Informacja dla tych, którzy nie znają sprawy Martina Bryanta: recenzja zawiera spoilery
Australia, lata 90-te XX wieku. Młody mężczyzna o przezwisku Nitram od zawsze przysparzał kłopotów swoim rodzicom, z którymi nadal mieszka. Jest blisko z ojcem, ale czuje zbyt dużą presję ze strony matki. Nie ma przyjaciół wśród swoich rówieśników, choć robi wszystko co w jego mocy, by ich pozyskać. Ludzie mają go za dziwaka, osobę nieprzystosowaną społecznie, nieliczącą się z innymi. Nitram uczęszcza na terapię i zażywa leki antydepresyjne. Jedynym źródłem jego dochodu są drobne prace wykonywane w domach i ogrodach sąsiadów. Na przykład koszenie trawników. Tak Nitram poznaje byłą piosenkarkę i aktorkę, starszą kobietę imieniem Helen, z którą szybko się zaprzyjaźnia. Wkrótce chłopak wprowadza się do jej domu, czując, że jego życie wreszcie zaczyna się układać. Ta sielanka nie trwa jednak długo.
Australijski thriller psychologiczny inspirowany prawdziwymi wydarzeniami. Historia Martina Bryanta, który w 1996 roku dokonał największej masakry - tak zwana masakra w Port Arthur - z użyciem broni palnej w historii Australii. Zabił trzydzieści pięć osób i ranił dwadzieścia trzy, za co został skazany na 35-krotne dożywocie. „Nitram” (przeczytaj od tyłu) został wyreżyserowany przez Justina Kurzela, który już w trakcie pierwszej lektury scenariusza, autorstwa Shauna Granta (m.in. „Syndrom berliński” z 2017 roku), który najpierw skontaktował się z nim mailowo – bezpośrednio zwrócił się do Kurzela z propozycją wejścia w ten projekt – poczuł, że musi to zrobić. Mimo strachu. Żona Kurzela pochodzi z Tasmanii, gdzie oboje mieszkają. Kurzel nie chciał rozdrapywać ran tutejszej ludności, dokładać bólu osobom, którzy, co zrozumiałe, nadal głęboko przeżywają potworność, jakiej dopuścił się Tasmańczyk Martin Bryant. „Nitram”, tak czy inaczej, wzbudził duże kontrowersje w swojej rodzimej Australii. Fundacja założona przez ojca dwóch zamordowanych przez Bryanta dziewczynek wydała oświadczenie potępiające to filmowe przedsięwzięcie. W środowisku politycznym i policyjnym też nie brakowało niezadowolonych, zaniepokojonych głosów. Dystrybucja w tasmańskich kinach była mocno ograniczona. Pierwszy pokaz odbył się natomiast we Francji, w lipcu 2021 roku na Festiwalu Filmowym w Cannes, gdzie Złotą Palmą uhonorowano odtwórcę roli głównej Caleba Landry'ego Jonesa. Warto dodać, że reżyser „Nitrama” był nominowany do tejże nagrody. Australijska Akademia Sztuki Filmowej i Telewizyjnej, mimo, bądź co bądź, zrozumiałych emocji, jakie w kraju wzbudził już sam pomysł nakręcenia filmu o jednym z najgorszych zbrodniarzy, jakich nosiła australijska ziemia, przyznała „Nitramowi” aż osiem nagród: AACTA. Nominowany w jeszcze siedmiu kategoriach. I jeszcze cztery nominacje w międzynarodowym wydaniu AACTA.
„Nitram” Justina Kurzela to okrojona, żeby nie powiedzieć uproszczona, jeśli wierzyć świadkom, złagodzona opowieść o człowieku, którego znienawidziły miliony. O tykającej bombie, która w scenariuszu Shauna Granta nie jest przedstawiona z nazwiska. Tytuł to przydomek, nadany czołowej postaci filmu Kurzela przez złośliwców. W każdym razie on nie chce by tak się do niego zwracano. Nie lubi tego przezwiska, ale w okolicy, w której mieszka, w której dorastał, najwyraźniej jest na niego skazany. Po raz pierwszy spotykamy Nitrama w szpitalu, gdzie trafił w okresie chłopięcym, pod koniec lat 70-tych XX wieku, z poparzeniami po fajerwerkach. Cała reszta rozgrywa się dwie dekady później, gdy tytułowy antybohater jest już dorosłym mężczyzną. Dorosłym, ale nie dojrzałym. Ze scenariusza wynika, że to jakaś niepełnosprawność, zaburzenie rozwoju, może poważne zaburzenie psychiczne (w więzieniu u Martina Bryanta zdiagnozowano zespół Aspergera). Tak czy inaczej, już na początku widz zapewne nabierze przekonania, że Nitram wymaga troskliwej opieki drugiej osoby. Taką opiekę starają się mu zapewnić rodzice, ale to zadanie zdecydowanie ich przerasta. Nie radzą sobie ze swoim jedynym dzieckiem. Ojciec przymyka oczy na jego wybryki, pomaga mu, ilekroć wpakuje się w kłopoty, łagodzi sytuację i niewątpliwie nie jest zwolennikiem dyscypliny. To domena jego małżonki. Różne metody wychowawcze, sprzeczne sygnały w domyśle od zawsze wysyłane do najmłodszego członka ten małej rodziny. Apodyktyczna matka i liberalny ojciec. Kwestie sporne zwykle są rozstrzygane na korzyść pani domu. Ona rządzi pod tym dachem, co do tego nie ma wątpliwości. Wstawiennictwo ojca za niesfornym Nitramem rzadko przynosi efekty. Jego żona niczego nie konsultuje z mężem. W ogóle nie interesuje jej jego zdanie. Nie wspominając już o Nitramie. Z ojcem chłopak jest blisko, w nim ma przyjaciela, powiernika, w sumie można powiedzieć, że na początku tej filmowej drogi to jedyna osoba w życiu Nitrama, która nieco osłabia ból samotności. Tymczasem między nim a matką jakby wznosi się mur. On próbuje się przez niego przebić, ale do tego potrzeba dwojga. Zimna, szorstka, jakby w ogóle niezainteresowana zbudowaniem jakiejś trwalszej więzi z własnych dzieckiem. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka, ale z czasem stało się dla mnie jasne, że matka Nitrama nie tyle nie chce się do niego zbliżyć, ile nie potrafi. Taka wada charakteru. Osobowość, która na innych działa odpychająco. Jej mąż jest tutaj wyjątkiem, ale nie syn. On pragnie matczynego ciepła, którego ona nie umie mu dać. Moim zdaniem Złota Palma dla Caleba Landry'ego Jonesa za kreację Nitrama, jest jak najbardziej zasłużona. Wspaniały, bezbłędny, kunsztowny popis aktorski. Ale uwagę przykuwa też Judy Davis, jako matka Nitrama i Essie Davis, pod postacią Helen. Anthony LaPaglia w roli ojca Nitrama też, w moim mniemaniu się spisał... w cieniu, „w kąciku”, jaki scenarzysta dla niego przygotował. To znaczy, LaPaglii, na moje oko, dostała się mniejsza przestrzeń, nie miał tak dużego pola do popisu jak wcześniej wymieniona trójca. Twórcy omawianej produkcji dali jej klimat, w którym, pewnie wbrew ich oczekiwaniom, przyuważyłam ducha kina z lat 70-tych XX wieku (ta specyficzna mgiełka, te wyprane barwy). Miał być klimat z lat 90-tych, ale, jeśli chodzi o mnie, to czułam coś, co pozwolę sobie nazwać zmieszaniem aromatów dwóch nie tak znowu odległych od siebie dekad w kinematografii. Spotkanie dwóch dobrych duszków na współczesnym, technicznym, podłożu. Klimat niedzisiejszy, ale bez stylizacji zdjęć na powstałe w wieku minionym (poza prologiem).
Scenariusz „Nitrama” skupia się na okresie poprzedzającym najbardziej wstrząsający masowy mord dokonany w Australii, w historycznym regionie Port Arthur na Tasmanii. Strzelaninę, która skłoniła parlamentarzystów do przeforsowania nowych, bardziej restrykcyjnych, przepisów dotyczących sprzedaży broni palnej. Czy skutecznych? Tak czy inaczej, „Nitram” to nie tylko niepełna i przypuszczalnie trochę złagodzona (Martin Bryant podobno - co w filmie nie wybrzmiało - dręczył zwierzęta i strzelał z wiatrówki do ludzi, zanim ograbił z życia trzydzieści pięć w większości zupełnie nieznanych mu, przypadkowych osób), sfabularyzowana biografia najniesławniejszego, najbardziej znienawidzonego przez opinię publiczną masowego mordercy przynajmniej w nowszej historii Australii. „Nitram” to także głos w trwającej w wielu krajach dyskusji na temat dostępu do broni palnej. Luzować przepisy czy zaostrzać? Między słowami można wyczytać, jaki stosunek do sprzedaży tych śmiercionośnych narzędzi mają twórcy „Nitrama”. Nienachalnie, nie wprost, ale dają do zrozumienia, że powszechny dostęp do broni palnej mógł ułatwić zadanie ogarniętemu rządzą mordu mężczyźnie. Z drugiej strony, twórcy każą nam się zastanowić (przeprowadzili małe badania w tym temacie), czy naprawdę byłoby mu trudniej, gdyby to mniej liberalne prawo, które wprowadzono w reakcji na masowy mord, którego dopuścił się Martin Bryant, zostało wprowadzone wcześniej, przed tak zwaną masakrą w Port Arthur. Czy to zrobiłoby jakąś różnicę? Czy wówczas Nitram nie mógłby ot tak sobie wejść w biały dzień do sklepu i wyjść uzbrojony po zęby? Justin Kurzel porównał to do nabywania wędki. Wchodzisz, płacisz i masz. Pozwolenie? Nie będzie mi potrzebne, bo nie zamierzam tych zakupów rejestrować. A, to jak tak, to nie ma problemu. Ta decyzja znacznie nam sprawę ułatwia. Zatrważająca scena. Twórcy postarali się byśmy czuli, że takie transakcje są na porządku dziennym, byśmy mieli pewności, że tutaj taka scenka nikogo by nie zdziwiła. Ot, zakupy jak każde inne. Nam jednak coś powinno się tu mocno nie zgadzać. W każdym razie filmowcy chcieli, by odbiorca „Nitrama” w tym miejscu poczuł się jakby świat mocno mu się przekrzywił. Zdążyliśmy już trochę poznać tego klienta sklepu z bronią – mile widzianego, wręcz obskakiwanego przez sprzedawcę, który zdążył się już przekonać, że ten nader skromnie przyodziany młodzieniec jest przy kasie – a zatem mamy powody uważać , że jest ostatnią osobą w mieście, którą powinno się dopuszczać do takich „zabawek”. Pomijając już ewentualną znajomość tej sprawy. W sumie z materiałów prasowych, wypowiedzi medialnych choćby reżysera, wnoszę, że ekipa wyszła z założenia, że widzom ta sprawa będzie znana, że potworny finał tej historii dla nikogo zaskoczeniem nie będzie. Ta wiedza w zasadzie wzmaga dramaturgię. Powiedziałabym nawet, że to główne źródło napięcia. Suspens w najczystszym, najszlachetniejszym wydaniu. Niełatwa sztuka, skraść uwagę uświadomionego już widza. Jego zapewne nie zaskoczy żaden większy zakręt w życiu Nitrama, który zamierzamy pokazać. Tak, jak już wspomniałam są odstępstwa, nie wszystko w filmie Justina Kurzela odpowiada prawdzie. Ale raczej drobne, nic spektakularnego. Na przykład Helen. Gdy Nitram ją poznaje mieszka sama, ale w rzeczywistości kiedy rodziła się jej przyjaźń z młodym Bryantem, mieszkała ze swoją matką. Kilkunastoma psami i dziesiątkami kotów, zwykle trzymanymi w garażu. Filmowa Helen, o ile czegoś nie przegapiłam, ma tylko jednego kota, ale za to gromadkę psów. Helen dorobiła się dość pokaźnego majątku – ma pieniądze, którymi chętnie dzieli się ze swoim nowym, dużo młodszym od siebie przyjacielem, który pomaga jej w domu i ogrodzie. Ale dla każdego z nich, najwyraźniej, najważniejsze jest po prostu towarzystwo drugiej osoby. Zarówno Helen, jak i Nitram wcześniej czuli się straszliwie samotni. Brakowało im kogoś, przy kim mogliby się otworzyć. Kto by ich rozumiał i wspierał w trudniejszych chwilach. Po prostu zaufanego towarzysza (kochanka/kochanki? Takie podejrzenie rodzi się w głowie matki tytułowej tykającej bomby), z którym śmielej i przyjemniej szłoby się przez życie. Akcja rozwija się bardzo wolno: leniwa, acz niesamowicie intensywna historia o nieprzystosowanym społecznie, nierozumianym, desperacjo zabiegającym o towarzystwo, naprzykrzającym się ludziom, będącym jakimś utrapieniem dla tego małego społeczeństwa, młodym człowieku, w którym powolutku budzi się morderca. Niektórzy dorośli członkowie tej niewielkiej społeczności, mieszkańcy sennej, acz malowniczej (och, to australijskie bogactwo naturalne) miejscowości w Tasmanii, mogą widzieć w nim egoistę, który czerpie perwersyjną przyjemność z zadręczania innych. Pokazuje to choćby jedna ze wstępnych sekwencji: fajerwerki i rozwścieczony sąsiad. Tak też wynika z opowieści, którą jego matka dzieli się z Helen - wtedy Nitram był jeszcze małym chłopcem, więc... Przydałoby się wspomnieć, chociażby przed napisami końcowymi, jakie zaburzenie u Martina Bryanta zdiagnozowano już po odizolowaniu go od społeczeństwa. Z drugiej strony nie brakuje w tym obrazie jasnych sugestii, dowodów, że Nitram jest osobą niepełnosprawną, tutaj najwyraźniej niedojrzałą także emocjonalnie. Dziecko i raczej nie aniołek uwięzione w dorosłym ciele. Wolałabym też inne domknięcie. UWAGA SPOILER Nie chodzi o samą masakrę. Do której twórcy podeszli bardzo powierzchownie, z delikatnością, którą rozumiem, a wręcz pochwalam. Działało. Ścisnęło serce. Ale moim zdaniem przydałby się jeszcze „rozdział po masakrze”. Reakcje społeczne. A przynajmniej dłuższe zatrzymanie przy matce Nitrama, szerszy wgląd w jej nielekkie życie potem... Gdy czas na działanie się skończył. A alarmujących sygnałów, jak to zresztą często bywa, nie brakowało. Zawiedli ludzie, zawiódł system KONIEC SPOILERA.
Minimalistyczna forma, ciężki temat. Mrożąca krew w żyłach historia, którą napisało życie (plus minus). Australijski thriller psychologiczny w reżyserii Justina Kurzela w klimacie retro, przynajmniej na poły dostosowanym do okresu w którym toczy się jego akcja. To jest, atmosfera zbliżona do tej, jaką można znać z filmów powstałych w latach 90-tych XX wieku, niemniej ja wyczułam tu też nieco starszy, jeszcze przyjemniejszy, zapaszek. Emocjonujący, niepokojący, intensywny. Powolny „Nitram”. Nieśpiesznie opowiedziana historia młodego człowieka, którego ogarnie niepohamowana żądza mordu. W którym obudzi się odrażająca bestia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz