Australijka
Clare zwiedza Berlin, łącząc turystykę ze swoim zamiłowaniem do
fotografowania. Podczas jednego ze spacerów poznaje Andiego, Niemca
nauczającego angielskiego w jednej ze szkół sportowych. Młoda
kobieta tak dobrze czuje się w jego towarzystwie, że postanawia
przełożyć swoje plany wyjazdu z Berlina. Po upojnej nocy w
mieszkaniu Andiego Clare odkrywa, że przed wyjściem do pracy
mężczyzna nie zostawił jej klucza. Spędza więc większość dnia
w zamknięciu, ale daje się przekonać późniejszym tłumaczeniom
gospodarza, który utrzymuje, że zapomniał o zostawieniu klucza.
Nazajutrz Clare nabiera przekonania, że stała się więźniem nowo
poznanego mężczyzny, że nie zamierza on wypuścić jej z
mieszkania. Andi chce, żeby młoda kobieta spędzała czas wyłącznie
w jego towarzystwie. Pragnie mieć ją tylko dla siebie i nie waha
się odpowiadać przemocą na przejawy nieposłuszeństwa ze strony
Clare.
„Berlin
Syndrome” to australijski thriller psychologiczny w reżyserii Cate
Shortland, do którego scenariusz napisał Shaun Grant. Za podstawę
posłużyła powieść Melanie Joosten o tym samym tytule pierwotnie
opublikowana w 2011 roku. Prace nad filmową adaptacją rozpoczęły
się w 2015 roku, a jej pierwszy pokaz odbył się dwa lata później
na Sundance Film Festival. Ekranowa wersja „Berlin Syndrome”
została dobrze przyjęta przez amerykańskich krytyków i dużą
część zwykłych odbiorców, pomimo rzekomych różnic w stosunku
do literackiego pierwowzoru. Piszę „rzekomych”, bo książki nie
czytałam, nie jestem więc w stanie zweryfikować tego poglądu
wyrażanego przez co poniektórych odbiorców powieściowego „Berlin
Syndrome”.
Biorąc
pod uwagę styl obrany przez Cate Shortland pozytywna reakcja tak
wielu dotychczasowych odbiorców jej „Berlin Syndrome” może
zdumiewać. W końcu współczesnym filmowcom nieczęsto udaje się
zadowolić dużą część opinii publicznej tak minimalistycznym
podejściem do procesu tworzenia – w dzisiejszych czasach więcej
sympatyków zyskują efekciarskie, plastikowe obrazy, z których nie
przebija nawet krztyna taniości, w poczet których „Berlin
Syndrome” nie sposób wtłoczyć. Cate Shortland nakręciła bardzo
kameralny psychothriller, skąpiąc efektów specjalnych i
odżegnując się od zawrotnego tempa akcji, koncentrując się
przede wszystkim na niecodziennej relacji kobiety i mężczyzny,
ofiary i kata, niewolnicy i oprawcy, którego motywuje pragnienie
odnalezienia szczęścia u boku młodej wybranki. Motyw często
wałkowany w kinie, którego jednym z najbardziej docenianych
reprezentantów jest „Kolekcjoner” Williama Wylera z 1965 roku,
nie oznacza to wcale, że przedstawienie go w sposób atrakcyjny dla
spragnionego mocnych wrażeń współczesnego odbiorcę jest
niemożliwe. Uparte trzymanie się mocno wyeksploatowanej konwencji
dla mnie nigdy nie było przesłanką negatywną, dlatego w ogóle
nie zdziwiła mnie moja całkowita akceptacja schematycznego
scenariusza. Reakcja byłaby zapewne wprost odwrotna, gdyby Cate
Shortland inaczej rzecz zrealizowała, a Shaun Grant zdecydował się
ożywić swój scenariusz rożnego rodzaju kombinacjami. Proste,
oszczędne w środkach spojrzenie twórców „Berlin Syndrome” na
osobliwą relację kobiety i mężczyzny rozwijającą się na
ograniczonej przestrzeni zapewne nie angażowałoby tak bardzo, gdyby
nie silne skupienie na sferze emocjonalnej, którą intensyfikują
przybrudzone, wyblakłe zdjęcia. W niedużym mieszkaniu Andiego
(udana kreacja Maxa Riemelta) znajdującym się w starej kamienicy
niezajmowanej przez innych lokatorów (poza bezdomnymi szukającymi
chwilowego schronienia), usytuowanej w uboższej części Berlina
niezmiennie zalega przygniatająca wręcz aura beznadziei. Dusząca
atmosfera spowijająca wszystkie pomieszczenia - zatarte kontury,
lekko ziarniste obrazy i świadomość pozostawania głównej
bohaterki w pułapce bez wyjścia przyczyniają się ponadto do
wizualnego jakże jaskrawego podkreślania ściskającej krtań
izolacji i całkowitego uzależnienia od mocno zaburzonego osobnika.
Clare, w którą w znakomitym stylu wcieliła się Teresa Palmer
(m.in. „Wiecznie żywy” i „Kiedy gasną światła”) stanowi
obiekt pożądania Andiego. Mężczyzna marzy o szczęśliwym związku
z ukochaną kobietą – problem w tym, że w jego pojęciu takowy
gwarantuje jedynie odcięcie obiektu swoich westchnień od świata
zewnętrznego. Uznaje, że jego wybranka powinna cały czas spędzać
w małym mieszkanku, czekając aż wróci z pracy, aby cieszyć się
wyłącznie jego towarzystwem (bądź
jeśli przyjąć drugą możliwą interpretację znajduje przyjemność jedynie w
procesie podporządkowywania sobie kobiety, tracąc nią zainteresowanie,
gdy uda mu się osiągnąć obrany cel). Nie wiem jak inni, ale ja dostrzegłam
w tym echa filozofii niektórych przeciwników ideologii gender, tych skrajnych
konserwatystów, którzy uważają, że miejsce kobiety jest w domu,
a jej przeznaczeniem jest spełnianie wszystkich zachcianek męża.
Takie zapatrywanie na płeć przeciwną w przypadku Andiego zostało
sprowadzone do ekstremum, przerodziło się w chorobliwą obsesję,
której nie waha się zaspokajać w doprawdy oburzający sposób.
Mężczyzna nie ma oporów przed wymierzaniem bolesnych kar
przetrzymywanej przez siebie kobiecie – wszelkimi sposobami stara
się ją sobie podporządkować, złamać, uczynić z niezależnej
młodej turystki uległą życiową partnerkę, która darzyłaby go
bardzo głębokim, nierozerwalnym uczuciem. Samo przetrzymywanie
kobiety w zamkniętym mieszkaniu sprawia, że staje się ona
całkowicie zależna od swojego oprawcy, że drży na myśl o tym, iż
pewnego dnia nie wróci. Andi pragnie jednak sprawić, aby kobieta
czerpała przyjemność z takiego układu, żeby nie musiał
przymuszać jej do uległości tylko aby taka postawa była jej
własnym wyborem. Z punktu widzenia widza nie tyle własnym, co
będącym wynikiem wdrożonego przez niego procederu.
Choć
akcja „Berlin Syndrome” w przeważającej mierze koncentruje się
na relacji Andiego i Clare, do której twórcy podchodzą w bardzo
nieśpieszny sposób korzystając z powolnych, długich najazdów
kamer intensyfikujących emocjonalną sferę tej historii, rysy
psychologiczne czołowych postaci znamionuje swego rodzaju
pobieżność. Shaun Grant mógł pokusić się o bardziej wnikliwe
studium psychiki obu postaci: zanurzyć się w odmętach zaburzonego
umysłu antagonisty i poddać dużo bardziej szczegółowej analizie
procesy myślowe zachodzące w głowie zniewolonej kobiety, którą z
czasem dotyka UWAGA SPOILER syndrom sztokholmski – osoba
odpowiedzialna za jej krzywdę jest zarazem jej jedynym towarzyszem,
dlatego też nikogo nie powinno dziwić, że w chwilach słabości
właśnie w jego ramionach szuka ukojenia KONIEC SPOILERA. Nie
oznacza to, że nie czułam więzi z główną bohaterką, że jej
los był mi obojętny, a postać jej oprawcy nie budziła we mnie
silnych, skrajnie negatywnych emocji. Nic z tych rzeczy, Shaun Grant
nie stworzył bowiem całkowicie płaskich postaci, co skutkowałoby
zdystansowaniem na linii widz - bohaterka / antybohater. Ponadto
praca kamer charakteryzowała się taką intymnością, że pomimo
niezbyt wyczerpującego obrazu Clare i Andiego, na niedobór
intensywnych emocji nie mogłam narzekać. Wydaje mi się jednak, że
„Berlin Syndrome” zyskałby na rozszerzonych portretach
pierwszoplanowych postaci – owszem, w takim kształcie silnie na
mnie oddziaływał, ale to nie znaczy, że wrażenia nie mogłyby być
jeszcze silniejsze. Przygnębiające losy Clare spędzającej całe
dnie w małym mieszkanku swojego oprawcy, który przez część doby
dotrzymuje jej towarzystwa, scenarzysta przeplata z relacjami Andiego
z innymi osobami nieznającymi jego haniebnych poczynań. Koledzy z
pracy, uczniowie i ojciec uczestniczą w jego „drugim życiu”, w
którym nosi maskę skrywającą jego prawdziwe oblicze. Ten zabieg
przynosi dwie korzyści. Po pierwsze zamknięcie całej akcji na
ograniczonej przestrzeni zajmowanej jedynie przez dwie osoby niosłoby
ryzyko marazmu, mogłoby zaowocować tym, że odbiorcy z czasem
spowszedniałaby ta sytuacja, co doprowadziłoby z kolei do
zobojętnienia na los ofiary. Mogłoby, ale wcale nie musiało (czego
dowodem choćby „Wstręt” Romana Polańskiego), cieszy mnie
jednak, że scenarzysta nie ryzykował, tym bardziej, że taka
narracja niosła drugą, tym razem widomą, a nie tylko przeczuwalną
korzyść, czyli wzbogaciła portret psychologiczny Andiego o kilka
całkiem intrygujących szczegółów, których jak już wspomniałam
i tak mogłoby być więcej. Zakończenie natomiast jestem zmuszona
uznać za całkowicie nieudane – UWAGA SPOILER ku mojemu
wielkiemu rozczarowaniu scenarzysta nie sięgnął po wstrząsający
akcent, o który tego rodzaju opowieść, aż się prosi. Niestety,
nie wykorzystał dużo lepszej możliwości płynącej z tej
opowieści KONIEC SPOILERA.
„Berlin
Syndrome” to trzymająca w napięciu opowieść o kobiecie
uwięzionej przez mężczyznę również będącego niewolnikiem –
tyle, że swoich chorobliwych obsesji, ogromnych pragnień, które
zaspokaja w iście bulwersujący sposób. To minimalistyczny w formie
thriller psychologiczny, który stara się (moim zdaniem z bardzo
dobrym skutkiem) rozniecić w widzach silne emocje przede wszystkim
poprzez leniwą intensywność przekazu nie zaś spektakularne efekty
specjalne i dynamiczną narrację. Kawałek klimatycznego kina
nienaznaczonego tak powszechnym współcześnie plastikiem, który na
ogół wpływa ujemnie na poczucie realizmu. Fanom thrillerów
psychologicznych ceniących sobie wspomniane podejście do tego
gatunku radzę więc czym prędzej sięgnąć po australijski „Berlin
Syndrome”, zwłaszcza tym, którzy nie zwykli z góry skreślać
prostych historii zbudowanych na dobrze znanych motywach.
Cieszę się, że Twoja recenzja jest pozytywna, ponieważ już sam opis fabuły niesamowicie mnie zachęcił. Z pewnością nie zapomnę o tym tytule.
OdpowiedzUsuńhttp://kruczegniazdo94.blogspot.com/