Daubermana (m.in.
„Annabelle”, „Wataha u drzwi”, „W ukryciu” i druga
adaptacja „To” Stephena Kinga), a jego szacowany budżet opiewał
na sumę piętnastu milionów dolarów. Druga pełnometrażowa
produkcja Sandberga odniosła niemały sukces kasowy, w czym nie ma
niczego zaskakującego, bo moda na horrory powstałe na fali
popularności „Obecności” cały czas trwa i nic nie wskazuje na
to, żeby w najbliższym czasie wygasła. Niektórych zaskoczyć może
natomiast to, że amerykańska krytyka o wiele lepiej przyjęła
prequel „Annabelle” niż rzeczoną pozycje Johna R. Leonettiego,
a wielu fanów gatunku podpisało się pod tymi opiniami.
Włączam
się do całkiem szerokiej grupy osób oddających prequelowi wyższość nad pierwowzorem (w moim przypadku niedużą), ale jestem daleka od nazywania go
arcydziełem kina grozy. Omawiane przedsięwzięcie Davida F.
Sandberga to w gruncie rzeczy ukłon w stronę tradycji. Sam reżyser
w wywiadach często przyznaje, że jest fanem starszych horrorów, a
pracując nad „Annabelle: Narodziny zły” wedle jego własnych
słów czerpał inspirację ze „Lśnienia” Stanleya Kubricka
(udźwiękowienie) i z „Nawiedzonego domu” Roberta Wise'a (sfera
wizualna). Przyznał ponadto, że nie wierzy w zjawiska
nadprzyrodzone, z czego można wysnuć tylko jeden wniosek: że
sceptycznie zapatrywał się na rzekomo prawdziwą historię, w
której zarówno jego film, jak i wcześniejsza „Annabelle” Johna
R. Leonettiego znajdują swoje korzenie. Tego sceptycyzmu nie widać
jednak w jego produkcji – widać za to tak często wyrażaną przez
niego sympatię do starszych horrorów. Gary Dauberman nie pochylał
się nad losami Donny i Angie, które to w latach 70-tych XX wieku
miały zmagać się z lalką Annabelle, a ściślej siłą która
wprawiała ją w ruch i które z czasem znalazły pomoc u między
innymi sławnych badaczy zjawisk paranormalnych Eda i Lorraine
Warrenów. Scenarzysta poprzestał na wyciągnięciu jakichś
szczególików z tej historii (np. karteczki z napisami skreślonymi
dziecięcą ręką) i wpleceniu ich w wymyśloną przez siebie
opowieść. W fabułę zbudowaną z popularnych motywów kina grozy,
które to bardzo pasowały do koncepcji Davida F. Sandberga. Jeśli
bowiem reżyser faktycznie chciał złożyć hołd starszym horrorom
nastrojowym (a mocno rzucało się to w oczy) to obecność takich
klasycznych wątków była dla niego jak najbardziej pomocna. Wszak
jakiekolwiek duże kombinacje, nadmierne udziwnianie w formie
odchodzenia od tradycjonalizmu najpewniej oddaliłyby od widza
poczucie obcowania z produkcją nawiązującą do tradycji tego
gatunku. Sama realizacja i osadzenie większej części akcji na
początku drugiej połowy XX wieku moim zdaniem nie wystarczyłyby do
osiągnięcia takiego efektu, głównie dlatego, że twórcy
poprzestali na delikatnej stylizacji na obraz z dawnych lat. Wyblakłe
barwy idą tutaj w parze z rażąco nowoczesnymi wyrazistymi
konturami i brakiem ziarna, o które moim zdaniem akurat te zdjęcia,
aż się prosiły. Odpowiadającemu za nie, Maxime'owi Alexandre'owi,
udało się natomiast „nie wpaść w objęcia plastiku”, głównie
dzięki unikaniu jaskrawości, nieoperowaniu żywymi, silnie
nasyconymi barwami. Dominują przygaszone żółcie i pomarańcze,
które doskonale współgrają z wyjałowioną scenerią -
rozpościerającymi się wokół domu Mullinsów, wydawać by się
mogło, nieskończonymi, lekkimi wzniesieniami obrosłymi aktualnie
wysuszoną trawą, na które za dnia padają gorące promienie
słoneczne. W takim odizolowanym od reszty społeczeństwa miejscu
musi zadomowić się kilka dziewcząt z sierocińca i ich opiekunka,
zakonnica Charlotte. Wśród tych pierwszych jest borykająca się z
polio Janice (błyszcząca w tej roli Talitha Eliana Bateman), która
jako pierwsza nabiera przekonania, że w domu Mullinsów tkwi jakaś
mroczna siła, pragnąca skrzywdzić wszystkich domowników,
zwłaszcza ją samą. Przeprowadzka do nowego domu to jeden z
bardziej znanych motywów horroru nastrojowego zwłaszcza ghost
stories, przy czym scenarzyści najczęściej serwują nam jakąś
rodzinę, która zmienia miejsce zamieszkania. Gary Dauberman
postanowił natomiast osadzić w tej pozycji kilka dziewcząt z
sierocińca i ich ciemnoskórą opiekunkę, czego nie sposób chyba
odebrać jako wyrwanie się z ram silnie wyeksploatowanego schematu.
Moim zdaniem taki szczególik to za mało, żeby mówić o rzeczonym
zjawisku, ale jak już wcześniej dałam do zrozumienia, w moich
oczach konwencjonalność działa na korzyść „Annabelle: Narodzin
zła”, a przynajmniej do pewnego stopnia tak jest.
Praca
kamer w „Annabelle: Narodzinach zła” wydaje się być dziełem
osób, które przestudiowały jakiś podręcznik zawierający
wskazówki dla twórców horrorów nastrojowych i zdecydowali się
ściśle ich trzymać. Kąty nachylenia kamer, sposób ich
prowadzenia, zbliżania i oddalania obrazu, dla dobrze zaznajomionego
z tego typu kinem widza nie powinny być żadną niespodzianką. W
końcu przynajmniej większość z zastosowanych trików musiał już
wielokrotnie widzieć na ekranie, również podczas seansów
niektórych XX-wiecznych horrorów. Plus jest więc taki, że nie
tylko fabuła i kolorystyka zdjęć omawianego filmu mogą nasuwać
skojarzenia z kinem grozy z dawnych lat, ale również praca kamer,
co z kolei przynajmniej mnie doprowadziło do przekonania, że David
F. Sandberg pragnął przywoływać rzeczone skojarzenia na
przynajmniej większości pól, jeśli nie na wszystkich, że nie
zadowalał się półśrodkami. Ale ta „podręcznikowa” praca
kamer przyniosła mi także pewne poważne uniedogodnienie, a
mianowicie takie, że z łatwością mogłam wyczuć moment, w którym
nastąpi jakieś uderzenie, w zamyśle twórców mające lekko unieść
moje pośladki z fotela. Przez to te całkiem liczne, ale ilościowo
i tak nieprzesadzone jump scenki w moim przypadku nie odniosły
żadnego rezultatu. Na szczęście sekwencje je poprzedzające,
scenki podczas których ekipa silnie koncentrowała się na
intensyfikowaniu aury niezdefiniowanego zagrożenia całkiem mocno
trzymały w napięciu i co równie ważne dało się wówczas odczuć
dobrze wyliczone, wyważone i na szczęście rozciągnięte w czasie,
konsekwentne narastanie wrogości – dawało to poczucie zbliżania
się jakiegoś tajemniczego, acz bez wątpienia agresywnego bytu do
upatrzonej ofiary. Podobał mi się również trik zastosowany
podczas jednej ze scen z małą Lindą wpatrującą się w mroczną
czeluść szafy, a ściślej finalizacja niniejszego ustępu podczas
której obraz szybko zbliżał się do dziewczynki, a w tle słychać
było tupot kogoś biegnącego – miało się wówczas wprost
piorunujące wrażenie wbiegania jakiejś bestii na skamieniałą z
przerażenia młodocianą bohaterkę filmu. David F. Sandberg przez
długi czas wystrzegał się efekciarstwa i zawrotnej prędkości –
stawiał na klimat i swego rodzaju niedookreśloność, przez
większość czasu był propagatorem minimalistycznego podejścia do
horroru nastrojowego (wyłączając na szczęście krótkie wtręty w
postaci mało przekonujących demonicznych twarzy z nagła
wypełniających ekran i równie sztucznych nieludzkich rąk) i w
takiej formie spisywał się całkiem dobrze. Szkoda tylko, że (moim zdaniem nazbyt rozciągniętą w czasie) dalszą, dynamiczniejszą partię filmu okrasił
bardziej zabawnymi niźli niepokojącymi efekciarskimi dodatkami
zamiast starać się wówczas uderzać w wyłącznie taki ton, jaki zaprezentował podczas, w mojej ocenie najbardziej udanej scenki z białymi oczami wznoszącymi się na czarnym tle
albo w trakcie tylko odrobinę mniej widowiskowej sekwencji z
wyginającym się pod nieprawdopodobnymi kątami ciałem dziewczyny.
Scena z żarówką rozbawiła mnie chyba najbardziej (zamiast uciekać
oknem jedna z bohaterek filmu dokręca żarówkę wykręcaną przez jakąś
siłę, a gdy robota zostaje wykonana następuje pac i żarówki nie
ma), a mnogość wrogich jednostek, z których to jeden w dodatku
prezentuje się doprawdy groteskowo (chyba go już gdzieś widziałam
i chyba nawet wiem gdzie...) dała mi nieprzyjemne wrażenie
przesytu. Moim zdaniem taki rozmach był kompletnie niepotrzebny,
zdecydowanie przedobrzony UWAGA SPOILER (znalazło się nawet
miejsce dla stracha na wróble, a dołączył on do ducha, opętanej
dziewczyny, złej lalki i – chyba – Szatana, czyli do innych
znanych wielbicielom kina grozy mrocznych sylwetek. Dobre było
natomiast zamknięcie tej historii – przemyślane, sensowne
zespolenie jej z „Annabelle” z 2014 roku KONIEC SPOILERA.
Jak więc wynika z powyższego zachwycona prequelem „Annabelle” nie jestem. Daleko mi do tego, ale poczucia straconego czasu również nie mam, bo na tle współczesnych mainstreamowych horrorów i w porównaniu do pierwowzoru projekt Davida F. Sandberga wypada całkiem nieźle. Wolę jego „Kiedy gasną światła”, ale i przed tym obrazem nie zamierzam nikogo przestrzegać, nawet długoletnich fanów kina grozy. „Annabelle: Narodziny zła” została bowiem skrojona tak, aby sprostać oczekiwaniom szerokiej grupy odbiorców, nie zapominając przy tym o miłośnikach gatunku. Ci ostatni także mają dużą szansę znaleźć w tej produkcji coś dla siebie – nie wydaje mi się tylko, żeby wielu z nich ogarnęła czysta ekstaza na widok tego dokonania. Ale kto powiedział, że można dobrze się bawić tylko podczas oglądania filmów doskonałych w dosłownie
każdym calu?
Chętnie obejrzę ten film.
OdpowiedzUsuńpo napisach jest zapowiedź the nun czyli kolejnego spin offu z zakonnicą
OdpowiedzUsuńNie oglądałam:/
UsuńOd jakiegoś czasu wiem, że taki horror ma wyjść, ale nie wiedziałam, że będzie spin-offem. Dzięki za info!
jak Siostra Charlotte pokazuje zdjecie z innymi siostrami Samuel'owi, to też widać tą zakonnice, wiec bedzie to połączony świat albo uniwersum.
UsuńPo napisach jest zapowiedź the nun czyli kolejnego spin offu z zakonnicą z 2 cześci obecności
OdpowiedzUsuńMnie się dwójka średnio podobała. Film nie był zły, ale jakoś nie mogłam się przekonać, może dlatego, że uważałam część pierwszą za zamkniętą całość, gdzie historia została opowiedziana do końca. Osobiście wolałbym rozwinięcie historii przerażonych pielęgniarek z obu części niż wyprawę w przeszłość.
OdpowiedzUsuń