Rok
1952. W rumuńskim klasztorze zakonnica popełnia samobójstwo.
Watykan zleca zbadanie tej sprawy ojcu Burke'owi. Po dotarciu do
Rumunii ksiądz idzie za radą swoich przełożonych i kontaktuje się
z siostrą Irene, młodą kobietą, która niedługo ma złożyć
śluby zakonne, i która zostaje jego przewodniczką. Oboje udają
się do człowieka, który znalazł ciało zakonnicy będącej
przedmiotem ich sprawy, Frenchie'ego. Mężczyzna prowadzi ich do
klasztoru, w którym mieszkała denatka, do wiekowego budynku, który
jest miejscem przeklętym. Siedliskiem demonicznej zakonnicy, z
istnienia której doskonale zdają sobie sprawę mieszkające w nim
siostry, od dawna walczące z tym złem panoszącym się w starym
klasztorze.
Tajemniczość wyparowuje dosyć szybko, ponieważ nawet te wątki, które zostaną objaśnione później nawet przez mniej domyślnych widzów prawdopodobnie zostaną przeniknione dużo wcześniej. Naprawdę nie trzeba być mistrzem dedukcji, żeby przedwcześnie poskładać to sobie w głowie, choć pewnie nie wszystko, bo przynajmniej jeden wątek nie zostaje pociągnięty, pojawia się i nieoczekiwanie znika. UWAGA SPOILER Mowa o traumatycznym wspomnieniu chłopca, któremu główny bohater „Zakonnicy” niegdyś nie zdołał pomóc KONIEC SPOILERA. Nie twierdzę, że to było niespójne, że owo raptowne porzucenie tego wątku zaowocowało wrażeniem bezcelowości, wepchnięciem tego w rzeczoną opowieść tak naprawdę nie wiadomo po co, bo pewną rolę ów wątek bez wątpienia wypełnia. Tyle że pozostawia poczucie niedosytu, jakiejś niekonsekwencji, tak jakby Dauberman nagle uznał to za zły pomysł i zamiast po prostu wyrzucić go ze scenariusza zdecydował się czym prędzej go domknąć. Zdecydowanie za szybko, chociaż z drugiej strony nie jestem przekonana, czy aby pójście tą drogą, tj. rozbudowanie tego wątku, byłoby najlepszym wyjściem z sytuacji, bo nie był to na tyle obiecujący wątek, żeby chciało mi się go śledzić. Wydaje mi się więc, że najlepszym rozwiązaniem mogła być rezygnacja z tej koncepcji, ewidentnie nawiązującej do tradycji horroru religijnego, acz w dosyć nieudolny sposób. Innymi słowy wykorzystano tutaj jeden z najpopularniejszych (jeśli nie najpopularniejszy) motywów tego rodzaju kina grozy, bo absolutnie nie chcę przez to powiedzieć, że pozostałe składowe tej historii nie funkcjonują w ramach horroru religijnego. Ojciec Burke, kreowany przez Demiana Bichira, to prawdziwy Boży Wojownik. Jego patetyczny ton doskonale wpasowuje się w styl obrany przez ekipę techniczną. W ten efekciarski przepych, w tę coraz to bardziej podniosłą atmosferę walki dobra ze złem w znaczeniu teologicznym. Bóg kontra demon? Pewnie tak, bo choć tego pierwszego, na szczęście, nie zobaczymy to nie sposób nie wyciągnąć z tego wniosku, sam Wszechmogący wspiera nie tylko ojca Burke'a, ale i towarzyszącą mu Irene, młodą kobietę, która niedługo ma złożyć śluby zakonne, i w którą wcieliła się Taissa Farmiga (młodsza siostra Very Farmigi, czyli filmowej Lorraine Warren). O Franchie'em (w tej roli Jonas Bloquet) też nie można zapomnieć, tym bardziej, że ten niezwiązany z Kościołem (to znaczy człowiek świecki) UWAGA SPOILER zdziała więcej od czołowego Bożego Wojownika, czyli ojca Burke'am. Do czasu. KONIEC SPOILERA. W pewnym momencie tego jakże ciężkiego seansu „Zakonnicy”, zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że rzeczony film nie ma fabuły, że to li wyłącznie bezładna mieszanina znanych motywów (demon, wizje, egzorcyzmy, przeklęte miejsce etc.), dająca wrażenie przesytu nie dlatego, że motywów tych jest stanowczo za dużo, albo wyrastają one z tradycji różnych nurtów kina grozy, bo wszystkie te wątki pasują do konwencji horroru religijnego. Nie, tu chodzi o sposób ich przedstawiania. Tak rozproszoną narrację, że w pewnym momencie naprawdę zaczęłam podejrzewać, że wszystkie te motywy w ogóle się ze sobą nie połączą, że zakończę seans tego filmu z powierzchowną znajomością niezazębiających się ze sobą fragmentów jakiejś, nie wiedzieć czemu, ukrytej opowieści. Ale to wrażenie względnie szybko mnie opuściło. Zostało wyparte przez inną myśl, która już została, a mianowicie taką, że „Zakonnica” jednak ma fabułę, ale jest ona traktowana w sposób, którego wprost nienawidzę. Najpierw musiało mi się chcieć w to zagłębić, a to trochę trwało, bo weź tu znajdź odpowiedni rytm w tym wyzutym z napięcia, coraz to bardziej plastikowym rozgardiaszu, w którym to nawet miny aktorów wcielających się w ważniejsze postacie wyrażały bezgraniczne zagubienie podszyte zdumieniem (co ja tutaj, u licha, robię? Gram kogoś? Ale kogo?). Nie upieram się, że tak było w istocie, piszę tylko o tym, jak ja to widziałam, o moim być może błędnym, ale nieodpartym wrażeniu. W każdym razie w końcu udało mi się wejść w to na tyle, żeby połączyć te wątki w jedną całość, co ewidentnie za szybko mi poszło, bo potem nie miałam już co robić... Na czym by tu zawiesić teraz oko? Oczywiście, na tytułowej antybohaterce, (chyba) na jej różnych obliczach, z których największą nadzieję może u niektórych budzić to znane z „Obecności 2”. Założę się jednak, że u niejednego takiego odbiorcy „Zakonnicy” ta nadzieja szybko zgaśnie. Sam fakt, że czarny charakter tworzono przy pomocy komputera jeszcze bym zniosła, bo tak jak w „Obecności 2” Valak nie rani zbytnio oczu samym swym wyglądem. To znaczy bodaj w większości scen nie prezentuje się aż tak sztucznie, jak się spodziewałam. Ale upiornie też nie, bo twórcy „Zakonnicy” nie potrafili zbudować odpowiedniej otoczki dla tej postaci. Jej manifestacji nie poprzedzało powolne intensyfikowanie napięcia, ot pojawiała się ona raz tu, raz tam. Tak bez ładu i składu chodziła sobie po zawilgoconych korytarzach wiekowego klasztoru, przeważnie skąpanego w ciemnościach nieemanujących zadowalającą wrogością, często, czy to przybierając inne formy, czy może wyczarowując różne upiory (jakoś nie mam tutaj pewności). Pełno tego tutaj, ale tylko jeden taki moment, jedna taka próba zaniepokojenia odbiorcy, nie była mi całkowicie obojętna, ewentualnie mnie nie rozbawiła. To znaczy nie na początku, bo parę sekund później, w fazie rozwojowej tej sekwencji parsknęłam śmiechem – milczące postacie z workami na głowach, przed którymi nagle staje jeden z bohaterów „Zakonnicy” jawią się dosyć złowieszczo, ale tylko do chwili przechylenia głowy przez jedną z nich. Nie wiem dlaczego, ale strasznie mnie to rozbawiło. Ale nie tak, jak końcówka. Jak można się było tego spodziewać istne apogeum komputerowego efekciarstwa, jeden wielki, żałosny popis nowoczesną technologią, bo przecież jak nas stać to czemu nie? Hollywood wie, że warto inwestować w piksele, bo (uwaga: ironizuję) przecież na nich opiera się horror – miłośnicy tego gatunku nie chcą realizmu, Co to to nie. Oni chcą generowanych komputerowo nie tyle dodatków, co podstaw, bo moim zdaniem fabuła „Zakonnicy” została przez twórców potraktowana jako zwykły pretekst do popisywania się nowoczesną technologią. Tak bym to skonkludowała: fabułę, owszem ta produkcja ma, ale jej głównym, żeby nie rzec jedynym zadaniem jest stwarzanie warunków do atakowania widza sztucznymi wizualnie efektami.
"W pewnym momencie tego jakże ciężkiego seansu „Zakonnicy”, zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że rzeczony film nie ma fabuł" - tym najlepiej podsumowałaś ten film. Uwielbiam uniwersum "Obecności" oraz "Annabelle" ale ten film mnie wymęczył. Zmarnowany potencjał
OdpowiedzUsuń