Lata
80-te XX wieku. Andrew i Kathy Powellowie wynajmują niejakiego
Jimmy'ego Levine'a do pomocy w wyrwaniu ich syna Justina ze szponów
sekty. Wraz ze swoim drugim synem Campbellem oraz dziewczyną
Justina, Samanthą i ich kilkumiesięczną córeczką, zajmują domek
w lesie, w którym zamierzają zrealizować najważniejszą część
swojego planu. Po porwaniu i związaniu Justina przystępują więc
do prób uświadomienia mu, w jak złe towarzystwo wpadł i
nakłonienia go do powrotu do domu. Ale młodego mężczyzny nie
przekonują ich argumenty. Po zapadnięciu zmroku, ku wielkiemu
zadowoleniu Justina, przed domem pojawiają się zamaskowani
członkowie sekty, do której chłopak przynależy. Szybko okazuje
się, że są gotowi zrobić absolutnie wszystko, byle tylko odzyskać
Justina.
Kevin
Greutert, reżyser szóstej i siódmej części „Piły”, „Klątwy Jessabelle” i „Mrocznych wizji”, tym razem wziął na warsztat
scenariusz Jareda Riveta (który to nie może się pochwalić się
dużym doświadczeniem w tym zawodzie), proponujący widzom historię
osadzoną w konwencji home invasion. Opatrzoną etykietką
„oparte na prawdziwych wydarzeniach” produkcję pt. „Jackals”
dystrybuuje się na o wiele mniejszą skalę niźli miało to miejsce
w przypadku wcześniejszych filmów Greuterta. Daleka jestem jednak
od twierdzenia, że mamy tutaj do czynienia filmem celującym w wąską
grupę odbiorców, z obrazem, który w zamyśle twórców miał
odcinać się od głównego nurtu, bo zaobserwowałam wręcz odwrotne
zjawisko.
Gdy
dowiedziałam się, że akcję „Jackals” osadzono w latach
80-tych XX wieku obudziło się we mnie podejrzenie, że to jeden z
tych horrorów, które starają się przywołać ducha kina grozy z
rzeczonej dekady. Skrótowy opis fabuły kazał mi ponadto
domniemywać (i to przypuszczenie było już dużo słabsze), że Kevin Greutert postanowił złożyć hołd
slasherom, ale jak się okazało „Jackals” ani nie jest
horrorem, ani nie widać w nim bezapelacyjnych odniesień do
XX-wiecznych filmów slash. A przynajmniej ja takowych nie dostrzegam. Bo osadzenie akcji w latach
80-tych w małym domku stojącym w lesie to dla mnie zdecydowanie za
mało, abym mogła z pełnym przekonaniem uznać, że mam do
czynienia z hołdem składanym wspomnianemu podgatunkowi. Fabuła bez
wątpienia egzystuje w ramach innego nurtu, a mianowicie home
invasion, a w warstwie technicznej nie widać upodobnień do
XX-wiecznych rąbanek. Ekipa wystrzegała się jaskrawych kolorów i
silnych kontrastów, operując ciemnymi i ponurymi barwami, przy czym
„niepobrudzonymi” w sposób, który choćby delikatnie nasuwałby
na myśl krwawe albo umiarkowanie krwawe horrory z poprzedniego
wieku. W ciemnościach, lekko rozpraszanych sztucznym oświetleniem
nie czai się potężny ładunek nieokiełznanej grozy. Zdjęciom za
które odpowiadał Andrew Russo, brakuje takiej intensywności -
powiedziałabym raczej, że są aż nazbyt ugrzecznione, wydelikacone
do takiego stopnia, że trzeba się mocno natrudzić, aby poczuć
choćby zalążek emocjonalnego napięcia. A fabuła wcale tego nie
ułatwia. Nie wiem, czy scenariusz oparto na jednym konkretnym
wydarzeniu z przeszłości starając się wiernie przenieść go na
ekran, czy mamy tutaj do czynienia ze zbitką różnych zdarzeń,
które miały miejsce w rzeczywistości, czy może luźną
reinterpretacją danego wydarzenia (w takim przypadku stawiałabym na
inspirację Charlesem Mansonem i jego sektą). Wiem natomiast, że
Jaredowi Rivetowi nie zależało zbytnio na wyrwaniu się z ciasnych
ram konwencji home invasion, co dla wielbicieli tego nurtu
zapewne będzie dużym plusem „Jackals”, gdy tymczasem dla osób
czy to już zmęczonych, czy w ogóle nieprzepadających za tym
odłamem kina grozy najprawdopodobniej będzie trudne do wytrzymania.
Powstało kilka thrillerów spod znaku home invasion, które
przypadły mi do gustu, ale oglądałam też takie (i chyba było ich
więcej), które doskonale sprawdzały się jako środek nasenny.
„Jackals” niestety mnie nie usypiał – a ubolewam nad tym
dlatego, że wtedy miałabym z niego jakąś korzyść... Wgapiałam
się w ekran z obojętnością co jakiś czas zastępowaną niemałą
irytacją, ale oczy jakoś nie chciały się zamykać. I nie pytajcie
mnie dlaczego w takim razie uparcie trwałam przed ekranem, bo
naprawdę nie wiem. Teraz wiem, że powinnam była to zrobić, ale
jak to się mówi: „mądry Polak po szkodzie”. Straciłam kawałek
wolnego czasu na twór, który w moim oczach nie przedstawia sobą
absolutnie żadnej wartości, na opowieść, która była mi
kompletnie obojętna. No dobrze, może nie kompletnie, bo jednak
zależało mi na losie kilkumiesięcznego dziecka, ale pomiędzy mną
i pozostałymi bohaterami „Jackals” nie wytworzyła się
porównywalna więź. W dużej mierze dlatego, że scenarzysta
„wrzucił mnie” w sam środek akcji, rezygnując ze stosownego
wprowadzenia w dramat rodziny Powellów, a ich osobowości wykreślał
w międzyczasie. Czyniąc to w bardzo ogólnikowy sposób i na
dodatek przekazując niektóre fakty z ich życia w bardzo temu
niesprzyjających okolicznościach. Dom zostaje otoczony przez
zamaskowanych, wrogo nastawionych członków niebezpiecznej sekty,
ale to wcale nie przeszkadza jego tymczasowym, zaszczutym lokatorom
dzielić się z widzami wydarzeniami ze swojej przeszłości. To
częsta przypadłość filmowych rąbanek, element, który moim
zdaniem nieco obniża wiarygodność prezentowanego koszmaru – bo
raczej trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś w chwili takiego
bezpośredniego zagrożenia życia miałby ochotę porozmawiać z
towarzyszami niedoli o dawnych dziejach... Tak myślę, ale mogę się
mylić.
Pozytywni
bohaterowie „Jackals” tworzą bardzo typową dla wszelkiej maści
rąbanek zbieraninę osobowości, w które scenarzysta nie zagłębiał
się na tyle, żebym poczuła do nich silne przywiązanie. Dostajemy
bogatych rozwodników, Andrew i Kathy Powellów, którzy nade
wszystko pragną odzyskać swojego młodszego syna, Justina. Ten
pierwszy prezentuje sobą typ walecznej „głowy rodziny”, kobietą
natomiast targa sentymentalizm, kieruje się emocjami, nie
racjonalnymi przesłankami – jest typem matki, która dla swojego
dziecka zrobi absolutnie wszystko, choćby miało się to wiązać z
koniecznością postawienia samej siebie w sytuacji bez wyjścia. Nie
zauważyłam żadnych niedostatków w warsztatach odtwórców tych
ról, Johnathona Schaecha i Deborah Kary Unger, to samo zresztą mogę
powiedzieć o pozostałych członkach obsady (m.in. Stephenie Dorffie
i Chelsea Ricketts), ale aktorstwo, choć dobre nie było w stanie
wydobyć sylwetek z otchłani miałkości. Wymienionemu już
niegdysiejszemu małżeństwu towarzyszy dziewczyna ich młodszego
syna Justina, Samantha (i on sam, choć dobrowolnym towarzyszem nie
można go nazwać) oraz ich kilkumiesięczna córeczka, nad którą
kobieta stara się roztoczyć jak najlepszą opiekę. Ponadto w domku
umiejscowionym w jednym z amerykańskich lasów przebywa starszy syn
Powellów, Campbell, któremu najmniej zależy na losie brata i który
pała niechęcią do również zasilającego to grono człowieka
wynajętego przez rodziców do pomocy w odzyskaniu Justina,
niejakiego Jimmy'ego Levine'a. Ten ostatni dysponuje wiedzą i
umiejętnościami niezbędnymi do wyrwania członka sekty spod wpływu
tego zgubnego środowiska – jego zadaniem jest nie tylko
przechwycenie chłopaka, ale także nakłonienie go do powrotu na
łono rodziny. To ostatnie jest najtrudniejsze, bo Justin został
poddany gruntownemu „praniu mózgu”. Członków sekty, do której
wstąpił traktuje jak braci i siostry, a do swoich krewnych i
dziewczyny zdaje się żywić tylko i wyłącznie ogromną nienawiść.
Myślę, że gdyby twórcy niżej pochylili się nad sylwetką
Justina, rozciągnęli w czasie proces, który ma wyrwać go spod
zgubnego wpływu sekty, silnie zagłębiając się przy tym w jego
psychikę to „Jackals” dałby mi przynajmniej jeden udany motyw,
jeden wątek, który dostarczyłby mi jakichś silniejszych emocji,
wpasowany w konwencję thrillera psychologicznego. Ale zamiast
zawracać sobie głowę dogłębną psychologią postaci woleli oni
postawić na szybką akcję. Szamotaniny, bieganiny po domu i
rzadziej po otaczającym go lesie, kilka niemalże bezkrwawych
mordów, z których tylko podpalenie dłoni lekko pobrzmiewa jakąś
malutką kreatywnością ze strony twórców i najlepsze z tego
wszystkiego, ale niestety niezbyt częste ujęcia przymglonego
podwórza, na którym tkwią zamaskowani osobnicy. Dynamiczne te
scenki z pewnością są, problem tylko w tym, że twórcy „Jackals”
nie przykładają się należycie do budowania dramaturgii, nie
stopniują napięcia i nie wykazują się większą empatią w
stosunku do pozytywnych bohaterów. Wszystko, oprócz końcówki,
jest zwyczajnie beznamiętne, nijakie i totalnie ugrzecznione.
Ostatnie sekwencje rzeczywiście trochę mnie ożywiły, niemniej na
miejscu twórców wprowadziłabym jedną poprawkę do scenariusza:
UWAGA SPOILER kazałabym pozostałym członkom sekty paść na
kolana przed Justinem, tym samym wyraźnie dając widzom do
zrozumienia, że to on jest ich przywódcą, że to on założył owe
zgromadzenie, zamiast być jak kazano im dotychczas myśleć ofiarą
środowiska, w które na swoje nieszczęście, wpadł KONIEC
SPOILERA.
Nie
jestem w stanie ocenić, czy oddani miłośnicy nurtu home
invasion mają dużą szansę zapałać ogromną sympatią do
„Jackals” Kevina Greuterta. Pewnie w tej grupie znajduje się
najwięcej potencjalnych fanów tej produkcji, ale to wcale nie musi
oznaczać, że przynajmniej większość z zasilających ją osób
uzna to przedsięwzięcie za chociaż częściowo udane.
Przypuszczam, że oni wcześniej czy później po niego sięgną,
choćby z czystego obowiązku – może nawet paru z nich zakocha się
w tym thrillerze. Ale i tak nie zamierzam, ani ich, ani tym bardziej
osób niewpisujących się w krąg fanów home invasion do
tego posunięcia zachęcać. Na to nie potrafię się zdobyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz