Nastoletni
Milo mieszka ze swoim starszym bratem Lewisem w niebezpiecznej
dzielnicy. Większość czasu spędza w samotności, będąc obiektem
kpin i ofiarą fizycznej przemocy młodych mężczyzn z sąsiedztwa
oraz swoich rówieśników. Wielką pasją Milo są wampiry. Nałogowo
ogląda horrory o krwiopijcach i czyta książki o nich traktujące.
Od jakiegoś czasu żyje w przekonaniu, że sam jest wampirem i w
związku z tym musi raz na jakiś czas zaspokajać głód krwi.
Wkrótce Milo zaprzyjaźnia się z nową sąsiadką, Sophie, ale nie
dzieli się z nią swoim sekretem. Wkrótce pomiędzy nastolatkami
zawiązuje się romans. Młodzi ludzie znajdują oparcie w sobie
nawzajem, ale relacja z Sophie wcale nie zabija niszczących
instynktów trawiących Milo. Czy chłopak naprawdę jest wampirem,
czy tylko to sobie uroił?
Amerykanin
Michael O'Shea od dawna marzył o reżyserowaniu, ale długo uciekał
od realizacji tych zawodowych pragnień, żył bowiem w przekonaniu,
że nie posiada wystarczających nakładów pieniężnych. W 2009
roku przyrzekł sobie, że jeśli przez najbliższe dziesięć lat
nie uda mu się zrealizować swoich marzeń to przestanie się nimi
zadręczać. W końcu postanowił nakręcić minimalistyczny, tańszy
obraz, producentką którego została jego dziewczyna, mająca już
pewne doświadczenie w branży filmowej Susan Leber. Scenariusz
O'Shea pisał sam, a za temat przewodni wybrał motyw wampiryzmu: czy
to faktycznego, czy urojonego. W jednym z wywiadów wyznał, że
zawsze uwielbiał horrory, dlatego wybór takiej, a nie innej
problematyki swojego debiutanckiego obrazu wydawał mu się
najbardziej naturalny. „Przeobrażenie” O'Shea ku jego własnemu
zaskoczeniu zostało wciągnięte do programu Międzynarodowego
Festiwalu Filmowego w Cannes w 2016 roku – właśnie tam odbył się
jego pierwszy pokaz, co dla początkującego reżysera było dużym
zaszczytem.
Horror?
Dramat? Thriller psychologiczny? „Przeobrażenie” można
dopasować do każdego z tych gatunków, bo Michael O'Shea nie
zawracał sobie głowy ciasnymi szufladkami. Takie podejście nie
jest żadnym novum w kinematografii – właściwie to powstaje
całkiem sporo produkcji, w których zacierają się granice
gatunkowe, co ma zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników.
Ponadto, co bardzo mnie cieszy, twórcy kina grozy coraz częściej
nadają swoim opowieściom wyciszoną, powolną formę – uciekają
od nadmiernego efekciarstwa i dynamicznej akcji, starając się
obudzić w widzach silne emocje za pomocą dużo oszczędniejszych
środków przekazu. „Przeobrażenie” jest właśnie takim filmem
– dziełkiem, w którym nie znajdziemy jump scenek,
wygenerowanych komputerowo wszelkiej maści kreatur i „teledyskowego
montażu”, obrazem, który kładzie nacisk na psychologię i klimat
zagrożenia, który to praktycznie ani na moment nie traci na sile.
Powolne, intymne najazdy kamer na sylwetki bohaterów i
antybohaterów, leniwa narracja i przygaszone barwy to środki, które
wielbicielom takich kontemplacyjnych produkcji wprost gwarantują
„oderwanie się od rzeczywistości”, tj. wsiąknięcie w daną
historię tak głęboko, że ani się obejrzą, a staną się jej
uczestnikami, nie jedynie obserwatorami. Nie sądzę, żeby wielu
widzów „Przeobrażenia” zdołało osiągnąć wspomniany stan,
bo Michael O'Shea ewidentnie nie starał się przypodobać
wielomilionowej publiczności, celował raczej w pewną niszę, którą
jak się okazało zasilają również amerykańscy krytycy, ponieważ
nie szczędzili oni pochwał dla jego debiutanckiego przedsięwzięcia.
„Przeobrażanie” to jeden z tych filmów, które obierają
perspektywę zbrodniarza, to on tkwi na pierwszym planie, to w jego
psychikę dostajemy największy wgląd. To jemu towarzyszymy, z nim
dzielimy ból istnienia i przez niego jesteśmy popychani w otchłań
szaleństwa. Michael O'Shea stwierdził, że w „Przeobrażeniu”
spotykają się „Martin” George'a Romero i „Henry – Portret seryjnego mordercy” Johna McNaughtona i jak mniemam miał wówczas
na myśli czarnoskórego Milo, czołową postać swojego filmu. Eric
Ruffin w tej niełatwej przecież roli wypadł wprost fenomenalnie –
bił z niego taki niebezpieczny magnetyzm, taki smutek doprawiony
nieokiełznaną demonicznością, taki ciężar trudnej egzystencji i
ewidentne szaleństwo, że same tylko patrzenie na niego,
nieupiększane żadnymi realizatorskimi sztuczkami targało moim
wnętrzem, niszczyło wszelkie bariery bezpieczeństwa w sferze
emocjonalnej. O'Shea w swoim scenariuszu wysuwa dwie hipotezy
odnośnie osobliwego przypadku Milo. Pierwsza, zdecydowanie „ciszej”
formułowana mówi, że nastolatek rzeczywiście jest wampirem,
któremu podobnie jak Louisowi z „Wywiadu z wampirem” (to
porównanie nie pada, to już moja obserwacja) bardzo ciąży ten
los. Druga, o wiele dobitniej wyrażana, skłania się w stronę
choroby psychicznej, być może wywołanej przez fascynację naszego
bohatera połączą z podatnością na wpływy z zewnątrz. Chłopiec
od jakiegoś czasu ma obsesję na punkcie filmów i książek o
wampirach. W jego pokoju widzimy kolekcję horrorów o krwiopijcach
na VHS-ach, które oczywiście często ogląda. Ponadto nierzadko
ślęczy nad książkami na temat rzeczonych kreatur i snuje długie
wywody na ich temat. Milo interesują tylko realistyczne (jak sam je
określa) filmy o wampirach – nie jest w stanie zaakceptować
nowszej koncepcji wymuskanych, świecących, rozkochanych w
nastolatkach krwiopijców. Woli klasykę, co swoją drogą stanowi
komentarz O'Shea do współczesnej kondycji tego nurtu horroru –
jest swoistą formą krytyki wymierzonej w „Zmierzch” i twory
jemu podobne. W każdym razie scenarzysta daje nam do zrozumienia, że
na psychikę Milo zgubny wpływ miała właśnie jego fascynacja
filmowymi i literackimi wampirami, że jego pasja „wepchnęła go w
ramiona” takiego, a nie innego szaleństwa. Taką sugestię
wysnuwa, ale wziąwszy pod uwagę fakt, że gdzieś między wierszami
wybrzmiewa również wyżej wspomniana druga ewentualność widz tak
naprawdę nie wie pod jakim kątem spoglądać na przypadek
nastoletniego chłopca.
Michael
O'Shea w swoim „Przeobrażeniu” nie podszedł do horroru
wampirycznego w konwencjonalny sposób. Mam wrażenie, że starał
się raczej wyrobić w odbiorcy przekonanie, że ogląda film o
wampirze, w którym nie ma wampira. Wiem, jak bezsensownie to
brzmi, ale dokładnie taki paradoks nasuwał mi się na myśl podczas
podróży przez mękę nastoletniego chłopca. Brałam jednak pod
uwagę również drugą możliwość. A mianowicie taką, że Milo
istotnie jest wampirem. Nurzałam się w egzystencjalnej beznadziei,
w dotkliwym smutku targającym młodym antybohaterem, przyglądałam
się strasznym, mocno realistycznym (pewnie dlatego, że
nieszafującym efektami specjalnymi tylko miażdżącymi emocjami)
czynom, których się dopuszczał i zastanawiałam się, czy do kogoś
dotrze jego „niemy krzyk” rozpaczy. Czy ktoś ocali nie tyle
jego, co jego przyszłe ofiary? Czy ktoś przerwie ten spektakl
przemocy, którego Milo jest reżyserem i wykonawcą? Gdy dotychczas
odrzucany przez rówieśników, zaniedbywany przez starszego brata
Lewisa, który jest jego opiekunem prawnym i gnębiony przez młodych
mężczyzn z osiedla, chłopiec, znajduje wreszcie „bratnią duszę”
widza równocześnie nawiedzają dwa sprzeczne odczucia. Pojawia się
nadzieja na uratowanie chłopca, a co za tym idzie niewinnych ludzi,
które w przyszłości zapewne stałyby się jego ofiarami, na
wyrwanie go z matni, w której od dłuższego czasu tkwi. Ale w
oglądającym budzi się również silna obawa o życie młodej
kobiety. Przez to zaczynają konkurować w nim dwie różne postawy –
pragnie zarówno zachęcać Sophie do zacieśniania więzi z Milo,
jak i nawoływać, aby trzymała się z dala od niego. Chłopak
ewidentnie czerpie pociechę z towarzystwa nowej sąsiadki, widać,
że bardzo mu brakowało kogoś, z kim mógłby dzielić się swoimi
przemyśleniami, kto by go akceptował takim, jaki jest, kto by go
nie osądzał tylko dzielił z nim trudy życia. Korzyści płynące
z tej relacji nie są jednak jednostronne, bo Sophie również
znajduje w nim tak rozpaczliwie poszukiwane oparcie. Pytanie tylko,
czy niniejszy związek finalnie przyniesie obojgu więcej korzyści
niż strat, czy aby nie skończy się on jakąś nieodwracalną
tragedią. Z narastającą podejrzliwością i w szargającym nerwy
poczuciu nieustającego osuwania się w otchłań szaleństwa
przyglądałam się sennemu rozwojowi tej relacji. Mocno
klimatycznym, wręcz emanującym rozbuchaną grozą, przyblakłym
kadrom, które na dodatek nieustannie spowijała aura przygniatającej
beznadziei. Degrengolada jednostki wynikła nie ze świadomie
obranego haniebnego systemu wartości tylko narzucona przez panoszącą
się chorobę psychiczną bądź przekleństwo faktycznego
wampiryzmu, w „Przeobrażeniu” dosłownie atakuje wszystkie
zmysły widza, przenika go na wskroś. Mrożące promienie
kompletnego upadku moralności sieją spustoszenie w umyśle widza,
nie zmieniając wyznawanych przez niego wartości tylko coraz
bardziej odpychając go od pierwszoplanowej postaci. Coraz silniej
utwierdzając go w przekonaniu, że ma do czynienia z iście
niebezpieczną jednostką, której tragedia polega na tym, że wcale
nie chce toczyć takiego żywota. Nie chce, ale musi.
Mam
nadzieję, że Michael O'Shea nie poprzestanie na tym jednym
podejściu do kina grozy, że będzie się realizował właśnie w
tego rodzaju opowieściach i że nie porzuci owej minimalistycznej w
formie, acz maksymalistycznej w przekazie specyfiki, którą wraz ze
swoją utalentowaną ekipą stworzył w „Przeobrażeniu”.
Naprawdę marzę o tym, żeby nie uległ kuszeniom komercji, żeby
nie zasilił grona reżyserów próbujących przypodobać się
szerokiej publiczności. Wówczas na pewno zarobi więcej, pewnie
nawet zyska więcej fanów, ale także znacznie zminimalizuje swoją
szansę na zapisanie się „złotymi literami” w historii zarówno
horroru, jak i thrillera psychologicznego. Bo talent potrzebny do
tworzenia w mojej ocenie naprawdę wartościowych reprezentantów obu
tych gatunków, a nie plastikowych wydmuszek, z pewnością posiada.
Zobaczymy tylko czy go wykorzysta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz