środa, 6 września 2017

„Little Evil” (2017)

Gary żeni się z ukochaną kobietą, Samanthą, mającą niespełna sześcioletniego syna Lucasa. Mężczyzna stara się zbliżyć do pasierba, ale chłopiec nie jest zainteresowany budowaniem więzi. Będąc w pobliżu Gary'ego, Lucas najczęściej uparcie milczy, a jego ojczym szybko zaczyna wyczuwać bijącą od niego nienawiść. Idąc za radą Samanthy mężczyzna zapisuje się na terapię grupową dla ojczymów, zmagających się ze złośliwymi, krnąbrnymi pasierbami i pasierbicami, do której uczęszcza również jego kolega z pracy, Al. Z czasem Gary nabiera pewności, że jego problem jest o wiele poważniejszy, że znajduje się w dużo gorszym położeniu niż jego koledzy z grupy wsparcia. Wiele bowiem wskazuje na to, że Lucas jest Antychrystem i najprawdopodobniej wkrótce doprowadzi do końca świata.

„Little Evil” to horror komediowy wyreżyserowany przez Eliego Craiga (i na podstawie jego własnego scenariusza), człowieka, który posiada już pewne doświadczenie w łączeniu tych dwóch gatunków na ekranie - jest bowiem twórcą między innymi docenionych przez publiczność „Porąbanych”. I pilota serialu „Zombieland”, na podstawie filmu Rubena Fleischera o tym samym tytule. To znaczy miał być to pierwszy odcinek serialu, ale nieprzychylne reakcje widzów zmusiły twórców do zarzucenia tego projektu. „Little Evil” został nakręcony dla Netflixa i pomyślany jako parodystyczne / pastiszowe spojrzenie przede wszystkim na kultowego „Omena” Richarda Donnera. Ale nie tylko, bo wprawne oko miłośnika kina grozy zapewne wychwyci ukłony w stronę paru innych znanych horrorów.

Nie znam wielu horrorów komediowych, które równoważyłyby te dwie stylistyki. Najczęściej komedia góruje nad horrorem. Groza jest wypierana przez bardziej lub mniej skuteczny humor. I właśnie z takim przypadkiem skonfrontowali mnie twórcy „Little Evil”. Najnowszy film Eliego Craiga posiada co prawda kilka przebłysków, które przy pewnej dozie dobrej woli można poczytywać jako lekko klimatyczne, delikatnie trzymające w napięciu ukłony w stronę kina grozy, ale to nie owe rzadkie smaczki stanowią najbardziej dobitne nawiązania do tradycji horroru. Te odnajdziemy w scenariuszu, w tekście spisanym przez Eliego Craiga oraz wiele mówiącej stylizacji poczynionej przez ekipę techniczną. Moment, w którym Lucas wpatruje się w śnieżący ekran telewizora, z jedną dłonią przyciśniętą do niego, nie sygnalizuje celowego nawiązania do „Ducha” nieżyjącego już Tobe'a Hoopera jedynie samą koncepcją, ale również pracą kamery. Pierwsze nawiązanie do „Lśnienia” Stanleya Kubricka zdecydowanie mniej rzuca się oczy, bo nie trwa długo i operowano wówczas dużo mniej dosadnym sposobem budzenia w widzach adekwatnych skojarzeń. Bliźniaczki odziane w sukienki przypominające te noszone przez dwa duchy nawiedzające hotel Overlook, na których kamera skupia się jedynie przez parę sekund mogą więc umknąć co poniektórym odbiorcom „Little Evil”. Istnieje natomiast mniejsza szansa na przegapienie przez nich (to znaczy przez te osoby, którym rzeczone dzieło Kubricka nie jest obce) drugiego ukłonu w stronę „Lśnienia”, pojawiającego się w formie napisanego od tyłu wyrazu widniejącego w pokoju Lucasa. Ponadto w „Little Evil” znajdziemy również nawiązanie do „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego (czy Iry Levina) – podczas opowieści Samanthy (dobra kreacja Evangeline Lilly) na użytek jej małżonka o poczęciu jej ukochanego synka. I być może do „Dzieci kukurydzy”, ale w tym przypadku skłaniam się raczej w stronę próby zdefiniowania charakteru danego miejsca w horrorze, a nie konkretnego tytułu. Mowa o słowach spanikowanego Craiga rzuconych w kierunku jego przyjaciela Ala (zagranego przez kobietę, Bridget Everett), gdy obaj znajdują się w miejscu, którego, jak każdy fan horrorów wie, należy unikać. Mówi wówczas: „To pole kukurydzy! Stało się na takim coś dobrego?!” Moim skromnym zdaniem z tego zdania przebija największa błyskotliwość – w zestawieniu z pozostałymi obserwacjami gatunku poczynionymi przez Eliego Craiga, jak na poziom tego konkretnego obrazu, nie należy wszak przekładać tego słowa na całą kinematografię. To tak na wypadek, gdyby w kimś powyższa uwaga rozbudziła nadzieję na bardzo inteligentne obśmiewanie czy gloryfikowanie kina grozy, bo aż tak dobrze to niestety nie będzie. W najnowszym filmie Eliego Craiga znajdziemy najwięcej nawiązań do „Omena” Richarda Donnera – to ten kultowy obraz stanowił fundament całej opowieści snutej w „Little Evil”, to z tej produkcji wyrwano najwięcej motywów, łącznie z tematem przewodnim, które poddano oczywiście odpowiedniej obróbce. Pojawiały się tutaj momenty, które odbierałam, jako swoiste gloryfikacje „Omena” - spoglądałam na nie w kategoriach niskiego i w sumie przyjemnego dla oka ukłonu w stronę tego arcydzieła kinematografii. Jak na przykład scenka z huśtawką, gdzie widzimy wdzianko przypominające te oglądane na Damienie Thornie. Druga sekwencja z huśtawką krzesała natomiast odrobinę napięcia, zauważalnie odchodziła od lekkiej tonacji filmu. Nie tylko ona, bo w „Little Evil” widać jeszcze kilka prób generowania napięcia, ale moim zdaniem są one dużo mniej skuteczne. Scenkę w samochodzie z milczącym Lucasem spoczywającym na tylnym siedzeniu także przyjęłam w kategoriach przemyślanego, subtelnego ukłonu, tym razem zainspirowanego pamiętną wyprawą Thornów do kościoła. Nie przekonały mnie natomiast bardziej dosadne nawiązania, typu: zmuszenie nauczycielki do popełnienia samobójstwa, złowieszcze ujęcia nakręcone podczas ślubu Gary'ego i Samanthy (w „Omenie” taką alarmistyczną rolę odegrały zdjęcia), czy poszukiwanie przez głównego bohatera (taka sobie kreacja Adama Scotta) i Ala człowieka, który ponoć wie jak zażegnać grożące całej ludzkości niebezpieczeństwo, wie jak powstrzymać Apokalipsę, która, jak wiele na to wskazuje, nastąpi w szóste urodziny Lucasa.

Poczucie humoru Eliego Craiga prawie w ogóle do mnie nie trafiało – było kilka przebłysków, które wywoływały lekki uśmiech na mojej twarzy, ale niekontrolowanego wybuchu wesołości niestety nie zaznałam. A i tego pierwszego rodzaju plusiki były bardzo rzadkim zjawiskiem. Nachalnych prób rozbawienia oglądającego nie było znowu tak dużo (a tego rodzaju podejście do komedii najbardziej mnie irytuje), choć oczywiście trochę ich znajdziemy. Akcenty komediowe w moim przypadku nie spełniły swojego zadania głównie dlatego, że wręcz uderzały drętwotą, swego rodzaju skostnieniem, wymuszeniem, owocującym taką topornością, że szybko doszłam do przekonania, iż Craig postąpiłby mądrzej gdyby po prostu przestał silić się na dowcip i ograniczył do gloryfikowania gatunku. Zrezygnował z prób obśmiewania go, bo w takim charakterze, jak na moje oko, niemalże w ogóle się nie odnajdywał. Po raz kolejny podkreślam, że nie w pełni, bo jednak barwna postać Ala uraczyła moje uszy kilkoma ociupinkę zabawnymi kwestiami. Wracając jednak do wcześniejszej myśli. Jeśli już Eli Craig koniecznie musiał kręcić coś zabawnego to wydaje mi się, że tego rodzaju tematyka powinna zostać obficiej okraszona czarnym humorem, bo choć szukałam nie znalazłam wiele takich wtrętów, a większość tych, które od biedy można by za takie uznać w żadnym wypadku wysublimowane nie są, czy chociaż zwyczajnie, powiedzmy, foremne. UWAGA SPOILER Scenarzysta czyni jednak pewną próbę przeformułowania konwencji, odwrócenia schematu znanego każdemu długoletniemu wielbicielowi kina grozy, które to zważywszy na w przeważającej mierze lekką tonację filmu jest łatwe do przewidzenia. Już na początku „Little Evil” wiele widzów pewnie będzie wiedziało jaki ogólny charakter przybierze końcówka tego obrazu, a nawet z jakiego rodzaju finałem będą musieli się zderzyć, ale mimo owej przewidywalności i pomimo takiego odkształcenia konwencji, które dla mnie jawi się nieporównanie mniej atrakcyjnie niż tradycyjne ujęcie horrorów satanistycznych, wypada chyba przyznać Craigowi malutkiego plusika za samą decyzję przeformułowania schematu KONIEC SPOILERA. Na koniec muszę jeszcze pochwalić małego Owena Atlasa. Aktora, którym moim zdaniem powinien jak najszybciej zainteresować się jakiś reżyser planujący nakręcić poważny horror z demonicznym dzieciakiem w roli antybohatera. Bo mordercze spojrzenia jakie posyłał on w moim kierunku podczas seansu „Little Evil” i zdolność przyoblekania swojej twarzy w kamienną maskę, z której jednak wyraźnie przebijały mocno agresywne tony, sprawiły, że nie mam wątpliwości, iż znakomicie odnalazłby się w czyściutkim horrorze, niezmieszanym z komedią. I to w dodatku w bardzo nierównych proporcjach, co akurat nikogo zaskoczyć nie powinno, bo naprawdę trudno jest znaleźć horror komediowy, w którym oba te gatunki zajmowałyby równorzędną pozycję.

Takie sobie to coś. Tak mogę podsumować najnowsze przedsięwzięcie twórcy „Porąbanych”, Eliego Craiga. Nic wybitnego, nic w miarę dobrego, ale też nic porażająco słabego. Grozy czy potężnej dawki napięcia wielbiciel horrorów oczywiście w „Little Evil” nie znajdzie, ale gdyby przypadkiem miał trochę wolnego czasu, z którym nie wiedziałby co uczynić to może sięgnąć po ten obraz choćby po to, żeby na własne oczy zobaczyć, jak prezentują się nawiązania do kilku kultowych, doskonale przez niego znanych filmów grozy. Nie radzę jednak nastawiać się na parodię czy pastisz najwyższej próby, na jednego z lepszych reprezentantów tych rodzajów kina, bo można się mocno rozczarować.

1 komentarz:

  1. Niby nie mam wielkiej ochoty na ten film, skoro takie sobie coś, ale Evangeline Lilly zauroczyła mnie tak jak Kate Beckinsale, a że Kanadyjka rzadko gra to trzeba obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń