sobota, 16 września 2017

„Annabelle: Narodziny zła” (2017)

Lata 50-te XX wieku. Niegdysiejszy wytwórca lalek Samuel Mullins i jego żona Esther, którzy przed dwunastoma laty stracili swoją małą córeczkę Bee, decydują się przyjąć do swojego domu kilka dziewcząt z sierocińca i ich opiekunkę, zakonnicę Charlotte. Jej podopieczne zostają poinformowane, że pani Mullins z powodu choroby nie opuszcza sypialni i dostają zakaz wchodzenia do pokoju należącego kiedyś do Bee. Jedna z nich zmagająca się z polio, objawiającym się paraliżem jednej nogi, Janice, pewnej nocy łamie ten zakaz. W dawnym pokoju małej Bee znajduje pomieszczenie, w którym spoczywa lalka zrobiona przed laty przez Samuela Mullinsa. Ma w nim również miejsce zjawisko, którego nie sposób racjonalnie wytłumaczyć, a które mrozi jej krew w żyłach. Od tego momentu Janice żyje w przekonaniu, że w domu Mullinsów tkwi jakaś siła, która może zagrażać wszystkim domownikom. Kilka innych dziewcząt wespół z najlepszą przyjaciółką Janice, Lindą, również zauważa niepokojące zjawiska zachodzące w ich nowym lokum, a wiele wskazuje na to, że owa nieczysta moc koncentruje się w lalce, która wydostała się z małego pomieszczenia umieszczonego w pokoju Bee.

„Annabelle: Narodziny zła” to drugi, po „Kiedy gasną światła”, pełnometrażowy film Davida F. Sandberga, będący prequelem „Annabelle” Johna R. Leonettiego z 2014 roku, spin-offu „Obecności” Jamesa Wana z roku 2013. Scenariusz omawianego obrazu został napisany przez Gary'ego Daubermana (m.in. „Annabelle”, „Wataha u drzwi”, „W ukryciu” i druga adaptacja „To” Stephena Kinga), a jego szacowany budżet opiewał na sumę piętnastu milionów dolarów. Druga pełnometrażowa produkcja Sandberga odniosła niemały sukces kasowy, w czym nie ma niczego zaskakującego, bo moda na horrory powstałe na fali popularności „Obecności” cały czas trwa i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie wygasła. Niektórych zaskoczyć może natomiast to, że amerykańska krytyka o wiele lepiej przyjęła prequel „Annabelle” niż rzeczoną pozycje Johna R. Leonettiego, a wielu fanów gatunku podpisało się pod tymi opiniami.

Włączam się do całkiem szerokiej grupy osób oddających prequelowi wyższość nad pierwowzorem (w moim przypadku niedużą), ale jestem daleka od nazywania go arcydziełem kina grozy. Omawiane przedsięwzięcie Davida F. Sandberga to w gruncie rzeczy ukłon w stronę tradycji. Sam reżyser w wywiadach często przyznaje, że jest fanem starszych horrorów, a pracując nad „Annabelle: Narodziny zły” wedle jego własnych słów czerpał inspirację ze „Lśnienia” Stanleya Kubricka (udźwiękowienie) i z „Nawiedzonego domu” Roberta Wise'a (sfera wizualna). Przyznał ponadto, że nie wierzy w zjawiska nadprzyrodzone, z czego można wysnuć tylko jeden wniosek: że sceptycznie zapatrywał się na rzekomo prawdziwą historię, w której zarówno jego film, jak i wcześniejsza „Annabelle” Johna R. Leonettiego znajdują swoje korzenie. Tego sceptycyzmu nie widać jednak w jego produkcji – widać za to tak często wyrażaną przez niego sympatię do starszych horrorów. Gary Dauberman nie pochylał się nad losami Donny i Angie, które to w latach 70-tych XX wieku miały zmagać się z lalką Annabelle, a ściślej siłą która wprawiała ją w ruch i które z czasem znalazły pomoc u między innymi sławnych badaczy zjawisk paranormalnych Eda i Lorraine Warrenów. Scenarzysta poprzestał na wyciągnięciu jakichś szczególików z tej historii (np. karteczki z napisami skreślonymi dziecięcą ręką) i wpleceniu ich w wymyśloną przez siebie opowieść. W fabułę zbudowaną z popularnych motywów kina grozy, które to bardzo pasowały do koncepcji Davida F. Sandberga. Jeśli bowiem reżyser faktycznie chciał złożyć hołd starszym horrorom nastrojowym (a mocno rzucało się to w oczy) to obecność takich klasycznych wątków była dla niego jak najbardziej pomocna. Wszak jakiekolwiek duże kombinacje, nadmierne udziwnianie w formie odchodzenia od tradycjonalizmu najpewniej oddaliłyby od widza poczucie obcowania z produkcją nawiązującą do tradycji tego gatunku. Sama realizacja i osadzenie większej części akcji na początku drugiej połowy XX wieku moim zdaniem nie wystarczyłyby do osiągnięcia takiego efektu, głównie dlatego, że twórcy poprzestali na delikatnej stylizacji na obraz z dawnych lat. Wyblakłe barwy idą tutaj w parze z rażąco nowoczesnymi wyrazistymi konturami i brakiem ziarna, o które moim zdaniem akurat te zdjęcia, aż się prosiły. Odpowiadającemu za nie, Maxime'owi Alexandre'owi, udało się natomiast „nie wpaść w objęcia plastiku”, głównie dzięki unikaniu jaskrawości, nieoperowaniu żywymi, silnie nasyconymi barwami. Dominują przygaszone żółcie i pomarańcze, które doskonale współgrają z wyjałowioną scenerią - rozpościerającymi się wokół domu Mullinsów, wydawać by się mogło, nieskończonymi, lekkimi wzniesieniami obrosłymi aktualnie wysuszoną trawą, na które za dnia padają gorące promienie słoneczne. W takim odizolowanym od reszty społeczeństwa miejscu musi zadomowić się kilka dziewcząt z sierocińca i ich opiekunka, zakonnica Charlotte. Wśród tych pierwszych jest borykająca się z polio Janice (błyszcząca w tej roli Talitha Eliana Bateman), która jako pierwsza nabiera przekonania, że w domu Mullinsów tkwi jakaś mroczna siła, pragnąca skrzywdzić wszystkich domowników, zwłaszcza ją samą. Przeprowadzka do nowego domu to jeden z bardziej znanych motywów horroru nastrojowego zwłaszcza ghost stories, przy czym scenarzyści najczęściej serwują nam jakąś rodzinę, która zmienia miejsce zamieszkania. Gary Dauberman postanowił natomiast osadzić w tej pozycji kilka dziewcząt z sierocińca i ich ciemnoskórą opiekunkę, czego nie sposób chyba odebrać jako wyrwanie się z ram silnie wyeksploatowanego schematu. Moim zdaniem taki szczególik to za mało, żeby mówić o rzeczonym zjawisku, ale jak już wcześniej dałam do zrozumienia, w moich oczach konwencjonalność działa na korzyść „Annabelle: Narodzin zła”, a przynajmniej do pewnego stopnia tak jest.

Praca kamer w „Annabelle: Narodzinach zła” wydaje się być dziełem osób, które przestudiowały jakiś podręcznik zawierający wskazówki dla twórców horrorów nastrojowych i zdecydowali się ściśle ich trzymać. Kąty nachylenia kamer, sposób ich prowadzenia, zbliżania i oddalania obrazu, dla dobrze zaznajomionego z tego typu kinem widza nie powinny być żadną niespodzianką. W końcu przynajmniej większość z zastosowanych trików musiał już wielokrotnie widzieć na ekranie, również podczas seansów niektórych XX-wiecznych horrorów. Plus jest więc taki, że nie tylko fabuła i kolorystyka zdjęć omawianego filmu mogą nasuwać skojarzenia z kinem grozy z dawnych lat, ale również praca kamer, co z kolei przynajmniej mnie doprowadziło do przekonania, że David F. Sandberg pragnął przywoływać rzeczone skojarzenia na przynajmniej większości pól, jeśli nie na wszystkich, że nie zadowalał się półśrodkami. Ale ta „podręcznikowa” praca kamer przyniosła mi także pewne poważne uniedogodnienie, a mianowicie takie, że z łatwością mogłam wyczuć moment, w którym nastąpi jakieś uderzenie, w zamyśle twórców mające lekko unieść moje pośladki z fotela. Przez to te całkiem liczne, ale ilościowo i tak nieprzesadzone jump scenki w moim przypadku nie odniosły żadnego rezultatu. Na szczęście sekwencje je poprzedzające, scenki podczas których ekipa silnie koncentrowała się na intensyfikowaniu aury niezdefiniowanego zagrożenia całkiem mocno trzymały w napięciu i co równie ważne dało się wówczas odczuć dobrze wyliczone, wyważone i na szczęście rozciągnięte w czasie, konsekwentne narastanie wrogości – dawało to poczucie zbliżania się jakiegoś tajemniczego, acz bez wątpienia agresywnego bytu do upatrzonej ofiary. Podobał mi się również trik zastosowany podczas jednej ze scen z małą Lindą wpatrującą się w mroczną czeluść szafy, a ściślej finalizacja niniejszego ustępu podczas której obraz szybko zbliżał się do dziewczynki, a w tle słychać było tupot kogoś biegnącego – miało się wówczas wprost piorunujące wrażenie wbiegania jakiejś bestii na skamieniałą z przerażenia młodocianą bohaterkę filmu. David F. Sandberg przez długi czas wystrzegał się efekciarstwa i zawrotnej prędkości – stawiał na klimat i swego rodzaju niedookreśloność, przez większość czasu był propagatorem minimalistycznego podejścia do horroru nastrojowego (wyłączając na szczęście krótkie wtręty w postaci mało przekonujących demonicznych twarzy z nagła wypełniających ekran i równie sztucznych nieludzkich rąk) i w takiej formie spisywał się całkiem dobrze. Szkoda tylko, że (moim zdaniem nazbyt rozciągniętą w czasie) dalszą, dynamiczniejszą partię filmu okrasił bardziej zabawnymi niźli niepokojącymi efekciarskimi dodatkami zamiast starać się wówczas uderzać w wyłącznie taki ton, jaki zaprezentował podczas, w mojej ocenie najbardziej udanej scenki z białymi oczami wznoszącymi się na czarnym tle albo w trakcie tylko odrobinę mniej widowiskowej sekwencji z wyginającym się pod nieprawdopodobnymi kątami ciałem dziewczyny. Scena z żarówką rozbawiła mnie chyba najbardziej (zamiast uciekać oknem jedna z bohaterek filmu dokręca żarówkę wykręcaną przez jakąś siłę, a gdy robota zostaje wykonana następuje pac i żarówki nie ma), a mnogość wrogich jednostek, z których to jeden w dodatku prezentuje się doprawdy groteskowo (chyba go już gdzieś widziałam i chyba nawet wiem gdzie...) dała mi nieprzyjemne wrażenie przesytu. Moim zdaniem taki rozmach był kompletnie niepotrzebny, zdecydowanie przedobrzony UWAGA SPOILER (znalazło się nawet miejsce dla stracha na wróble, a dołączył on do ducha, opętanej dziewczyny, złej lalki i – chyba – Szatana, czyli do innych znanych wielbicielom kina grozy mrocznych sylwetek. Dobre było natomiast zamknięcie tej historii – przemyślane, sensowne zespolenie jej z „Annabelle” z 2014 roku KONIEC SPOILERA.

Jak więc wynika z powyższego zachwycona prequelem „Annabelle” nie jestem. Daleko mi do tego, ale poczucia straconego czasu również nie mam, bo na tle współczesnych mainstreamowych horrorów i w porównaniu do pierwowzoru projekt Davida F. Sandberga wypada całkiem nieźle. Wolę jego „Kiedy gasną światła”, ale i przed tym obrazem nie zamierzam nikogo przestrzegać, nawet długoletnich fanów kina grozy. „Annabelle: Narodziny zła” została bowiem skrojona tak, aby sprostać oczekiwaniom szerokiej grupy odbiorców, nie zapominając przy tym o miłośnikach gatunku. Ci ostatni także mają dużą szansę znaleźć w tej produkcji coś dla siebie – nie wydaje mi się tylko, żeby wielu z nich ogarnęła czysta ekstaza na widok tego dokonania. Ale kto powiedział, że można dobrze się bawić tylko podczas oglądania filmów doskonałych w dosłownie każdym calu?

6 komentarzy:

  1. po napisach jest zapowiedź the nun czyli kolejnego spin offu z zakonnicą

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie oglądałam:/
      Od jakiegoś czasu wiem, że taki horror ma wyjść, ale nie wiedziałam, że będzie spin-offem. Dzięki za info!

      Usuń
    2. jak Siostra Charlotte pokazuje zdjecie z innymi siostrami Samuel'owi, to też widać tą zakonnice, wiec bedzie to połączony świat albo uniwersum.

      Usuń
  2. Po napisach jest zapowiedź the nun czyli kolejnego spin offu z zakonnicą z 2 cześci obecności

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie się dwójka średnio podobała. Film nie był zły, ale jakoś nie mogłam się przekonać, może dlatego, że uważałam część pierwszą za zamkniętą całość, gdzie historia została opowiedziana do końca. Osobiście wolałbym rozwinięcie historii przerażonych pielęgniarek z obu części niż wyprawę w przeszłość.

    OdpowiedzUsuń