środa, 2 lutego 2022

„Jeszcze raz” (1978)

 

Wokalista Nick Cooper po ślubie przerwał karierę i przeprowadził się z rodzimej Anglii do Stanów Zjednoczonych. Teraz, po rozstaniu z żoną i odnowieniu współpracy z menadżerem Websterem Jonesem, wraca do kraju z zamiarem nagrania nowego albumu. Z uwagi na to, że Nick nie jest gotowy na ponowne urządzenie się w swoim londyńskim apartamencie, Webster wykorzystując swoje kontakty znajduje mu tymczasowe lokum. Nick ma zamieszkać w dużej posiadłości na wsi, którą pod nieobecność właścicieli opiekuje się dwuosobowa służba, mieszkające tam starsze małżeństwo, Doris i Albert B. Cooper nie wie, że jego była żona została zamordowana w jego apartamencie w Londynie przez zamaskowanego człowieka, ale ma powody przypuszczać, że w wiejskiej rezydencji, do której się wprowadził, dzieje się coś złego. Albo to, albo Nick powoli traci zmysły.

Jeszcze raz” (oryg. „The Comeback”, znany też pod tytułem „The Day the Screaming Stopped”) to brytyjski horror w reżyserii Pete'a Walkera, twórcy między innymi „Zmory” (1974), „House of Mortal Sin” (1976), „Schizofrenii” (1976) i „Domu długich cieni” (1983) na podstawie scenariusza nieżyjącego już Murraya Smitha, z którym Walker dość często współpracował; Murray niejeden scenariusz dla niego stworzył. „Jeszcze raz” został sklasyfikowany jako slasher, ale to raczej luźne podejście do tego podgatunku. Zdjęcia trwały pięć tygodni i podobno na planie korzystano z prawdziwej krwi. Wieść niesie, że to dar od jednego ze szpitali, który tak czy inaczej musiał się jej pozbyć z powodu przekroczenia terminu ważności. Film najpierw wydano w Wielkiej Brytanii: premiera 16 czerwca 1978 roku. Dystrybucję w innych krajach rozpoczęto w drugiej połowie następnego roku. Wypada też dodać, że w 2014 roku obraz został pokazany w Barbican Centre w Londynie w ramach retrospektywy Pete'a Walkera.

Jeszcze raz” Pete'a Walkera to zaskakująco zgrabne połączenie różnych tradycji „od zarania dziejów” funkcjonujących w świecie horroru (też thrillera). Według mnie nie jest to slasher sensu stricto. Jest zamaskowany zabójca lub zabójczyni, ale raz, że uderza nader rzadko i co istotniejsze na ścieżce fabularnej odnajdujemy motywy prawie na pewno niepodpatrzone w tym nurcie. Tło, uważam, bardziej w stylu kina giallo. Z zakrętami. Odbiciami być może na terytorium duchów czy innych istot zza światów. Jak w gotyckich opowieściach grozy – wielkie domiszcze na angielskiej prowincji, którym opiekuje się starsze, mocno podejrzane małżeństwo. W każdym razie twórcy od początku budują w nas przekonanie, że z tymi ludźmi jest coś nie tak. Przypomina się „Rebeka” Daphne du Maurier, przypomina się „Nawiedzony” aka „Nawiedzony dom na wzgórzu” Shirley Jackson. Nie można wykluczyć, że Doris i Albert, państwo B. (według mnie doskonały występ Sheili Keith i już mniej widowiskowy popis Billa Owena – aktor wyraźnie pozostaje w cieniu swojej filmowej partnerki, nie tylko dlatego, że dostała mu się mniejsza rola, ale też, miałam wrażenie, przyćmił go aktorski talent tej pani), żadnych mrocznych sekretów nie ukrywają. Owszem, może są trochę dziwni, może i nie cieszy ich obecność Nicka Coopera (przekonująca kreacja Jacka Jonesa) w nieskromnych progach, w których najprawdopodobniej od dawna mieszkają. Bo i czemu mieliby ufać w gruncie rzeczy obcemu mężczyźnie, który w jakimś stopniu na pewno zakłócił ich spokój? Zaburzył rutynę starszych ludzi, przyjętą w czasie nieobecności ich pracodawców, właścicieli tej imponującej, zwłaszcza rozmiarami, rezydencji, którzy jak wywiedział się menadżer Nicka Coopera, Webster Jones (kolejny dobry występ, tym razem Davida Doyle'a), szczęśliwie piosenkarza gdzieś wyjechali. Co jak się wydaje zdarza im się dość często – bardziej goszczą niż mieszkają w domiszczu, które nie tylko wygląda, jakby urwało się z jakiejś opowieści o duchach, ale i „tak się zachowuje”. Nocami w tych dość zimnych murach Nick słyszy lament jakiejś niezidentyfikowanej kobiety. Płacz, który wywabia go z pokoju, ale poszukiwania tej nieszczęśnicy nie przynoszą rezultatu. Duch? Widz zapewne weźmie to pod uwagę, ale Nick obawia się czegoś innego. Boi się, że popada w obłęd. Brzmi znajomo? W każdym razie twórcy prowadzą nas na jeden z tych niepewnym gruntów, na jakim mogliśmy już nieraz bywać. Obecność nadprzyrodzona czy halucynacje, omamy doznawane przez bohatera? I jak w ten obrazek wpasowuje się zabójca w całkiem upiornej masce – staruszka, prawdopodobnie wiedźma – uzbrojony w sierp. Pierwsze wejście oprawcy (zwieńczenie sekwencji otwierającej tę, muszę przyznać, zaskakująco złożoną historię) zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Można powiedzieć, zmroziło krew w żyłach. Przeraźliwie ostre, szarpiące nerwy dźwięki (można się poczuć jak pod prysznicem w „Psychozie” Alfreda Hitchcocka – mocne brzmienie, ale na moje ucho tylko na tym zasadza się owo podobieństwo; melodia inna) towarzyszące dynamicznej, gorączkowej sekwencji ciosów zadawanych nieszczęsnej kobiecie przez postać w godnej zapamiętania masce. Wspaniała. Naprawdę straszna. Zakrwawione zwłoki, jak szybko się dowiemy, byłej żony Nicka Coopera, zabójca zostawi tam gdzie padły, żebyśmy mogli przyjrzeć się procesowi rozkładu. Filmowcy, co nie zdarza się często - niepospolite zagranie - co jakiś czas będą przenosić nas na tę scenę zbrodni, wracać do tej pierwszej ofiary. Czerwie kłębiące się w przeżartej twarzy. Nikomu ten „uroczy” widok pewnie nie umknie, twórcy wszak nigdzie się nie spieszą. Żadne tam nieśmiałe, czy jak kto woli tchórzliwe, szybkie migawki. Zbliżenia wystarczająco długie, żeby zdążyć utrwalić sobie, zapisać w pamięci wszystkie makabryczne szczegóły, realistycznie się prezentujące praktyczne efekty specjalne. Tak, tak, mówi się, że krew prawdziwa. Czerwie chyba też, w każdym razie w moich oczach wyglądały jak żywe, ale już mięsko, poszarpane ciało, to z pewnością zasługa, uważam, prawdziwych profesjonalistów.

Robota na tyle porządna, że aż można się zastanowić, dlaczego zagubiła się w pomroce dziejów. To znaczy obecnie niewielu się do niej dokopuje. Mało się o niej mówi. Podejrzewam, że niejednemu miłośnikowi gatunku ten tytuł nawet nie obił się o uszy. Innych mogły zrazić niepochlebne opinie znalezione w bezkresnej gardzieli internetu. Starsze, ale i nowsze, bo i takowe, bądź co bądź, można wypatrzyć. Pozytywne głosy oczywiście też są, ale w tych beczkach miodu zazwyczaj nie brakuje łyżek czy dwóch dziegciu. Jedną z bardziej drażliwych kwestii jest tempo tej historii. Wolne. Prawdę mówiąc też uważam, że dodanie jednego czy dwóch ataków zamaskowanego mordercy tylko by się tej pozycji przysłużyło. Niemniej ja, w przeciwieństwie do części widzów, z narastającym zainteresowaniem śledziłam także te co do zasady mniej ekscytujące przygody głównego bohatera. Sceny z dnia codziennego artysty, który po kilkuletniej przerwie decyduje się nagrać nowy album. Po ślubie sławny angielski wokalista Nick Cooper, jak wszystko na to wskazuje za namową swojej ukochanej, odszedł z branży i wraz z nią wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Gdy go spotykamy jest już rozwodnikiem. Właśnie wrócił do rodzimej Anglii, ale w najbliższych planach nie ma odwiedzenia swojego londyńskiego apartamentu. Gdzie spoczywa ciało jego niedawno zamordowanej żony. O czym nikt w tym świecie przedstawionym nie wie. Ale z pewnością prędzej czy później ta wstrząsająca prawda wyjdzie na jaw. Może jeszcze przed, a może już po kolejnym uderzeniu tajemniczego sprawcy. Pierwszym podejrzanym, za sugestią twórców, jest Webster Jones. Menadżer Nicka Coopera, który znalazł mu tymczasowe lokum na wsi w pobliżu Londynu, gdzie Webster ma swoje biuro. Ten albo bardzo zapracowany, albo wprost przeciwnie, próżniaczy, chętnie wysługujący się innymi człowiek, który nieprzekonująco tłumaczy skąd wzięła się krew na jego ręczniku. To pytanie kieruje do niego jego sekretarka, Linda Everett (przyzwoity występ Pameli Stephenson), która, jak można się tego spodziewać, nawiąże bliższą relację z głównym bohaterem filmu. Przyjaźń, a może i coś więcej. Na pewno da się zauważyć, że mają się ku sobie. Krąg podejrzanych poszerza się o kolejne dwie osoby tuż po dotarciu Nicka do wiejskiej rezydencji, w której planuje zostać do czasu uporządkowania swoich spraw. Nie wyklucza, że aż do zakończenia prac nad swoją najnowszą płytą, do czego, jak dobrze wie, musi się mocno przyłożyć. Od niej może zależeć jego być albo nie być w branży muzycznej. A przynajmniej pod skrzydłami Webstera Jonesa, najwyraźniej rozchwytywanego menadżera, który raczej nie będzie marnował swojego jakże cennego czasu na artystę, którego gwiazda przygasła. Obaj liczą się z tym, że Nick może już nigdy nie odzyskać sławy, jaką cieszył się przed laty, ale Jones ma nadzieję, że jakieś pieniądze mimo wszystko z tego nieodpowiedzialnego chłopaka będą. Trzeba wierzyć, że Cooper zrozumiał już, że nie warto poświęcać wszystkiego dla miłości. Trzeba wierzyć, że docenił to, co miał, dopiero gdy to stracił. A zatem zrobi wszystko, co w jego mocy, dołoży starań, by odzyskać to, co tak lekkomyślnie porzucił najwyraźniej na życzenie ukochanej małżonki. Kolejni podejrzani to oczywiście Doris i Albert B., z którymi Nick Cooper, czy mu się to podoba, czy nie, będzie mieszkał w coraz to bardziej niewygodnej dla niego posiadłości. Gdzie nocami rozlega się zagadkowy płacz, a za drzwiami do sypialni czeka najprawdziwszy trup. I żeby nie było tak łatwo, to wszystko może rozgrywać się jedynie w poplątanym, chorym umyśle Nicka. Kolejnego kandydata za zabójcę? Jeśli o mnie chodzi to w ogóle nie brałam go pod uwagę. Może powinnam? Po wprowadzeniu „na scenę” państwa B. Webster Jones jakby stracił na znaczeniu. Czyżby twórcy starali się odciągnął od niego uwagę widza? Co rusz pojawia się jakiś zgrzyt w postawie, mimice, słowach po prostu we wszystkim co dotyczy zwłaszcza Doris, ale i Albert o zaufanie widza zdecydowanie nie zabiega. Dziwni ludzie. Albo po prostu mocno zaniepokojeni zachowaniem Nicka Coopera. Nie tak zupełnie obcego człowieka – Doris podobno jest jego fanką; podobno przez lata skrupulatnie gromadziła wszelkie mniej czy bardziej prawdziwe informacje na jego temat krążące w przestrzeni medialnej, publicznej – który ma prawo nie wydawać się okazem zdrowia psychicznego. Doris i Albert najzwyczajniej mogą coraz bardziej bać się mężczyzny, z którym przyszło im przebywać pod jednym dachem. Winni czy nie? A jeśli tak, to czy działają w porozumieniu z Websterem Jonesem? W końcu to on sprowadził Nicka do tego przeklętego domostwa. Twórcy może i na chwilę uśpią naszą czujność, ale UWAGA SPOILER już niedługo znowu przekierują nasze podejrzenia na tego człowieka. Przynajmniej na moment odciągną naszą uwagę od państwa B., gdy przeniosą nas do sypialni menadżera. Proste, żeby nie powiedzieć prostackie skojarzenie: lubi przebierać się za kobietę, a maska noszona przez mordercę to ponad wszelką wątpliwość twarz kobiety, więc... Wniosek sam się nasuwa, prawda? Swoją drogą, nie wiem, czy taki był plan filmowców, ale w tym momencie wspomniałam „Psychozę” Alfreda Hitchcocka, a w ślad za tym (a to ci niespodzianka) „W przebraniu mordercy” Briana De Palmy. I skoro już spoilerujemy to dodam, że w „Jeszcze raz” ujawnia się też motyw zamurowania żywcem. Sprawdzony choćby przed Edgara Allana Poego, w „Beczce Amontillado”, żeby już daleko nie szukać. Tutaj mogą, ale nie muszą, nasunąć się lekkie skojarzenia choćby z późniejszym „W mroku pod schodami” Wesa Cravena. Tak mi jakoś w głowie błysło KONIEC SPOILERA. Oskarżycielski palec zostanie też skierowany na przyjaciela i pracownika Nicka Coopera. Prawa ręka piosenkarza, która bynajmniej nie zyska sympatii Lindy Everett. Już on postara się o to, by ją do siebie zrazić. Klimat lekko klaustrofobiczny, odrobinkę schizofreniczny. Ciemności mogłyby być ciut gęstsze, ale... Ta „gotycka aura”, ta charakterystyczna posępność i to, co kino grozy z lat 70-tych XX wieku zwykle ma mi do zaoferowania: przymglone, jakby brudnawe barwy. Za te smaczne zdjęcia odpowiada Peter Jessop, mam jednak podejrzenie graniczące z pewnością, że nie byłyby aż tak smaczne, gdyby nie zjawiskowa robota Stanleya Myersa, autora ścieżki dźwiękowej; gdyby choć poprzestał na delikatniejszych, spokojniejszych melodiach. Przeszywające, głośne, nieobliczalne, jakże pięknie jazgotliwe kompozycje – to jest to!

Jeszcze raz” Pete'a Walkera moim zdaniem zasługuje na więcej. Zasługuje na większą widownię. Klimatyczny, nieśpiesznie rozwijający się horror, z głową (nic na siłę) łączący w sobie różne konwencje. Slasher, giallo, ghost story utrzymana w klimacie gotyckim, historia o rodzącym się szaleństwie, popadaniu w obłęd w wielkim domiszczu na angielskiej prowincji. Podejrzane starsze małżeństwo, podejrzany menadżer, podejrzany przyjaciel. Mroczne sekrety, jakieś trupy niekoniecznie pozamykane w szafach przepastnej nieruchomości i morderca kryjący swoje oblicze pod upiorną maską. A narzędziem jego sierp. Wciągająca, zagadkowa, dosyć złożona, trzymająca w napięciu, intrygująca i na swój sposób pomysłowa opowieść (dobrze zorganizowane spotkanie różnych tradycji ze świata horroru i thrillera). Kawał solidnej brytyjskiej roboty, moim zdaniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz