wtorek, 19 września 2017

David Lagercrantz „Mężczyzna, który gonił swój cień”

Do odsiadującej karę w więzieniu dla kobiet Lisbeth Salander dociera informacja o pojawieniu się dokumentów na temat jej przeszłości. Kobieta uznaje wówczas, że nadeszła pora na zgłębienie wszystkich tajemnic osnuwających jej dzieciństwo. W swoje dochodzenie angażuje przyjaciela, Mikaela Blomkvista, dziennikarza śledczego pracującego dla magazynu „Millennium”, prosząc go o zebranie informacji na temat bogatego maklera giełdowego Leo Mannheimera, ale nie wyjaśniając dlaczego się nim interesuje. Lisbeth koncentruje się ponadto na sprawie jednej ze współwięźniarek, muzułmanki Farii Kazi, dręczonej przez szczególnie niebezpieczną osadzoną, której boją się nawet strażnicy. Salander chce jej pomóc, nie tylko poprzez zapewnienie jej ochrony przed nieustępliwą prześladowczynią. Kobieta ma bowiem przeczucie, że jej sprawa nie jest tak prosta, jak ukazali ją śledczy i zamierza zrobić wszystko, co w jej mocy, aby odkryć prawdę.

„Mężczyzna, który gonił swój cień” to druga powieść szwedzkiego dziennikarza i pisarza Davida Lagercrantza spod znaku „Millennium” i zarazem piąta część tej serii. Pierwsze trzy odsłony autorstwa Stiega Larssona („Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, „Dziewczyna, która igrała z ogniem”, „Zamek z piasku, który runął”) odniosły spektakularny międzynarodowy sukces, a po jego śmierci kontynuację owego projektu powierzono Davidowi Lagercrantzowi. Napisana przez niego czwarta część „Millennium”, „Co nas nie zabije”, odnotowała bardzo dobre wyniki sprzedaży i zebrała sporo pozytywnych recenzji, pomimo kontrowersji jakie narosły wokół sprawy odziedziczenia majątku Stiega Larssona przez jego ojca i brata, a nie jego długoletnią partnerkę, która to popchnęła część fanów trylogii do zbojkotowania przedsięwzięcia Lagercrantza.

„Co nas nie zabije” w mojej ocenie nie dorównało pierwszym trzem tomom „Millennium” (na co zresztą w ogóle nie liczyłam), ale daleka jestem od twierdzenia, że David Lagercrantz nie podołał wyzwaniu, którego się podjął - czwarta odsłona osiągnęła na tyle dobry poziom, żeby chciało mi się sięgnąć po kolejną część „Millennium” pióra Lagercrantza. I tak też się stało. Ale mam niestety mieszane odczucia względem „Mężczyzny, który gonił swój cień”. Spadek formy był dla mnie doskonale widoczny – wyglądało to tak, jakby Lagercrantz nie tyle całkowicie stracił, ile powoli tracił zapał do tego przedsięwzięcia, jakby „jechał na autopilocie” chcąc wręczyć czytelnikom tak bardzo wyczekiwaną pozycję, ale nie potrafiąc tak dobrze przyłożyć się do tego zadania, jak uczynił to w przypadku „Co nas nie zabije”. Takie wrażenie odniosłam, ale wcale nie musi ono pokrywać się z rzeczywistym stanem rzeczy. Nie twierdzę, że „Mężczyzna, który gonił swój cień” to jakiś chłam, nie chcę, żeby ktoś odniósł wrażenie, że moje zapatrywania na tę powieść są skrajnie negatywne, bo absolutnie tak nie jest. Uważam, że to najsłabsza część „Millennium”, ale wziąwszy pod uwagę fakt, że w tym przypadku zdecydowanie jest z czego schodzić to na tle całego gatunku i tak wypada całkiem nieźle. David Lagercrantz w „Mężczyźnie, który gonił swój cień” przedstawia nam dwie sprawy, korzeni których należy szukać w przeszłości, co w przypadku jednej z nich na początku wcale łatwe nie jest. Wątek nawiązujący do traumatycznej przeszłości diablo inteligentnej hakerki i mścicielki Lisbeth Salander zostaje bowiem zawiązany nicią, której nijak nie można połączyć z ową bohaterką. Sama zainteresowana prawdopodobnie doskonale wie, co łączy maklera giełdowego Leo Mannheimera z nią samą, ale nie dzieli się swoją wiedzą z Mikaelem Blomkvistem, dziennikarzem śledczym, któremu powierza rozpracowanie rzeczonego bogatego mężczyzny, a Lagercrantz jeszcze przez długi czas oczywiście nie uznaje za stosowne niczego czytelnikom rozjaśniać. Stawia ich w pozycji „błądzącego we mgle” Mikaela Blomkvista, nie dając im wglądu w przemyślenia Salander na ten temat. Równocześnie zaznajamia ich z wątkiem Farii Kazi, imigrantki, która odsiaduje wyrok w tym samym więzieniu dla kobiet, co Lisbeth. Ta odnoga fabuły jest nieporównanie mniej tajemnicza, Lagercrantz stawia tutaj na większą przejrzystość, przeplatając aktualne dzieje Farii Kazi z retrospekcjami, ale zachowując przy tym taki porządek, żeby odbiorca bez trudu mógł dobrze rozeznać się w całej intrydze. Autor „Mężczyzny, który gonił swój cień” porusza tutaj problematykę imigrantów/uchodźców i islamskiego fundamentalizmu szerzącego się w Szwecji, unikając jednak (co bardzo mnie cieszyło) propagowanej przez niektóre środowiska generalizacji w formie demonizowania wszystkich muzułmanów szukających azylu (i/lub większej gotówki) na terenie Europy. Lagercrantz pisze o okrucieństwie radykalnych wyznawców islamu, ale stara się również pokazać (tym, którzy tego nie wiedzą), że w tej grupie egzystują również osoby, które są ofiarami, że istnieją wyznawcy tej religii, którzy codziennie przeżywają istne męki i którym należy pomóc, a nie ich napiętnować. Lagercrantz w tym temacie zbliża się do ekstremum – nie wpada w skrajną makabrę, ale robi kilka kroków w tym kierunku, czasami stając tak blisko niej, że przywołując na myśl „Dziewczynę z sąsiedztwa” Jacka Ketchuma. Nasuwając delikatne skojarzenia z tą pozycją, ale na porównywalną bezkompromisowość radzę się nie nastawiać. Lagercrantz na kartach omawianej powieści porusza również inne obecnie bardzo medialne problemy Europy. Nie poprzestaje na islamskich imigrantach - choć z nich wszystkich temu tematowi zdecydowanie poświęca najwięcej miejsca, znajduje również sposobności na wspomnienie o między innymi szkodliwym populizmie rozprzestrzeniającym się na świecie i tzw. postprawdzie, ostatnio bardzo modnym pojęciu, które mówi o kształtowaniu opinii publicznej poprzez odnoszenie się do sfery emocjonalnej, a nie twardych faktów. Nie mam bladego pojęcia dlaczego nie nazywa się tego po prostu kłamstwem, ale prawdziwości samej tej obserwacji podważać nie zamierzam – bo rzeczywiście taka oto zaraza panoszy się obecnie w przynajmniej większości krajów świata i nie wydaje się, żeby w najbliższym czasie można było ten proces zatrzymać. Lagercrantz wspomina o tym (czy to wprost, czy między wierszami), że fakty przestają mieć znaczenie, prawda powoli staje się przeżytkiem – zostaje wyparta przez takie kłamstwa, które silniej przemawiają do naszych emocji. O tym między innymi pisze Lagercrantz i bardzo dobrze, bo wydaje mi się, że to jeden z tych tematów, którym współcześni powieściopisarze powinni poświęcać więcej uwagi, ale no właśnie – Lagercrantz nie dał mu tyle miejsca, ile bym chciała. Traktując go skrótowo, ale przynajmniej spoglądając na niego z odpowiedniej perspektywy.

UWAGA SPOILER Motyw pseudonaukowych eksperymentów z ludźmi w rolach królików doświadczalnych KONIEC SPOILERA nie jest żadnym novum tak w literaturze, jak w kinematografii. Nie sposób tutaj oddać Lagercrantzowi oryginalności, a przynajmniej ja nie umiem spoglądać na ten wątek, jak na powiew świeżości, ale akurat na innowacyjności niespecjalnie mi zależy. Nie mam nic przeciwko częstemu spotykaniu się z lubianymi przeze mnie konwencjami, a wspomniana wyżej zdecydowanie wpisuje się w poczet tychże, dlatego z umiarkowanym entuzjazmem zapatrywałam się na drugą odnogę fabuły „Mężczyzny, który gonił swój cień”. Umiarkowanym, bo nie mogłam przekonać się do pomysłu dobudowania do przeszłości Lisbeth Salander kolejnego, że tak powiem „pięterka”. Wychodziłam z założenia, że Stieg Larsson wyczerpał ten temat – przedstawił tak spójną, sensowną, kompletną opowieść, że każda próba jej rozszerzenia musi skończyć się fiaskiem. Tak źle nie było, bo jednak propozycja Lagercrantza zdołała dosyć silnie mnie zainteresować, ale nie mogę oprzeć się przeświadczeniu, że prezentowałaby się jeszcze lepiej, gdyby autor zrezygnował z wiązania jej z przeszłością Lisbeth Salander. Mógł w inny sposób zaangażować ją w tę sprawę, nie wplatać jej w biografię owej hakerki tylko ograniczyć te haniebne praktyki do nowych postaci. Tym bardziej, że jak na moje oko brakło mu tutaj inwencji, a jeszcze bardziej konsekwencji. Wyglądało mi to na działanie siłowe – miałam wrażenie, że Lagercrantz działa bez żadnego planu, że wciska Lisbeth tam gdzie się da, po czym szybko spycha ją poza margines, a przypomina sobie o niej dopiero wówczas, gdy nadarzy się kolejna okazja do, według niego, przekonującego wplecenia jej osoby w opisywany proceder. W parze z tym naciąganiem faktów z czasem zaczęła iść przewidywalność – początkowa, jakże intrygująca tajemniczość wkrótce całkowicie wyparowała. Zaczęłam wyprzedzać autora przynajmniej o jeden krok, bez większego wysiłku przewidywać jego kolejne posunięcia, rozszyfrowywać kształt przygotowanych przez niego niespodzianek, przez co owe w zamyśle zaskakujące akcenty nie wywoływały zamierzonej reakcji. Niemniej sama opowieść o Leo Mannheimerze i pewnej kobiecie, która zrobi absolutnie wszystko, żeby uniemożliwić osobom trzecim dojście do prawdy całkiem mocno mnie porwała. Potrafiłam się w to zaangażować, pomimo wspomnianej przewidywalności i pomimo rażąco topornych wpleceń w tę intrygę postaci Lisbeth Salander. Bez tych dwóch, moim zdaniem, uchybień historię Leo i pewnej złej kobiety przyswajałoby mi się o wiele lepiej – jestem przekonana, że budziłaby we mnie silniejsze emocje, że wypadłaby zdecydowanie bardziej atrakcyjnie, ale na szczęście te niemałe przecież zgrzyty nie zepsuły mi całkowicie lektury „Mężczyzny, który gonił swój cień”.

Piąta odsłona „Millennium” w mojej ocenie jest słabsza od swoich poprzedniczek, ale nie plasuje się na tak niskim poziomie, żebym mogła obarczyć ją zjadliwą krytyką. W mojej ocenie ta pozycja na tle współczesnych kryminałów/thrillerów wypada całkiem nieźle, aczkolwiek nie dosięga poprzeczki zawieszonej sobie przez Davida Lagercrantza w części czwartej (tym bardziej tej zawieszonej przez Stiega Larssona). Wprowadzenie kilku, niewielu, modyfikacji prawdopodobnie zaowocowałoby zgoła odmienną sytuacją – jestem niemalże przekonana, że gdyby Lagercrantz wyeliminował te w moich oczach słabsze elementy, o których wspomniałam wyżej, to oddałabym wyższość „Mężczyźnie, który gonił swój cień” nad „Co nas nie zabije”. Ale nie zrobił tego, więc nie pozostaje mi nic innego, jak zarzucić mu spadek formy – na szczęście nie aż tak drastyczny, żeby negatywne odczucia dominowały we mnie nad pozytywnymi, ale i tak mocno rzucający się w oczy.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz:

  1. Właśnie czytam. Uważam, że nie jest źle, choć do Larssona się nie umywa :D

    OdpowiedzUsuń